Niedzielne spotkanie pomiędzy Lechem Poznań a Legią Warszawa będzie 123. ligowym starciem pomiędzy tymi zespołami w lidze. Do tej pory częściej triumfowali warszawiacy. Atmosferę starć pomiędzy dwoma polskimi gigantami podgrzewają napięte relacje między kibicami obu drużyn. Do wielu zamieszek dochodziło szczególnie podczas meczów Pucharu Polski.
Bez względu na to, które miejsce w ligowej tabeli zajmują obie drużyny, starcie między Lechem a Legią zawsze przyciąga spore zainteresowanie w Polsce (nie tylko kibiców z Wielkopolski i Mazowsza). W końcu już od dobrych kilkunastu lat są to dwa największe zespoły w Polsce, stale ze sobą konkurujące. Choć ostatnimi czasy ekstraklasę zdominowali warszawiacy (sześć tytułów mistrzowskich w ostatnich 10 sezonach), w Poznaniu co sezon mają wielkie ambicje i chcą stanowić godnego dla warszawiaków przeciwnika.
Oba kluby mają mocne akademie i co jakiś czas transferują swoich wychowanków za grubą jak na polskie warunki kasę (przykładami chociażby ostatnie transfery Jakuba Modera oraz Michała Karbownika do Brighton), obu klubom towarzyszy duża presja wyniku (czego brutalnie doświadczają na własnej skórze trenerzy obu zespołów) oraz w obu klubach właściciele są wyszydzani przez kibiców po kolejnych niepowodzeniach. To chyba tyle, jeśli chodzi o to, co łączy oba kluby. Zdecydowanie więcej na przestrzeni lat podzieliło oba obozy. I właśnie ten tekst zajmie się tym, co podzieliło, oraz tym, co czyni rywalizację obu zespołów tak wyjątkową.
Cisza przed burzą
Jak to często bywa, początkowo relacje między oboma klubami nie były złe. Oba kluby w pierwszych latach swojego istnienia nie notowały wielkich sukcesów. W latach przedwojennych Lech tułał się po niższych ligach, warszawiacy zaś raz po raz co najwyżej stawali na podium w ekstraklasie. Do pierwszego starcia między Lechem a Legią doszło dopiero po II wojnie światowej, a dokładnie 9 czerwca 1948 roku. Wtedy to piłkarze Lecha Poznań ograli warszawską Legię 5:4. Wtedy jeszcze między kibicami obu drużyn nie było negatywnych emocji.
Piłka nożna w Polsce była wtedy zarówno dla piłkarzy, jak i kibiców rozrywką oraz swoistym oderwaniem się od szarej codzienności. Nie było mowy o sporcie zawodowym, gdyż w tamtych czasach zawodowe uprawianie sportu było zabronione. Piłkarze na co dzień chodzili do pracy, spotykając się ewentualnie dwa, trzy razy w tygodniu na treningach i w weekendy na meczach. Nie było mowy o negatywnej atmosferze na boisku czy trybunach. Wszystko do czasu…
Obowiązkowa „służba” wojskowa
W następnych latach Legia zaczęła odjeżdżać reszcie ligi. Głównie dzięki temu, że stała się pupilkiem władz komunistycznych, przez co nieraz była tzw. klubem uprzywilejowanym. W latach 50. zespół ze stolicy zaczął wręcz masowo podbierać swoim ligowym rywalom kluczowych piłkarzy pod płaszczykiem obowiązkowej „służby” wojskowej. Tak w Legii wylądowali m.in. Ernest Pohl, Horst Mahseli czy obecnie legenda „Wojskowych” Lucjan Brychczy. W praktyce powołani w większości, jak nie wszyscy, nie trzymali nawet karabinu w ręce, a skupieni byli jedynie na trenowaniu i graniu. Do wojska zaczęto również powoływać lechitów. Jednym z pierwszych był Władysław Sobkowiak, który po obowiązkowej służbie odmówił dalszego pobytu przy Łazienkowskiej, przez co przestał być powoływany na zgrupowania kadry narodowej. A więc podsumowując: jeśli byłeś dobry, to musiałeś grać w Legii, jeśli stawiałeś opór, to odpowiedni ludzie mieli zadbać o to, by nigdy nie było o tobie głośno.
Z każdym kolejnym powołaniem do wojska wyróżniającego się piłkarza ligi niechęć kibiców w niemalże całej Polsce do Legii rosła. Zawodnicy klubu ze stolicy niemal na każdym stadionie witani byli gwizdami oraz różnymi obelgami. Na przykład podczas spotkania w Poznaniu z Lechem w 1956 r., gdy „Wojskowi” wchodzili po przerwie na murawę, fani „Kolejorza” zaczęli skandować w ich kierunku: „Zawodowcy! Zawodowcy!”, posądzając klub o zawodowe zajmowanie się sportem, co w Polsce Ludowej było niewybaczalne. Mecz ostatecznie zakończył się zwycięstwem legionistów aż… 6:0, co do tej pory jest najwyższą porażką poznańskiej drużyny w meczu domowym w całej swojej historii. Były to dopiero niewinne początki narastającej do siebie niechęci obu zespołów. W następnym sezonie „Kolejorz” spadł z ligi i przez kilkanaście lat balansował pomiędzy I, II, a nawet III ligą.
Krwawy finał w Częstochowie i Okoń w Legii
Po kilkunastu latach tułaczki w niższych ligach „Kolejorz” wrócił na najwyższy szczebel rozgrywkowy. Wtedy wrogie klimaty między poznaniakami a warszawiakami stopniowo narastały. Do eskalacji konfliktu doszło podczas finału Pucharu Polski w 1980 r., w którym udział brały oba zespoły. To spotkanie z pewnością nie przeszłoby do historii, gdyby nie konfrontacje kibicowskie na ulicach Częstochowy oraz na samym stadionie. Kibice obu ekip wsparci przez kibiców zaprzyjaźnionych klubów starli się ze sobą, nie przybierając w środkach. Nie obyło się bez wielu rannych osób, a nawet… ofiar śmiertelnych.
Łatwego życia nie miał także Mirosław Okoński. Obecnie legenda „Kolejorza”, wtedy piłkarz warszawskiej Legii (odbywał służbę wojskową, której gdyby chciał, mógł uniknąć, przez co fani Lecha żywili do niego urazę). Piłkarz nieraz w trakcie meczu musiał wysłuchiwać wyzwisk w swoją stronę. Sam zainteresowany odpowiedział im w najlepszy możliwy sposób, świetną postawą na murawie. Zdobył jedną z pięciu bramek, które legioniści wpakowali do bramki lechitów. Ostatecznie zespół ze stolicy odniósł ku zaskoczeniu wszystkich łatwe zwycięstwo 5:0. Po meczu dom Mirosława Okońskiego został obrzucony jajkami przez fanatyków Lecha, gdyż to jego uznali za głównego winowajcę klęski „Kolejorza”. Wszyscy w Poznaniu jednak szybko zapomnieli mu grę z „elką” na piersi, po tym jak po odbyciu „służby” wrócił do „Kolejorza” i swoimi fenomenalnymi występami przyczynił się do wielu sukcesów ekipy ze stolicy Wielkopolski.
„Cała Polska to widziała”
Kolejnym wydarzeniem, które zwiększyło tylko niechęć sympatyków obu klubów do siebie, była tzw. niedziela cudów z 21 czerwca 1993 r. Wtedy to miała miejsce ostatnia kolejka sezonu 1992/1993, a o mistrzostwo Polski do ostatniej kolejki walczyły Legia i ŁKS. Obie drużyny zgromadziły tyle samo punktów, lecz dzięki minimalnie lepszemu bilansowi bramkowemu (trzy gole przewagi) to piłkarze ze stolicy prowadzili w tabeli. W ostatniej kolejce obie drużyny niemal ścigały się w strzelaniu bramek i wysoko wygrały swoje spotkania. Legia 6:0 z Wisłą Kraków, natomiast ŁKS 7:1 z Olimpią Poznań.
Tak wysokie wyniki wzbudziły podejrzeniu Polskiego Związku Piłki Nożnej, który posądził oba kluby o korupcję, ostatecznie odbierając tytuł mistrzowski warszawskiej Legii i przekazując trzeciemu w tabeli… Lechowi Poznań. Wiceprezes PZPN-u uzasadnił decyzję, wypowiadając słowa, które już na zawsze przejdą do historii: – Polska widziała, a wy jesteście niewidomi. Ta sytuacja dolała tylko oliwy do ognia, jeśli chodzi o relacje na linii Poznań – Warszawa, które już i tak były złe. Fani Legii do dziś mają za złe Lechowi za to, że przyjął tytuł mistrzowski przyznany przy tzw. zielonym stoliku, i czują się wręcz okradzeni przez PZPN i poznański klub.
Wielki mecz, potem wielka bójka, czyli realia polskiej piłki
Tak to już bywa w polskiej piłce, że ważne mecze zazwyczaj kończą się chuligańskimi wybrykami kibiców. Nie inaczej było również podczas finału Pucharu Polski w 2004 r., kiedy to naprzeciw siebie stanęli dwaj odwieczni wrogowie z Wielkopolski i Mazowsza. Tym razem o zwycięzcy finału przesądzić miał klasyczny dwumecz, a nie tak jak wcześniej mecz na neutralnym terenie. Początkowo na meczu w Poznaniu zgodnie z rozporządzeniem władz Poznania nie mieli pojawić się kibice Legii, gdyż miejscowe władze obawiały się, iż może dojść do starć między zwaśnionymi stronami.
Mimo licznych protestów ze strony kibiców „Kolejorza”, którzy domagali się warszawiaków na trybunach, nie udało się przekonać władz miasta. Dlatego kibice Lecha postanowili umówić się z kibicami ze stolicy, że ci wejdą na ten mecz incognito. Tak więc kibice z Warszawy przyjechali pod Poznań swoimi autami po to, by wsiąść do samochodów z poznańskimi rejestracjami i bez problemów wejść na stadion. Tak oto grupa ponad 300 szalikowców warszawskiej Legii zasiadła na trybunach przy Bułgarskiej przy oklaskach sympatyków „Kolejorza”. Legioniści zaś odwdzięczyli się okrzykiem: „Lech, Lech, szacunek”. Mecz rozgrywany był w wyjątkowo miłej atmosferze na trybunach, a samo widowisko na boisku również było na dobrym poziomie. Ostatecznie spotkanie zakończyło się zwycięstwem „Kolejorza” 2:0 po dwóch golach Piotra Reissa.
Rewanż w Warszawie zapowiadał się ciekawie i mogłoby się wydawać, że po wydarzeniach z pierwszego meczu przebiegnie w końcu w miłej atmosferze. Nic bardziej mylnego. Legia nie zdołała odrobić strat z Poznania i po golu Piotra Włodarczyka odniosła skromne zwycięstwo 1:0. Szalikowcy z Warszawy nie mieli zamiaru dopuścić do tego, by ich wróg świętował zdobycie trofeum w stolicy, zapominając o wcześniejszym sojuszu, i zaraz po końcowym gwizdku wdarli się na trybunę honorową i pobili piłkarzy oraz działaczy Lecha, zdarli również kilka medali z szyi poznaniaków. Wydawało się, że być może to początek czegoś nowego, że to koniec wojny trwającej od lat, jednak dawne niesnaski pomiędzy oboma klubami ostatecznie zwyciężyły ponad postawą fair.
Do chuligańskich wybryków kibiców doszło również siedem lat później w Bydgoszczy, gdy znów obie ekipy spotkały się w finale Pucharu Polski. Tym razem po rzutach karnych zwycięstwo odniosła drużyna ze stolicy. Zaraz po zakończeniu spotkania na boisko wdarli kibice Legii chcący świętować ze swoją drużyną, chwilę później na boisko wtargnęli również kibice Lecha i znów zaczęła się bijatyka pomiędzy fanami dwóch odwiecznych rywali. Doszło do starć z policją, a stadion bydgoskiego Zawiszy został zdemolowany.
Pozostaje nam czekać
Mimo że Legia dość mocno uciekła czołówce i niemal pewne jest zdobycie przez klub z Łazienkowskiej 15. mistrzostwa kraju, a Lech balansuje w środku tabeli, dla obu drużyn mecz ze względu na długą historię ich rywalizacji jest z pewnością bardzo prestiżowym starciem. Dlatego też pozostaje nam z niecierpliwością czekać z nadzieją na świetny spektakl. Na razie jeszcze bez kibiców. Choć może to i lepiej, biorąc pod uwagę wzajemną wrogość obu drużyn.