Do ŁKS-u wróciły demony ekstraklasy. Defensywa Rycerzy Wiosny z meczu na mecz gra coraz gorzej


Ełkaesiaków pierwszy raz w 1. lidze dopadł potężny kryzys

5 grudnia 2020 Do ŁKS-u wróciły demony ekstraklasy. Defensywa Rycerzy Wiosny z meczu na mecz gra coraz gorzej
ŁKS Łódź/Cyfrasport

Jeden punkt w ostatnich czterech meczach, ofensywna niemoc i plaga problemów w obronie. Zmierzającemu w stronę ekstraklasy ŁKS-owi przypominają się koszmary z zeszłego sezonu tychże rozgrywek. Najbardziej wadliwa znów okazuje się formacja defensywna, w której zespół Wojciecha Stawowego zaatakowała pod koniec rundy plaga kontuzji. Z ŁKS-em w ostatnim czasie jest źle, a Termalica będzie starała się wytknąć kolejne błędy łódzkiej obrony.


Udostępnij na Udostępnij na

Po 11 kolejkach ŁKS miał na swoim koncie zgromadzone 31 z możliwych do zdobycia 33 punktów, szalenie skutecznych piłkarzy ofensywnych oraz jedną z najszczelniejszych defensyw 1. ligi. 29 strzelonych goli w tym okresie, zaledwie cztery stracone. W łódzkim zespole było długi czas sielankowo, być może aż zbyt długo. Bo wcześniej, aby wbić ŁKS-owi cztery gole, potrzebowano kilkunastu kolejek. W ostatnim czasie zaś Arkadiusz Malarz wyciągał piłkę z własnej bramki czterokrotnie w dwóch kolejnych meczach na własnym stadionie…

Drastyczny spadek formy

ŁKS przez bardzo długi czas grał niemal bezbłędnie. Doskonały początek sezonu, wygrane w bardzo dojrzały sposób derby, nie więcej niż jeden gol stracony na mecz. Rozpędzona lokomotywa z maszynistą Stawowym w kokpicie nie zatrzymywała się na żadnym przystanku i pędziła w stronę stacji ekstraklasa. I choć, jak przyznał w wywiadzie dla naszego portalu Maciej Wolski, nikt w drużynie nie myślał o szansie na zakończenie rundy bez żadnej porażki, to hurraoptymistyczne warianty miały prawo rodzić się w głowie. W końcu łódzka maszyna wydawała się zaprojektowana na obecny sezon bezbłędnie.

Działało wszystko. Malarz był liderem drużyny i jej ostatnią, niezwykle mocną instancją. Sobociński wrócił na swój wysoki poziom, a boki defensywy, choć często zmieniane, działały bez zarzutu. Dominguez wyrósł na jedną z najlepszych „ósemek” ligi, a Pirulo zbierał pokaźną kolekcję ośmieszonych rywali. Z przodu w zasadzie nieważne, czy grał Corral, czy Sekulski – obaj byli gwarantem goli.

Ale jak się posypało, to w zasadzie też wszystko. Ale przede wszystkim blok obronny. Mecz w Radomiu był przestrogą, potyczka w Łodzi z Puszczą sygnałem alarmowym, a spotkanie z Górnikiem już dopełnieniem nieszczęścia. ŁKS spóźnił się z reakcją. Choć trudno mówić, że do jakiejkolwiek reakcji doszło. W Łodzi przegapiono moment, gdy można było jeszcze zapobiec nieszczęściom w ostatnich czterech meczach. Do tego kolejni zawodnicy zaczęli się sypać. Stało się nieuniknione.

Brak hierarchii

– W naszym zespole nie ma hierarchii – powtarzał na kolejnych konferencjach prasowych Wojciech Stawowy. Fakt, trudno temu zaprzeczyć, patrząc na minuty rozdzielane na piłkarzy łódzkiego klubu, przede wszystkim tych grających w formacji defensywnej. I przez długi czas to rzeczywiście był atut. Później jednak wydaje się, że niepełna regularność gry pewnym zawodnikom bardziej zaczęła szkodzić, aniżeli pomagać.

Wojciech Stawowy w obecnym sezonie ligowym sprawdził już 22 piłkarzy. Jak nietrudno policzyć, odpowiednik dwóch jedenastek meczowych. I niemal 1/3 z nich to obrońcy. Łącznie jak dotąd wystąpiło ich w 1. lidze siedmiu, rzecz jasna w różnych wymiarach czasowych.

W teorii najmniej działo się na środku obrony. Od początku sezonu duet stoperów w zasadzie się nie zmieniał – Jan Sobociński miał obok siebie bardzo doświadczonego Macieja Dąbrowskiego. Nie znaczy to jednak, że wszystko działało bez zarzutu. Błędy się przytrafiały, ale w głównej mierze temu bardziej dojrzałemu ze wspomnianej dwójki. I już wtedy trener Stawowy dostawał sygnały, że z Dąbrowskim nie jest najlepiej. Sygnały, które w ostatnim czasie bardzo się nasiliły.

Do spotkania z Chrobrym Głogów jasna wydawała się także sytuacja bocznych obrońców. Na prawej stronie zadomowił się Maciej Wolski, lewą skutecznie zabezpieczał Adrian Klimczak. Po pierwszej fazie rozgrywek obaj dostali jednak tego samego rywala – Kamila Dankowskiego – który przez Wojciecha Stawowego sprawdzany był (i dalej jest) na obu bokach obrony. I co ważne, w obu przypadkach eksperyment wypadał bardzo przyzwoicie.

Zalążki problemów

Problemy zaczęły się dopiero w Radomiu. ŁKS był przez większość spotkania bezproduktywny, a w końcówce dał sobie wbić gola, który zakończył serię meczów bez porażki. Jak się jednak miało okazać, większe kłopoty miały dopiero dopaść zespół Wojciecha Stawowego. Od meczu z Radomiakiem łodzianie nie wygrali już żadnego spotkania. Jeden remis, dwie porażki, dziesięć straconych goli. Bilans ostatnich potyczek „Rycerzy Wiosny” jest fatalny.

Przyczyn takiego stanu rzeczy można szukać w kilku miejscach. Seria meczów z rywalami z czołówki, częściowe wypalenie czy nękające drużynę kontuzje. A z ostatnim problemem do dziś nieustannie musi mierzyć się sztab medyczny łódzkiego klubu. Liczne urazy nadeszły akurat w momencie, gdy ŁKS mierzy się z bezpośrednimi rywalami do awansu do PKO Ekstraklasy.

Na konferencji prasowej przed meczem z Bruk-Bet Termalicą Nieciecza trener Stawowy potwierdził, że będzie miał w przedostatnim spotkaniu rundy do dyspozycji grającego najwięcej z linii obrony Janka Sobocińskiego. W kadrze meczowej ostatnio nie znalazł się także Carlos Moros Gracia, zatem najbliżej gry w sobotnim meczu jest duet Dąbrowski – Celea, któremu daleko od optymalnej dyspozycji. Dodając do tego problemy z napastnikiem, łodzian czeka niezwykle trudne zadanie w Niecieczy.

Błąd za błędem

– W ostatnich czterech spotkaniach niestety mnożyły się te błędy indywidualne, które niestety w konsekwencji przekuwały się na zły wynik – mówił na konferencji przed meczem z Termalicą trener Wojciech Stawowy. I bez dwóch zdań, tych błędów była masa. Błędów, które bezpośrednio przełożyły się na ostatnie wyniki ełkaesiaków. I tym bardziej martwiący jest to fakt dla sympatyków Łódzkiego Klubu Sportowego, że do 11. kolejki w zasadzie łodzianie nie tracili goli po błędach defensywnych.

Do czasu spotkania w Radomiu ŁKS dał sobie strzelić cztery gole. Z czego w zasadzie tylko jeden wynikał bezpośrednio z niedbałości któregoś z obrońców. Fakt faktem, eksperymentów z linią obrony wówczas było znacznie mniej. Nakreślony był podstawowy układ defensywy, w którym dwójkę stoperów tworzyli Sobociński z Dąbrowskim, a na bokach grali Wolski z Klimczakiem. Łącznie w obecnym sezonie ligowym ta czwórka obrońców zaczynała mecz od pierwszej minuty ośmiokrotnie.

I mimo że potem więcej grać zaczął Kamil Dankowski, sprawdzano także Carlosa Morosa Gracię, to ŁKS dalej grał bardzo szczelnie w obronie. Pierwszy poważny problem pojawił się przed dwoma tygodniami w Łodzi, kiedy to Puszcza Niepołomice zdołała trafić do bramki Arkadiusza Malarza aż czterokrotnie. I tam już usprawiedliwień defensorów „Rycerzy Wiosny” na próżno szukać.

Przy pierwszym trafieniu bez dwóch zdań zawalił Malarz. Przy rzucie wolnym niewątpliwie był przysłonięty, ale marne to wytłumaczenie na wślizgającą się pod pachą piłkę. Drugi gol dla Puszczy obciąża już konto Macieja Dąbrowskiego, w dziecinny sposób dał się bowiem przestawić Spławskiemu, który miał miejsce, żeby kilka metrów od bramki przełożyć sobie piłkę na prawą nogę i oddać bramkowy strzał.

Gol numer trzy dla gości to znów nieporadność Malarza, który rozegrał wówczas jeden ze swoich słabszych meczów w koszulce z przeplatanką na piersi. Do czwartej, wyrównującej bramki dla Puszczy znów doszło przez zaspanie obrońców. Sobociński wraz z Klimczakiem łamią linię spalonego, zostawiając na dogodnej pozycji trzech zawodników z Niepołomic. Trudno w takiej sytuacji ustrzec się nieszczęścia. Czwarty gol dla rywali, dający remis 4:4. Czwarty, którego można było uniknąć.

Koszmary ekstraklasy

Górnik Łęczna wytknął braki ŁKS-u w grze powietrznej. Oba gole strzelone po dośrodkowaniach. W obu sytuacjach zatrważająca nieporadność ełkaesiaków. Przy pierwszym trafieniu ani Dąbrowski, ani Moros Gracia nie byli wystarczająco blisko ustawieni względem Midzierskiego, a przy drugim Tosik z Klimczakiem nie mieli w ogóle świadomości, że za plecami ucieka im rywal. Błędy podstawówkowe, ale konsekwencje ogromne.

Ostatni mecz z Miedzią Legnica to jednak już festiwal defensywnych błędów na każdej płaszczyźnie. W takiej sytuacji (zrzut ekranu poniżej) Kamil Zapolnik był w stanie wbiec przed Jana Sobocińskiego i mimo mocno skróconego kąta przez Malarza trafić do bramki przy bliższym słupku. Wszystko zaczęło się co prawda od mocno wątpliwego rzutu z autu dla gości, ale w żadnym stopniu nie może to stanowić usprawiedliwienia fatalnego zachowania obrony ŁKS-u.

Gol numer dwa to z kolei popis kolejnej dwójki stoperów (Sobociński zszedł w pierwszej połowie z powodu urazu). Dośrodkowanie już z pola karnego, a zarówno Dąbrowski, jak i Celea są na jego obrzeżach. Co jasne, przy takim dograniu Rozwandowicz nie mógł już nadążyć za piłką. Zapolnik strzela głową z czwartego metra przed bramką. Komentarz zbędny.

Przy trzeciej bramce znów swoje zrobił Dąbrowski. Pozornie niegroźne zagranie w okolice 30. metra, a 33-latek atakuje rywala z piłką dobre 10 metrów przed swoim polem karnym. Konia z rzędem temu, kto zgadnie intencje obrońcy ŁKS-u. Krzysztof Drzazga głupi nie jest i wie, co w takiej sytuacji należy zrobić. Prostopadłe zagranie do Joana Romana, mocny strzał, trzeci raz piłka w bramce Malarza.

Dopełnieniem koszmarnej gry „Rycerzy Wiosny” w obronie był gol w końcówce spotkania na 4:3 dla Miedzi. Zagranie z prawej strony boiska wzdłuż bramki nieprzecięte przez żadnego z czterech (!) obrońców ŁKS-u, którzy akurat znajdowali się w polu karnym. Straszna gra obrony łodzian, która pełna zmartwień i braków spowodowanych kontuzjami jedzie na teren lidera ligi i czwartej najlepszej jej ofensywy. Trudno dobrze wróżyć piłkarzom Wojciecha Stawowego, tym bardziej, że dzień przed meczem z kadry wypadło aż sześciu piłkarzy ze względu na zakażenie koronawirusem, ale kto wie, w końcu przełamania lubią przychodzić w wyjątkowych okolicznościach.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze