Czego życzyć polskiemu futbolowi?


Jak naprawdę wyglada piłkarska rzeczywistość w Polsce

31 lipca 2018 Czego życzyć polskiemu futbolowi?
Grzegorz Rutkowski

Rok w rok jest to samo. Liga czołga się w ślamazarnym tempie, a na końcu mistrzem Polski zostaje Legia Warszawa. Zapowiedzi poważnych transferów, szturmowanie Ligi Mistrzów i budowanie „własnego DNA”. Kończy się przegranym kolejny raz z rzędu Superpucharem, spektakularną kompromitacją w eliminacjach Champions League i doczłapaniem się w niemiłosiernych bólach do fazy grupowej Ligi Europy.


Udostępnij na Udostępnij na

Awanse polskich klubów nie zawsze są regularne, ale w ekstraklasie dostrzeżemy kilka powtarzających się schematów. Oto jedna z takich prawidłowości – zazwyczaj trener zdobywający mistrzostwo, szkoleniowiec prowadzący zespół w eliminacjach do Europy i ten, który już w Europie toczy boje w fazie grupowej, to trzy zupełnie różne osoby. Bywa i tak, że dołącza do nich kolejny – ten, który ma za zadanie dociągnąć zespół do szczęśliwego końca rozgrywek. Wszyscy są dumni, wszyscy świętują przy akompaniamencie akordeonu, wszyscy mają poczucie dobrze wykonanej pracy zwieńczonej sukcesem . Sukcesem krótkotrwałym.

Gdzie to DNA?!

Legia buduje swoje DNA. Było już DNA norweskie z domieszką Fergusonowskiej szkoły angielskiej. Później było twarde, siłowe DNA rodem z Rosji, które ustąpiło miejsca DNA belgijsko-albańskiemu. Następnie zdecydowano się na powrót do DNA warszawskiego, by później nastało DNA chorwackie. Każdy z trenerów był specjalistą, który w innych warunkach niż Ekstraklasa, byłby postrzegany jako dobry szkoleniowiec z predyspozycjami do osiągnięcia sukcesu. Na przestrzeni lat Legia Warszawa miała być drugim Anderlechtem, Olympiakosem Pireus, drugą Kopenhagą, Ajaxem Amsterdam i Dinamem Zagrzeb. Choć najbardziej konsekwentnie wygląda koncepcja bycia drugą Bazyleą – o czym szumnie wspominał jeszcze prezes Leśnodorski, a aktualny sternik, prezes Mioduski, zatrudnił doradcę dowodzącego niegdyś szwajcarskim klubem. Legia ma być każdym. Tylko nie sobą.

„Wojskowi” nie są jednak odosobnionym przypadkiem na piłkarskiej mapie Polski. Swego czasu bardzo podobnie wyglądała sytuacja w Poznaniu, gdzie Lech przez szereg lat postrzegał swoją tożsamość jako genialnego, skazanego na sukces klubu, żyjąc wciąż pamięcią o czasach Smudy, Lewandowskiego, Arboledy i pamiętnych spotkań w Europie. Długie lata szczycono się dokonaniami, które ostatecznie zakończyły się klęską – kolejnym brakiem mistrzostwa, kompromitacją w ostatnim meczu z Legią. Smutny obrazek. Lech doszedł do punktu, w którym trzeba było przyznać się do błędu. Niewłaściwego doboru trenera do strategii, zatrudnianiem niepotrzebnych i przepłaconych skandynawskich gwiazd, które blokowały miejsce w składzie kolejnym wychowankom. Powiewem optymizmu okazała się konferencja Piotra Rutkowskiego, na której zaprezentowano nowego szkoleniowca. Słuchając tych słów, można było wyczuć złość na zaistniałą sytuację i brak akceptacji takiego stanu rzeczy. A jego rozwiązaniem miał być trener znający doskonale realia klubu, który od dawna szykował się do objęcia stanowiska. Od dawna ogrywał kolejnych młodych zawodników w systemie trójką obrońców i teraz konsekwentnie wprowadza system w pierwszej drużynie. Następny krok? Wprowadzać do składu kolejnych wychowanków i mieszać ich z dobrymi, pasującymi do zespołu obcokrajowcami. Lech spokorniał. Lech zrozumiał swoje błędy i postanowił je naprawić w najlepszy możliwy sposób. Bo zatrudnienie Djurdjevicia w Poznaniu jest nie tylko mniej kosztowne, ale także mniej ryzykowne niż sprowadzanie zagranicznego magika. Pytanie tylko, czy powrót do korzeni przyniesie Lechowi Poznań od dawna wyczekiwany sukces.

Dariusz Skorupiński

Aktualny obraz Wisły Kraków

W podobnej sytuacji jest Wisła Kraków, choć realia, z którymi zmaga się klub, należy uznać za co najmniej specyficzne. W pamięci wiślaków wciąż silne są wspomnienia o meczach z Parmą, Lazio, Schalke 04 czy Barceloną. Są na tyle mocne, że do osób związanych z Białą Gwiazdą nie dociera prawdopodobnie aktualny obraz klubu. Wisła, choć zalega piłkarzom z pensjami po kilka miesięcy, żyje po królewsku. Choć nad klubem krąży widmo „bezdomności”, nic nie szkodzi, by mieć na utrzymaniu kilku trenerów. Wszystko funkcjonuje tak, jakby zaraz miał przyjść „wujek Cupiał”, pogłaskać wszystkich po głowach i lekką ręką wyłożyć kilka baniek na dalszą zabawę. Nawet, gdy kolejny zawodnik zapowiada odejście, bo najzwyczajniej w świecie chciałby otrzymać wynagrodzenie za dobrze wykonaną pracę i mieć za co żyć, postrzegany jest jako dziwoląg, który nie docenia klubu, w którym gra. Prawda jest jednak taka, że – bądź co bądź – piękną, ale jednak historią, nie wykarmi się rodziny. Dlatego usprawiedliwiona zdaje się być postawa Frana Veleza – choć kulisy jego odejścia dobrze znamy.

Teoretycznie: Pracujecie w firmie, gdzie jesteście jednym z bardziej efektywnych ludzi. Na waszym koncie od dawna nie widać żadnego wpływu środków. Macie rodzinę, przeprowadziliście się do miasta specjalnie dla tej roboty. Przychodzicie do pracodawcy:

− Dzień dobry, szefie. Od trzech miesięcy nie dostałem wypłaty.
− No spoko, mamy chwilowe problemy, jakoś niedługo zapłacimy.
− Ale panie prezesie. Pan tak już mówi piąty raz. Jeśli nie dostanę pieniędzy, będę musiał poszukać nowej pracy. Muszę zapłacić za czynsz, wyżywić rodzinę.
− Totalnie nie doceniasz naszej firmy! Powinieneś cieszyć się, że masz zaszczyt tu być!

I choć szanuję ludzi, którzy niekiedy poświęcają się dla klubu z miłości, to warto uzupełnić swoje emocje o chłodną, racjonalną kalkulację. Jeśli nie stać cię na Ferrari, to jeździsz Polonezem. Jeśli zatrudniasz obcokrajowca, nie oczekuj od niego dozgonnej miłości na starcie. W polskiej piłce wciąż żyje się historią, zadowalając małymi sukcesami. Mistrzostwo Polski przy możliwościach Legii powinno być obowiązkiem. Tak samo jak obowiązkiem jest szanowanie swoich piłkarzy i wywiązywanie się z kontraktów.

Grzegorz Rutkowski

Polskim klubom brakuje więc pokory, która uświadomi im miejsce w szeregu. Brakuje trzeźwego patrzenia, że porażka w kolejnym Superpucharze, kompromitacja z Astaną, Sheriffem Tiraspol czy Spartakiem Trnawa, odbywa się zbyt regularnie. Zbyt regularnie zwalnia się trenerów, popełniając tym samym w kółko te same błędy.

Nawałka – odpowiedni człowiek?

Niemal przesądzone jest, że Deana Klafuricia w Warszawie zastąpi Adam Nawałka. Wizerunkowo na pewno będzie to strzał w dziesiątkę. Prezes Dariusz Mioduski zgodnie z podpowiedzią swojego szwajcarskiego doradcy zatrudni krajowego szkoleniowca, a Pazdan, Jędrzejczyk i Mączyński z pewnością poczują ulgę, mając świadomość, że do ich klubu trafia człowiek, który im ufa.

Zastanawia jednak, czy romans Legii z Adamem Nawałką skończy się szczęśliwym małżeństwem, czy też okaże się totalną katastrofą, po której każdy stwierdzi, że „jednak do siebie nie pasowaliśmy” i pójdzie w swoją stronę szukać nowych wyzwań. Odnoszę wrażenie, że ten związek jest trochę taką oczywistą oczywistością, gdzie najlepszy chłopak w szkole startuje do najfajniejszej dziewczyny. Ale niekoniecznie muszą do siebie pasować.

Mam obawy, czy przyzwyczajony do selekcjonerskich manier, elegancki Nawałka z krakowsko-śląską mentalnością, popijający z gracją kawę, przyglądając się przy tym pracy swojego rozbudowanego sztabu jest tym, czego potrzeba Legii Warszawa. Czy może potrzebny jest jej odpowiednik Michała Probierza, który odpowiadając na pytanie o potencjalne objęcie reprezentacji stwierdził, że bliżej mu do klubowego dresu, boiska i szlifowania umiejętności graczy niż wyniosłego rozmawiania o piłce a atmosferze sympatycznych, eleganckich dyskusji.

Legii potrzeba człowieka, który będzie tworzył jej warszawskie DNA. Nie belgijskie, nie chorwackie, nie rosyjskie, nie norweskie. Polskie, warszawskie DNA Legii Warszawa. Nawet kosztem katastrofalnego sezonu, odpadnięcia z pucharów, braku mistrzostwa Polski warto zaryzykować. Bo może sytuacja zmusi do ograniczenia budżetu, cięć kosztów, może pozbycia się kilku osób ze stanowisk. Ale za to otworzy nowe możliwości dla młodych ambitnych zawodników, dla których od pensji na koncie ważniejsze będzie tworzenie ciekawego projektu.

Legii potrzeba człowieka, który będzie połączeniem pokory i taktycznego fanatyzmu Klafuricia ze znajomością warszawskiej rzeczywistości Magierą. Taką osobą jest moim zdaniem Robert Podoliński. Młody, ambitny trener, który jak mało kto zna piłkarski klimat Ekstraklasy i wciąż jest głodny sukcesu.

Legii Warszawa życzę pokory, by potrafiła z chłodnym myśleniem podejść do swoich dotychczasowych sukcesów i mierzyć w wyższe aspiracje. Wiśle Kraków życzę uświadomienia sobie, że piękna historia warta jest pielęgnowania, ale należy robić to świadomością sytuacji, w której się znajduje. Natomiast Lechowi Poznań życzę konsekwencji w dotychczasowym działaniu. Bo sukcesy w piłce nożnej osiąga się nie historią, pełnymi trybunami czy zatrudnianiem kolejnego europejskiego trenera na dorobku, któremu nawet nie da się czasu na realizację planu. Sukces osiąga się wytrwałą pracą, właściwą analizą błędów i skutecznym pomysłem na ich naprawianie.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze