Jedni znają go jako „Dużego Pe”, a inni jako człowieka, który sprowadził do ekstraklasy choćby Igora Angulo czy Daniego Ramireza. Jednym kojarzy się głównie ze światkiem agentów piłkarskim czy skautingiem, a innym z muzyką czy – jeszcze niedawno bardzo popularną na Twitterze – Prawdą Liczb. Co nam to mówi? Że Marcin Matuszewski jest niczym świadomy kameleon lawirujący między różnymi płaszczyznami życia, choć jak sam przyznaje, jego priorytetem jest piłka nożna. Oprócz niej w poniższej rozmowie poruszanych wątków jest tak wiele, że nie sposób ich wszystkich wymienić, co poniekąd wpisuje się w naturę naszego rozmówcy, który swoją sylwetką przypomina człowieka renesansu.
Po pierwsze, co u ciebie słychać? Jak obecnie spędzasz swój wolny czas w dobie narodowej kwarantanny?
Gwarantuję, że nie siedzę bezczynnie, gapiąc się w sufit (śmiech)! Wiesz co, przez całe moje życie zajmuję się wieloma rzeczami równolegle – więc nawet jeśli zarówno piłkarskie, jak i okołoartystyczne kwestie trochę zwolniły, to i tak mam ręce pełne roboty. Pracuję jako dyrektor artystyczny nad międzynarodowym projektem muzycznym Fundacji Planet zaplanowanym na jesień, który ma się odbyć w Republice Korei. Wspólnie z tą organizacją pozarządową przygotowujemy też jeszcze jeden projekt, związany z publikacją online zapisu dużego koncertu, który w listopadzie wystawiliśmy we współpracy z Muzeum Powstania Warszawskiego.
Co tydzień mam nadal od jednej do dwóch audycji muzycznych w Programie Czwartym Polskiego Radia. Zarządzam też moim studiem muzycznym NADstudio, co w czasach kryzysu nie jest rzeczą prostą. A przechodząc do rzeczy najważniejszych – piłkarski rynek transferowy też nie zamarł w 100% i choć kluby są teraz w zamrażarce oraz nie do końca wiedzą, co będzie dalej, skauci i dyrektorzy sportowi ciągle rozglądają się za zawodnikami, np. oglądając zapisy spotkań na platformach takich jak InStat czy WyScout. Wciąż toczą się też rozmowy między klubami a zawodnikami, bo kluby próbują obniżać pensje, jedni zawodnicy rozwiązują kontrakty, inni rozmawiają o przedłużeniach, i tak dalej. Reasumując – pandemia czy nie, jak zwykle mam sporo na głowie.
A czy nie myślałeś o tym, żeby częstszy pobyt w domu wykorzystać np. na powrót do poważniejszego romansu z muzyką?
Mój romans z muzyką trwa nieprzerwanie, może tylko trochę częściej podchodzę do niego ostatnio w innej roli. W zeszłym roku zrealizowałem jako dyrektor artystyczny dwa naprawdę duże projekty międzynarodowe i jeden spory projekt krajowy. Zagrałem przy tym ponad 30 koncertów i setów DJ-owskich, w tym na poważnych festiwalach w kraju i za granicą. Przygotowałem też w ostatnich 12 miesiącach ponad 70 autorskich audycji muzycznych dla radiowej Czwórki. Od początku 2020 roku wydaliśmy jako Masala Soundsystem dwa single z moim tekstem i wokalami, a 20 kwietnia ukazuje się kolejny. Jak widać, nie odłożyłem mikrofonu na dobre i cały czas coś się w tej kwestii dzieje.
Oczywiście zeszło to trochę na drugi plan, bo siłą rzeczy najwięcej uwagi muszę poświęcać tym projektom, które przynoszą jakieś zyski – czyli przede wszystkim działaniom okołopiłkarskim. Z drugiej strony pozwala mi to cały czas artystycznie robić swoje i nie iść na żadne kompromisy. Nie mam ambicji, żeby bić się o miejsce w popkulturowym panteonie, zwłaszcza w obecnych realiach, gdzie trzeba prowadzić 24/7 w social mediach pompowaną relację live ze swojego życia. I w ten czy inny sposób non-stop wdzięczyć się do odbiorców w poszukiwaniu fanów.
Od dawna budzi mój niesmak to, co trzeba dzisiaj robić, by zaistnieć w masowej świadomości i dotrzeć do ludzi ze swoją muzyką. Robię więc spokojnie swoje, mimo niekomercyjnego wymiaru czasami gdzieś to dociera, czasem ktoś to zagra – i fajnie. A że lubię to, co robię artystycznie, i nie mam ciśnienia, by na tym zarobić miliony – jeśli (odpukać) nigdzie to nie dotrze i nikt tego nie zagra – też jakoś to przeżyję (śmiech).
Oprócz muzyki i piłki nożnej masz jeszcze jedno zamiłowanie – do liczb. Pamiętam, że jeszcze całkiem niedawno analizowałeś dane z InStata na Twitterze w ramach Prawdy Liczb…
Chwilowo przestałem być „piłkarsko-statystycznym youtuberem”, ale kto wie – może niedługo do tego wrócę. Zainteresowane media zapraszam do składania ofert… (śmiech) Nie zmienia to jednak faktu, że piłkarskie statystyki to część mojego chleba powszedniego w zawodzie agenta. Samo sprawdzanie liczb jest tylko drobną częścią analizy, bo stanowi od 10 do 20% roboty.
Nawiązuję do tej kwestii, ponieważ w jednym z wywiadów sprzed trzech lat powiedziałeś, że szukasz w piłce nożnej logiki. Czy według Ciebie InStat tej logiki nadaje?
InStat pomaga kwantyfikować pewne piłkarskie zjawiska – przy czym robi to niestety w sposób zupełnie niedoskonały, bo przykładowo strzał celny to zarówno farfocel płaczący w locie po kopnięciu z 40 metrów na uwolnienie, jak i petarda prosto w okienko z 20 metrów typu „stadiony świata!”. Tak samo celnym uderzeniem może być dołożenie nogi z dwóch metrów, po którym piłka wędruje do pustej bramki. Jak widać, ta kwantyfikacja wszystkiego nie wyjaśnia, ale mimo wszystko summa summarum daje też bardzo dużo wartościowych informacji. Przy umiejętnym podejściu potrafi mocno ułatwić przesiew zawodników. Statystyki to jednak tylko jedna z wielu stron, na które należy spojrzeć przy wydawaniu jakichkolwiek konkretnych osądów.
A zgodziłbyś się z tezą, że piłkę nożną niebezpiecznie przejmują liczby? Że jest ich za dużo i np. polskie kluby zamiast polegać głównie na oczach skauta, coraz częściej polegają na pracy obliczeniowej komputera?
Przede wszystkim uważam, że liczby nigdy nie są niczemu winne. One dają jedynie kolejną soczewkę do lunety, przez którą patrzysz w piłkarskie niebo. Za pomocą jednej soczewki zobaczysz dobrze te obiekty, które są bliżej, a za pomocą drugiej te, które są dalej. Natomiast jak chcesz zobaczyć całe niebo i posklejać ten obraz w logiczną całość, to musisz spojrzeć i gołym okiem, i przez każdą z tych soczewek, a następnie to wszystko ułożyć sobie w głowie i wyciągnąć logiczne wnioski. Poza tym InStat to nie tylko cyferki, ale i mecze pocięte na fragmenty, na których w postaci osobnych playlist możesz zobaczyć np. próby odbioru danego zawodnika, jego pojedynki w powietrzu, dryblingi czy straty z ostatnich 100 spotkań.
W ten sposób można zaoszczędzić mnóstwo czasu, bo bez angażowania gigantycznych środków i armii ludzi nie sposób zobaczyć na żywo tak dużej próbki materiałów danego gracza. Oglądając mecz z trybun, łatwo też przeoczyć pewne niuanse, które dostrzeżesz, obserwując serie zagrań danego typu. Dla wielu bardzo ważnym aspektem oglądania piłkarza jest jego ocena „na oko” z trybun i ja się z tym zgadzam, natomiast nie demonizuję też jej ewentualnego braku. Na przestrzeni ostatnich lat kilkukrotnie dowiodłem, że można znaleźć bardzo ciekawych zawodników również wyłącznie w oparciu o obserwację wirtualną.
Wracając do pytania o niebezpieczeństwo przejęcia futbolu przez liczby… Mam czasem wrażenie, że najgłośniej narzekają na to ci, którzy nic z owych liczb nie rozumieją i nie potrafią z nich odpowiednio korzystać. Mnie natomiast poważna i profesjonalna kwantyfikacja futbolu strasznie fascynuje. I nie mówię tu o analizie „poziom InStat”, tylko o analizie „poziom Liverpool”, gdzie w klubowym budynku kilku światowej klasy statystyków rozbiera mecze „The Reds” na czynniki pierwsze, tworząc powiązane z nimi kontekstowe modele matematyczne. Podpowiadając przy tym, jakich taktycznych forteli można użyć, by zwiększyć prawdopodobieństwo sukcesu.
Piękna rzecz, która dla mnie ani trochę nie ujmuje piłce romantyzmu. Akurat z tą kwestią wiąże się zabawna historia analityka Liverpoolu, który świeżo po przyjściu Kloppa do Liverpoolu rozmawiał z nim w detalach o jakimś nietypowym spotkaniu Borussii Dortmund, w którym „Borussia grała a przeciwnik strzelał”. Sęk w tym, że ów analityk nie oglądał tego meczu, tylko wszystkie wnioski – stuprocentowo zbieżne z wnioskami Kloppa – wyciągnął na podstawie statystyk z tego spotkania. Klopp był po tej rozmowie zafascynowany „wariatami od cyferek siedzącymi w klubowej piwnicy”, którzy dziś stanowią bardzo istotny element przy budowie siły jego zespołu. Dlatego powtórzę: problemem nigdy nie są liczby. Problemem jest to, że ktoś nie wie, jak z nich korzystać, albo nadaje im zbyt małą lub zbyt dużą wagę.
Poruszaliśmy się po pokoju gościnnym, więc przejdźmy teraz do twojej kuchni, czyli pracy agenta. Powiedz, przy ilu transferach miałeś do tej pory swój udział? Czy w ogóle je liczysz? Od 21. roku życia, czyli momentu, kiedy wszedłeś do tego światka.
Ostatnio zacząłem właśnie rozpisywać nasze agencyjne i skautingowe dokonania, bo dzięki chwilowemu przestojowi w biznesie próbuję w końcu wykroić kilka chwil, by stworzyć stronę internetową naszej agencji, na której przecież trzeba będzie się czymś pochwalić (śmiech). Myślę, że licząc wszystkie seniorskie i młodzieżowe poziomy rozgrywek, maczaliśmy palce w ponad 100 sfinalizowanych rozmowach kontraktowych i zmianach klubowych barw. Jeśli przemnożysz to przez pięć, to otrzymasz przybliżoną liczbę zaaranżowanych przez nas na przestrzeni dziejów testów. A jeśli uzyskaną liczbę testów przemnożysz przez dziesięć, to wciąż będziesz bardzo daleko od liczby przeanalizowanych przez nas profili zawodników, przeprowadzonych rozmów o współpracy i tak dalej (śmiech).
To teraz powiedz, jak właściwie opisałbyś świat agentów piłkarskich? Figurujesz w nim przez wiele lat, więc pewnie słyszałeś masę opinii z zewnątrz. Co by nie mówić, wiele z nich to niezbyt pochlebne zdania.
Po pierwsze – nie siedzę w tym środowisku jakoś wybitnie głęboko, a już na pewno nie w krajowym. Mam swój mikrokosmos, w którym się poruszam i niezbyt często wchodzę w interakcję z innymi krajowymi agentami. Nie jestem więc najlepszą osobą, by rzucać światło na świat agentów. Tak jak w każdej innej dziedzinie życia, na wejściu zakładam równomierny rozkład: 1/3 ludzi dobrych, 1/3 złych i 1/3 ludzi gdzieś pomiędzy. Oczywiście ta dziedzina opiera się w trochę większym stopniu (niż inne) na „bajerze”, więc siłą rzeczy mocniej przyciąga ludzi naturalnie skłonnych do nawijania makaronów, ściemniania czy kombinacji.
Ale tej bajery można używać zarówno w dobrym, jak i złym celu. Człowiek zły, obdarzony wrodzoną czy wypracowaną bajerą, sprzeda klubowi np. zawodnika z zatajoną kontuzją za dwa razy większe pieniądze, niż ten powinien zarabiać i zrobi to, dogadując się z trenerem i później dzieląc się z nim zyskiem pod stołem. Człowiek dobry wykorzysta natomiast bajerę do tego, by wbrew wszelkim logicznym przesłankom nakłonić klub z ekstraklasy do przetestowania zdolnego chłopaka z trzeciej ligi, dzięki czemu ostatecznie temu dzieciakowi pomoże w wygraniu życia, a klubowi w zaliczeniu świetnej (choć nieoczywistej) sportowo-biznesowej inwestycji.
Agent bez negocjacyjnych i krasomówczych umiejętności nie zdoła przekonać trenera klubu z wyższych lig do dania peryferyjnemu piłkarzowi szansy odbycia testów. I mimo talentu chłopak dalej będzie się kopał w czoło na niższych poziomach rozgrywkowych może i nawet do końca kariery…
Patrząc na twoje działania, wydaje się, że swoją bajerę wykorzystujesz raczej w dobrych celach.
Cieszy mnie, że masz takie poczucie, bo całe życie staram się działać w taki sposób, żeby jednoznacznie kojarzyć się ze skrajną rzetelnością, honorowym podejściem i graniem w sposób fair play niezależnie od okoliczności. Generalnie trochę nie pasuję do mało chlubnych standardów etycznych świata, do którego należę, a do norm świata futbolu – po dwakroć. Ale – odpukać – mimo to jakoś daję sobie radę.
Przechodząc już stricte do Ciebie: potrafiłbyś wyróżnić transfer, przy którym miałeś okazję partycypować i był on pod kątem złożoności całej operacji najtrudniejszy?
Hmmm, nie. (śmiech). No dobra, na pewno dość skomplikowane było przejście Guillermo Cotugno do Śląska Wrocław. Zawodnik z innego kontynentu, złożona sytuacja z pracującymi z nim południowoamerykańskimi agencjami, konieczność mocnego i kreatywnego dociągnięcia oczekiwań zawodnika w dół i oferty klubu w górę. Transfer wydawał się niemożliwy do zrealizowania, a jednak się udało i po wszystkim odbierałem sporo gratulacji, że udało mi się doprowadzić tę transakcję do końca.
Z tego, co wiem, pozytywne sygnały pojawiały się również ze strony Śląska. Słyszałem z treningów zespołu, że Cotugno to naprawdę fajny chłopak i dobry zawodnik, więc może z czasem twój ruch okaże się świetny.
Oczywiście! Mówiąc o komplikacjach, w żadnym razie nie chodziło mi o charakter piłkarza, bardziej o niełatwe poszukiwanie organizacyjno-finansowego wspólnego mianownika. No, ale wszystko dobre, co się dobrze kończy. Myślę, że jak wrócimy do grania, Cotugno będzie miał w końcu okazję pokazać, że był to ze strony Śląska jak najbardziej trafny ruch.
A z kolei z jakiego transferu jesteś do tej pory najbardziej dumny? Spodziewam się odpowiedzi, ale może mnie zaskoczysz.
To skomplikowane pytanie, bo na dumę z transferu składa się sporo kwestii, ale spróbuję sobie to jakoś poukładać. Pod względem efektu „wow!” na pewno moim numerem jeden jest przejście Igora Angulo do Górnika Zabrze oraz późniejsze przedłużenie jego umowy. I za pierwszym, i za drugim razem była to naprawdę ciężka praca nad tym, żeby obie strony się ze sobą dogadały. Szczęśliwie udało się wszystko pogodzić, a Igor wszedł z buta w polskie rozgrywki. Był to ruch najmocniej formujący moją pozycję na rynku. Pod względem dumy z transferu umieściłbym go jednak dopiero na trzecim miejscu, bo choć trzeba było tutaj błysnąć okiem do wypatrzenia talentu i negocjacyjnymi umiejętnościami, nie był to aż tak nieoczywisty ruch jak te, o których powiem zaraz.
Na drugim miejscu umieściłbym przejście Daniela Smugi do Górnika Zabrze. Wypatrzony na test-meczu „Ty Też Masz Szansę” czwartoligowy zawodnik, który mimo testów nie załapał się o szczebel wyżej, dopiero po roku od pierwszej obserwacji wyskoczył na pół sezonu do 3. ligi, po czym za naszą sprawą trafił na testy do czołowego zespołu ekstraklasy, na których nie pękł i wywalczył kontrakt. Historia jak z filmu, zwłaszcza że niedługo później zaliczył debiut w lidze i występy w eliminacjach do Ligi Europy, w której zanotował bramki i asysty.
Wielka szkoda, że nie zdołał pozostać na tej wznoszącej fali. Cóż, niestety życie to nie bajka… Mam nadzieję, że Daniel wyciągnął wnioski z popełnionych błędów i że coś jeszcze z jego przygody z piłką wspólnymi siłami wyciągniemy. Bo że ma talent i potencjał na miarę ekstraklasy – pokazał bez cienia wątpliwości. Tak czy owak, jeżeli idzie o sam wykonany ruch, niemotywowane statusem młodzieżowca transfery z 3. ligi bezpośrednio do ekstraklasy zdarzają się naprawdę rzadko, więc byliśmy tutaj opór dumni z wykonanej pracy.
Na pierwszym miejscu muszę natomiast umieścić całokształt działań z Danim Ramirezem. Przypomnę, że kiedy ten wychowanek Realu Madryt trafiał do Polski, przychodził tu z czwartego poziomu rozgrywek w Hiszpanii, czyli z rozgrywek okręgowych, w których mierzy się 360 zespołów. Dani myślał wówczas o zakończeniu kariery, myśląc, że już nic z jego grania nie będzie. Choć jego pierwszy sezon w Stomilu Olsztyn nie ułożył się po naszej myśli – na co wpływ miały m.in. problemy finansowo-organizacyjne tego klubu – pozytywne podejście zawodnika i nasza wspólna konsekwencja w dążeniu do celu sprawiły, że w kolejnych dwóch sezonach Dani stał się jednym z czołowych zawodników ekstraklasy.
Dani Ramírez: „Jestem po prostu zwykłym pracownikiem, jakim mógłbyś być Ty” (WYWIAD)
Mam ogromną satysfakcję z sytuacji, w której wszystko zaczyna się od wyciągnięcia pomocnej dłoni do utalentowanego zawodnika, który boryka się z problemami i potrzebuje wsparcia, będąc na zakręcie kariery.
A właściwie skąd u Ciebie tak dobre obeznanie na rynku hiszpańskim? Bo co nie spojrzy się na twoje działania, do ekstraklasy trafia Hiszpan.
Sam się zastanawiam, dlaczego tak jest, tym bardziej że właściwie nie mówię po hiszpańsku (śmiech). Nie celuję w ten rynek bardziej niż w inne, więc szczerze mówiąc… Nie wiem! (śmiech).
A jakie rynki piłkarzy twoim zdaniem są obecnie najciekawsze, jeśli chodzi o wyciąganie ciekawych nazwisk do PKO BP Ekstraklasy? Na pewno wymienisz niższe ligi hiszpańskie, ale może coś jeszcze? Może o jakichś myślałeś w kontekście przyszłości?
Moim zdaniem rynek hiszpański wcale nie jest dużo lepszy czy bardziej nasycony ciekawymi piłkarzami niż szereg innych. Na pewno przewagą Hiszpanii jest to, że tamtejsi zawodnicy mają naturalną technikę użytkową i fantazję w grze ofensywnej, czyli coś, co w Polsce było przez wiele lat zabijane u młodych zawodników pod presją wyniku. Może tutaj leży odpowiedź. Bo przecież nie tylko za moją sprawą Hiszpanie trafiają na polski rynek. Patrząc na wartość absolutną, wcale nie sprowadziłem do Polski więcej Hiszpanów niż inni agenci. Za to fakt – ci, których tu sprowadziłem, na ogół zrobili bardzo dobre wrażenie.
Czy zawodnicy z Brazylii, Argentyny, Urugwaju czy Holandii mają gorsze walory niż Hiszpanie? Nie wydaje mi się. Na pewno istotny jest też aspekt ekonomiczno-wizerunkowy. W Hiszpanii ligi bardzo szybko się decentralizują – na trzecim poziomie jest 80 zespołów, na czwartym aż 360…
Taka liczba klubów może utrudnić znalezienie wartościowego piłkarza?
Oczywiście, w takim tłumie dużo trudniej rzucić się w oczy niż np. w polskiej 2. lidze, która gra na szczeblu centralnym, a wcale nie ma wyraźnie wyższego poziomu niż np. Tercera [4. liga – przyp. red.]. Do tego o awansach w Hiszpanii decyduje skomplikowany system play-offów, więc nawet będąc graczem dobrej ekipy, możesz utknąć na dłużej na trzecim czy czwartym poziomie. W Polsce zdecydowanie łatwiej jest zabłysnąć, co widać po przykładach Daniego Quintany czy Carlitosa, którzy w ekstraklasie błyszczeli dużo wyraźniej niż w rodzimych ligach.
Teraz chciałbym przejść do tematu, obok którego trudno przejść obojętnie, czyli koronawirusa. Dlatego też muszę Cię zapytać, czego spodziewasz się po powrocie do rozgrywek? Czy to może być gorszy czas dla agentów, bo kluby np. ekstraklasy nie będą już tak skore do płacenia dużych prowizji?
Cóż, nawet dotąd krajowe prowizje nie były wybitne (śmiech). Między ekstraklasą a czołowymi ligami Europy jest przepaść na dwa lub trzy rzędy wielkości. Nawet ligi drugiego rzędu obracają zdecydowanie większymi finansami, przynajmniej jeśli idzie o czołowe kluby. A co do nowej rzeczywistości – będzie ona trudniejsza i bardziej skromna dla wszystkich uczestników rynkowej gry, a więc i dla agentów. Jak drastyczna będzie ta różnica? Zobaczymy. Na pewno każdy będzie chciał coś na tym ugrać, więc jestem już mentalnie przygotowany na pojawiające się w rozmowach argumenty typu: „ale wie Pan, teraz po wirusie to my nie możemy za bardzo Panu zapłacić” (śmiech).
Cóż zrobić, trzeba będzie się w tym jakoś odnaleźć. Pewne jest to, że kluby wciąż będą potrzebowały zawodników, nawet jeśli (na co liczę) znacznie częściej będą to zawodnicy z ich własnych akademii czy z niższych lig. Może będzie trochę wolniej i mniej widowiskowo, ale jednak cała machina będzie toczyła się dalej.
Domyślam się, że w tej chwili twoja praca jako agenta jest nieco utrudniona. Czy obecne okoliczności w Polsce i Europie pokrzyżowały Ci jakieś plany transferowe?
1 marca wróciłem do Polski z dwutygodniowego wyjazdu do Japonii i tuż po powrocie zamierzałem zabrać się za pracę pod kątem letniego okienka transferowego. Wziąłem się więc do roboty już w bieżących realiach i nic wybitnie mnie nie zaskoczyło.
Masz wielu swoich piłkarzy w m.in. ekstraklasie, więc zastanawia mnie, jakie jest twoje zdanie odnośnie do odgórnego zamrażania ich pensji i potencjalnego przedłużenia kontraktu tych umów, które kończą się w czerwcu? Gdyby oczywiście rozgrywki zakończyłyby się po tym miesiącu.
Jeśli FIFA przedstawiła takie, a nie inne wytyczne – piłkarze powinni się dostosować. Jeśli obowiązująca litera polskiego prawa pozwala firmom dotkniętym koronawirusem – a więc i klubom piłkarskim – na cięcie wynagrodzeń, to moim zdaniem zawodnicy nie mają dużych szans na wywalczenie obciętych im pieniędzy. Oczywiście byłoby super, gdyby ekstraklasa czy PZPN pozwoliły na cięcie pensji za marzec, kwiecień i tak dalej wyłącznie tym klubom, które co do grosza wypłaciły wszystkie wcześniejsze wynagrodzenia.
W ten sposób zawodnicy mogliby poczuć, że piłkarskie władze pilnują nie tylko interesu klubów, ale również ich strony. Podobnie nie rozumiem przyzwolenia na czteromiesięczne zaległości w wypłatach. 20-letni chłopak trafia na początku lutego do klubu 3. ligi w odległym mieście. Uzgadnia profesjonalny kontrakt, zawodnik wynajmuje na swój koszt mieszkanie. I co, ma teraz czekać na pierwszą wypłatę do czerwca bez żadnych konsekwencji dla klubu? Za to z koniecznością wypełniania wszelkich piłkarskich obowiązków? A z czego ma się w tym czasie utrzymać, jak ma opłacić wynajęte mieszkanie? To jest przecież mocno absurdalne, a to historia z życia wzięta.
Są pewnie piłkarze, którzy mogliby być z tej kwestii nie do końca zadowoleni. Np. ci, którym wraz z końcem czerwca aktywuje się kontrakt z innym klubem.
Akurat w kwestii przedłużenia kontraktów, czyli do końca sezonu zamiast do końca czerwca, uważam, że te dwa czy trzy tygodnie nikogo nie zbawią. Natomiast znowu wracamy tutaj do kwestii płacenia w terminie. Gwarantuję, że zawodnik, który otrzymywał każdą pensję w stu procentach na czas, nie miałby nic przeciw ani tymczasowej obniżce, ani przeciw dodatkowo płatnemu przedłużeniu umowy o kolejny miesiąc względem pierwotnego terminu jej wygaśnięcia.
Z twoich słów wynika, że trzymasz stronę normalności, a nie idziesz na drogę licytacji.
Dlatego zawód, którym się zajmuję, nazywa się teraz pośrednikiem transakcyjnym. W mojej głowie pośrednik z definicji ma pracować nad tym, żeby dwie strony rozmów znalazły w toku dyskusji jakąś płaszczyznę porozumienia, a na koniec rozmowy uścisnęły sobie ręce i odeszły od stołu zadowolone. Gdyby w każdej dziedzinie panowało takie podejście, świat byłby może trochę lepszy.
Na koniec chciałbym poznać twoje cele i ambicje. Co zamierza osiągnąć w dalszej lub bliższej przyszłości Marcin Matuszewski?
Jestem megazadowolony z tego, co robię w życiu i czym na to życie zarabiam. Jeśli będzie mi dane dalej się tym cieszyć, a na drodze będę spotykał uczciwych ludzi o podejściu podobnym do mojego, będzie idealnie. Oczywiście raczej się tego nie spodziewam, bo w rzeczywistości na każdym kroku czają się pułapki, problemy, głupota, ignorancja i złe intencje, ale liczę, że te przeszkody nie zaburzą zbyt mocno mojego marszu naprzód.
Pod kątem piłkarskim moim celem i ambicją jest znalezienie oraz zbudowanie przynajmniej jednego zawodnika, którego uda się nam przeprowadzić od „ligowych dołów” do ekstraklasy, a potem wyeksportować do poważnej europejskiej ligi i – nie oszukujmy się – zarobić na tym przysłowiowy pierdyliard (śmiech). To na pewno pozwoliłoby mi skutecznie domknąć ten piłkarski rozdział, bo nie czuję potrzeby dyskontowania tego typu sukcesu poprzez budowanie międzygalaktycznego piłkarskiego imperium, wynajmowanie piętra wieżowca i stawianie tam trzydziestu biurek z pracującymi pode mną agentami.
Nie jestem chciwy i jest mi bardzo dobrze, kiedy mogę pracować w małym i rodzinnym gronie, mając pod swoimi skrzydłami nie 300 piłkarzy, ale 30 – i tak dalej. Czeka mnie więc kontynuowanie oraz intensyfikowanie działań, żeby tę perełkę skądś wyłowić. Jestem przy tym realistą i wiem, że moja agencja nie ma jeszcze statusu pozwalającego na „podpisanie” graczy z polskiej młodzieżówki. Jest cały tabun innych firm, które wysyłały już sporo piłkarzy na Zachód i trudno mi z nimi konkurować. Dlatego skupiam się na tym segmencie rynku, który nie jest obdarzony dostateczną miłością, jest niedoinwestowany. Staram się znajdować zawodników, którzy nie przeszli przez sito i nie załapali się na „ruch w górę” w pierwszym czy drugim podejściu. Ale jednak mają talent, który z lekką pomocą można przekuć w piłkarską karierę.
Dopytam jeszcze o „perełkę”. Potrafiłbyś wskazać, który z twoich piłkarzy mógłby się taką okazać? W kontekście choćby wyjazdu za granicę za dobre pieniądze?
Nie mam zielonego pojęcia (śmiech)! Właściwie wszyscy zawodnicy, z którymi pracuję bezpośrednio i długoterminowo, są młodymi krajowymi piłkarzami z niższych lig z potencjałem. Nie chcę tu wyszczególniać jednego czy pięciu z nich, bo byłoby to nie fair względem pozostałych. Równomiernie trzymam kciuki za każdego z nich. Do tego na ich obecnym etapie przepowiadanie karier to nadal wróżenie z fusów, bo jeden nie zrobi piłkarskiej kariery przez głupie zachowania czy złe decyzje, a inny okaże się zbyt mądry i poukładany na piłkarza, uznając, że lepiej prowadzić firmę czy pracować w branży IT, bo przez wszechstronność i intelekt też ma taką możliwość.
Jeszcze innemu piłka po prostu się znudzi, bo nie jest dla niego życiową koniecznością, lecz sposobem na wyróżnienie się z tłumu i imponowanie rówieśnikom. Ktoś może dawać z siebie na boisku wszystko i być stuprocentowym profesjonalistą, ale zabraknie szczęścia lub talentu, albo nie dopisze zdrowie, i tak dalej… Zobaczmy, gdzie w wieku 17 czy 18 lat był Robert Lewandowski. Na pewno nie wyglądało to jak droga na piłkarski Olimp, ale prędzej na warszawską Olimpię (śmiech). Słowem: pożyjemy, zobaczymy.
Ciekawy wywiad. Może Pan Matuszewski nie jest aż tak w obeznany w realiach piłki nożnej, ale jak na razie do naszej ligi sprowadził ciekawych zawodników. Oby tak dalej!!
Dziękujemy! Fajną kwestią jest też to, że do ściągania np. fajnych Hiszpanów dochodzi jeszcze działanie z młodymi zawodnikami w niższych ligach.
Racja. Tym bardziej, że w tym ciężkim czasie, polskie kluby mogą sięgać po młodych uzdolnionych piłkarzy z niższych lig, aby później być może na nich zarobić.
Rok 2020, pan Matuszewski dalej żyje wielkim transferem fantastycznie wyskautowanego diamentu Daniela Smugi :D
W sumie wciśnięcie go komukolwiek (oprócz biorącej prawie każdego jak leci Polonii) to rzeczywiście sukces, więc może dlatego tak wspomina...