Dwie twarze Lechii w Kielcach


Dobra gra w zaledwie jednej połowie nie wystarczyła Lechii, aby przywieźć z Kielc choćby punkt

31 marca 2018 Dwie twarze Lechii w Kielcach

W pierwszej połowie starcia Korony z Lechią kibice gości znów z frustracją mogli przyglądać się grze swoich podopiecznych. Gospodarze prowadzili grę i stwarzali sobie wiele dogodnych sytuacji bramkowych. Efektem takiej postawy było prowadzenie, o które jednak w drugiej połowie Korona drżała do ostatnich sekund. Lechia wreszcie zaprezentowała wolę walki i ambicję, które nie zapewniły jednak ekipie Stokowca choćby punktu.


Udostępnij na Udostępnij na

Stare, dobre czasy

Pierwsza połowa w wykonaniu Korony była wręcz popisowa. Gospodarze zdominowali przeciwnika i wygrywali niemal wszystkie bezpośrednie pojedynki z rywalami. Pod tym względem Korona przypominała stylem swoją najlepszą odsłonę jeszcze z czasów Leszka Ojrzyńskiego.

Na szczególną pochwałę zasługuje umiejętność ataku pozycyjnego. Korona umie atakować w dynamiczny sposób, ale w starciu z Lechią gospodarze często zmuszeni byli do powolnego budowania akcji. „Koroniarze” potrafili jednak przebić się przez głęboko ustawioną linię defensywną gości i kreowali wiele groźnych sytuacji.

Kluczem w atakach gospodarzy byli ofensywni zawodnicy, którzy potrafili wygrać indywidualne pojedynki. Istotnym ogniwem był również Kacharava, który dzięki swoim warunkom fizycznym utrzymywał futbolówkę w strefie ataku.

Jedna połowa to zbyt mało

Druga odsłona spotkania zaskoczyła większość kibiców. Korona nie utrzymała wysokiej dyspozycji z pierwszej połowy i oddała piłkę gościom. Lechia natomiast wykazała się determinacją, której bardzo często brakowało za czasów Nowaka czy Owena.

Istotnym ogniwem w odmienionej Lechii był wprowadzony po przerwie Sławomir Peszko. Skrzydłowy często wygrywał pojedynki i wprowadzał piłkę w pole karne gospodarzy. Z reprezentantem Polski sporo problemów miał Rymaniak, który kilka razy dopuścił się przewinienia w niebezpiecznej strefie.

Lechia miała swoje sytuacje, ale nie potrafiła przekuć ich na bramki. Ambicja gości i umiejętność kreowania groźnych sytuacji zasługuje jednak na ciepłe słowa. Jeśli Lechia w najbliższych spotkaniach zdoła usystematyzować swoją formę, to bez wątpienia zacznie regularnie punktować.

Zabrakło finiszu

Cierpienia Korony w drugiej połowie wynikały przede wszystkim z nieskuteczności pod bramką Kuciaka w pierwszej odsłonie. Gospodarze powinni schodzić na przerwę z przewagę dwóch bądź nawet trzech bramek. Niezła dyspozycja golkipera gości i fatalne pudło z rzutu karnego sprawiły, że Lechia została podłączona do prądu.

Dobre fragmenty Korony udowadniają, że kielczanie są w stanie sprawić problemy najsilniejszym zespołom w lidze. Aby jednak na dobre liczyć się w walce o najwyższe cele, Korona musi grać na wysokim poziomie nie tylko na własnym obiekcie.

Indywidualności decydujące

Przy bramce Cvijanovicia kluczową pracę na skrzydle wykonał Cebula. To nie zespołowa akcja, lecz popisy przy bocznej linii umożliwiły gospodarzom wyjście na prowadzenie i ostatecznie zwycięstwo nad Lechią.

Gospodarzom trudno jednak zarzucić brak zespołowości, bowiem niemal wszystkie akcje Korony rozpoczynały się po dynamicznych wymianach futbolówki w drugiej linii. Z podobnym kreowaniem sytuacji problemy miała Lechia, która grać na dobrą sprawę zaczęła dopiero po przerwie.

W przypadku gości kluczowym ogniwem był Sławomir Peszko. Skrzydłowy potrafił rozerwać szyki obronne gospodarzy, które były odporne na próby gości ze środka pola. Choć ekipa Stokowca wciąż ma problemy z kreowaniem sytuacji podbramkowych, to zwyżka formy Peszki jest okazją do uproszczenia gry zespołu, który może ponownie oprzeć się na skrzydłowych.

Cracovia sprowadzona na ziemię 

Kilka bardzo dobrych tygodni w wykonaniu drużyny Michała Probierza wystarczyło, by Cracovia włączyła się do walki o górną ósemkę. Trudno się zresztą dziwić, w ostatnich pięciu spotkaniach drużyna zdobyła najwięcej punktów w całej lidze i do ósmego Zagłębia zbliżyła się na jeden punkt. W perspektywie zaś czekało bezpośrednie starcie z zawodnikami Mariusza Lewandowskiego na zakończenie fazy zasadniczej. W teorii idealny scenariusz, by na koniec 30. kolejki znaleźć się w górnej połowie tabeli. Wystarczyło jeszcze tylko po drodze zapunktować w Niecieczy. Nieoczekiwanie zadanie to przerosło zawodników z Krakowa, którzy dzisiaj przegrali 0:2.

Na pierwszy rzut oka to musi być gigantyczny paradoks: grać od dłuższego czasu niezwykle solidnie, a potknąć się na Bruk-Becie. Kto jednak oglądał dzisiejsze spotkanie, ten wie, że Cracovia zagrała absolutnie katastrofalnie. Zresztą spójrzmy na fakty.

Dowód nr 1: pierwsze uderzenie na bramkę w 57. minucie.

Dowód nr 2: dokładnie jeden celny strzał Cracovii w całym spotkaniu.

Nie ma co do tego żadnych wątpliwości: Cracovia „zapracowała” sobie na porażkę w dzisiejszym spotkaniu. A trzeba było się naprawdę postarać, bo gospodarze wcale dzisiaj nie zagrali wielkiego meczu.

Pierwsza połowa byłaby całkowicie do zapomnienia, gdyby nie jedna, bardzo smutna informacja. Zaledwie 42 minuty trwał powrót Damiana Dąbrowskiego na boisko, który ponownie doznał kontuzji. Straszne fatum ciąży nad tym zawodnikiem.

W drugiej połowie piłkarze obu zespołów również nas nie rozpieszczali. I gdy powoli kibice mogli się już oswajać z myślą o bezbramkowym remisie, zawodnicy Jacka Zielińskiego zdołali trafić do siatki po rozegraniu rzutu wolnego. Radość jednak nie trwała długo, bo szybko Paweł Raczkowski po konsultacji z VAR-em anulował gola, prawidłowo odgwizdując pozycję spaloną.

Gospodarze jednak się nie załamali i wkrótce zdołali wcisnąć dwa gole, głównie za sprawą Szymona Pawłowskiego (dzisiaj bramka i asysta). Dzięki temu zwycięstwu zawodnicy Bruk-Betu opuszczają na jakiś czas strefę spadkową. A Cracovia? Cóż, jeśli w poniedziałek Zagłębie pokona u siebie Jagiellonię, zawodnicy Michała Probierza będą już mogli ogłosić wakacje.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze