Uff, od czego tu zacząć. Niedzielne starcie (starcie w dosłownym znaczeniu tego słowa) pomiędzy Levante a Realem Madryt będzie komentowane jeszcze przez długi czas. Kałuże, brutalne wejścia, niezwykła dramaturgia, kontrowersyjne decyzje, wręcz rękoczyny. Innymi słowy – to, czego nie chcielibyśmy oglądać w futbolu… A może jednak chcielibyśmy?
Nie wypada nie zacząć od areny – a raczej ringu, żeby pozostać w odpowiedniej terminologii – niedzielnego meczu. Zdecydowana większość ekspertów jest zgodna: Muniz Fernandez nie powinien w ogóle dopuścić do rozpoczęcia zawodów. Kałuże na obiekcie w Walencji nie były wcale dużo mniejsze niż te na Stadionie Narodowym w Warszawie podczas pamiętnego meczu przed meczem z Anglią. Zawodnicy Realu Madryt nie chcieli grać w takich warunkach, ale żaden z oficjeli klubu nie poinformował o tym sędziego ani innej osoby, która mogłaby podjąć decyzję o przełożeniu spotkania na inny termin. Lewantyńczycy zapatrywali się na całą sytuację zgoła inaczej – w to im graj. Oezil i spółka nie będą mogli prezentować swojej piłki, więc my skupimy się na wybijaniu futbolówki z okolic własnego pola karnego i może uda nam się zdobyć jakieś punkty. Ballesteros i spółka plan zaczęli wdrażać w życie od pierwszego gwizdka.
Już w 2. minucie potężny cios w głowę od Davida Navarro otrzymał Cristiano Ronaldo. Portugalczyk zalał się krwią, wyglądając gorzej niż Mariusz Wach po 12-rundowej walce z Władimirem Kliczko. Co ciekawe, zawodnik gospodarzy nie ujrzał za to zagranie choćby żółtej kartki, ba, arbiter nie odgwizdał nawet faulu. Sytuacja ta była jednak początkiem bardzo niezdrowej atmosfery, której akurat w futbolu nie lubimy i nie popieramy. Przy Davidzie Navarro wypada się na chwilę zatrzymać. Sam zawodnik wyraził skruchę, mówiąc, że w żadnym momencie nie miał zamiaru skrzywdzić gracza Realu Madryt i cała sytuacja była całkowicie niezamierzona. Na co innego wskazuje jednak historia, która dla hiszpańskiego defensora jest bezlitosna. Urodzony w Walencji piłkarz niejednokrotnie dał się poznać ze swojego porywczego temperamentu, o czym od razu zaczęły przypominać nam hiszpańskie media.
Chyba najwięcej kontrowersji Navarro wywołał w sezonie 2006/2007. Defensor reprezentował wówczas barwy Valencii, która rozgrywała spotkanie Ligi Mistrzów z Interem Mediolan. Przez 90 minut pełno było w nim emocji i kontrowersji, ale dopiero po ostatnim gwizdku rozpoczęła się prawdziwa jazda. Navarro wybiegł z ławki rezerwowych, złamał nos Nicolasowi Burdisso, a później uciekał przed goniącymi go mediolańskimi graczami. W końcu schował się w szatni, ale przed karą schować się nie zdołał. Został zawieszony na sześć miesięcy. W barwach „Nietoperzy” narozrabiał jednak nie tylko w meczu z zespołem „Nerazzurrich”. W sezonie 2003/2004 podjął się próby przedwczesnego zakończenia kariery Luisa Figo, grającego wtedy w… Realu Madryt. Nikt przy zdrowych zmysłach nie dopuściłby się takiego ataku, naprawdę nikt. No może Pepe z czasów, kiedy jego psychika pozostawiała wiele do życzenia.
Jeśli myślicie, że to koniec, to jesteście w błędzie. Sezon 2010/2011 i Davida Navarro doskonale zapamiętają dwaj baskijscy piłkarze – Fernando Llorente i Javi Martinez. Ten pierwszy doznał urazy głowy, a drugi – podobnie jak Cristiano Ronaldo – zalał się krwią po spotkaniu oko w oko z graczem Valencii. Na pieńku z Navarro może mieć również Lionel Messi. W starciu z Argentyńczykiem porywczy (czy to aby na pewno dobre słowo?) defensor potrzebował zaledwie 11 sekund, by dać się we znaki trzykrotnemu zdobywcy Złotej Piłki. Musicie przyznać, że to dość spory wyczyn. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że w niedzielnym pojedynku z „Królewskimi” nie tylko Navarro nadmiernie przekraczał przepisy. W pomeczowych wypowiedziach Lewantyńczycy skarżyli się na to, że arbiter sprzyjał Realowi. „To je… kradzież”, „Wygrała Barcelona, więc musiał wygrać też Real” – to jedne z wypowiedzi graczy z Ciutat de Valencia. Jeśli wierzyć hiszpańskim dziennikom, to w niedzielny wieczór działo się o wiele więcej.
„Marca” na przykład informuje o tym, że po ostatnim gwizdku, gdy główni bohaterzy zeszli do tunelu, interweniowała policja. Kapitan Levante, Sergio Ballesteros, miał wpaść do szatni Realu Madryt i wykrzykiwać bliżej niestety nieznane słowa. Inne źródła mówią o tym, że doszło nawet do rękoczynów. Podobno swoje zrobił również Pepe. Portugalczyk rzekomo odtańczył taniec zwycięstwa w drzwiach szatni Levante, co tak rozwścieczyło Ballesterosa. Istny cyrk, zwłaszcza że oficjalna strona Realu Madryt zdążyła wydać oświadczenie, w którym stanowczo wszystkiemu zaprzecza. Co ciekawe, Gustavo Munua, bramkarz walenckiej ekipy, mówił, że również nie widział niczego podobnego w wykonaniu Pepego. Naprawdę, istny cyrk. A przecież działo się również jeszcze na boisku. To, że Callejon w starciach z Ballesterosem wyglądał jak Asterix przy Obeliksie, nie jest jednoznaczne z tym, iż defensor Levante w każdym powietrznym starciu musiał używać łokci. W pomeczowych wypowiedziach pełno było żalu, ognia i zdenerwowania. Gospodarze skarżyli się, że arbiter odgwizdywał tylko ich faule i pokazywał im żółte kartki. Bez wątpienia było kilka spornych sytuacji, w których sędzia mógł zachować się inaczej, jednak „Żaby” samy się o to prosiły. Za bardzo wzięły sobie do serca to, w jakich warunkach przyjdzie grać. Utrudnianie gry rywalowi to jedno, ale notoryczne przekraczanie przepisów to już całkowicie co innego.
Nie wszystko na Ciutat de Valencia było jednak złe. Pierwsza połowa to oczywiście kompletny chaos, ale po przerwie, kiedy wody było już mniej, oglądaliśmy fantastyczny pojedynek. Pełen zwrotów akcji, pełen emocji. Poprzeczka Pepego, niewykorzystany karny Alonso, zmarnowane świetne okazje Martinsa i w końcu gol Alvaro Moraty, dla którego szans tak bardzo domagają się kibice „Los Blancos”. Można więc chyba z czystym sumieniem powiedzieć, że lubimy mecze na wodzie. Pomijając oczywiście wszystkie kontrowersje i niesportowe zachowania. Wszyscy przecież doskonale pamiętamy (czy to z własnego doświadczenia, czy z opowieści) mecz Polska – Niemcy z 1974 roku. Niesamowitym spektaklem był także pojedynek Realu Madryt z Valencią z 2003 roku. Swoją historię ma też niedzielna konfrontacja. Szkoda tylko, że więcej mówić się będzie o tych wszystkich kontrowersjach.
Dość już jednak Navarrów i kałuż. W minionej kolejce było bowiem wiele innych ciekawych rzeczy. Coś niedobrego dzieje się na przykład w Maladze, która w lidze przegrała swój drugi mecz z rzędu. I to drugi na własnym stadionie. Coś niedobrego dzieje się także w Barcelonie, a w zasadzie w jej szeregach obronnych. Victor Valdes w 11 spotkaniach ligowych w tym sezonie puścił aż 14 goli. Za to w końcu coś dobrego może zacznie się dziać w Bilbao, gdzie Athletic w końcu po niezłym meczu pokonał Sevillę. Cofnijmy się jeszcze troszkę, a konkretnie do podsumowania 10. kolejki, po której pisałem również o lekkim uzależnieniu Atletico od Radamela Falcao. Cóż, straciłbym rękę. Kolumbijczyk w meczu z Getafe do siatki nie trafił, ale „Los Colchoneros” i tak zdołali wygrać. Może ekipa z Vicente Calderon nie jest jednak aż tak uzależniona od swojego lidera? Pozostanę jednak przy swoim – jedna jaskółka wiosny nie czyni.
Na sam koniec tylko kilka ciekawostek, bez których podsumowanie minionej kolejki nie miałoby sensu. No i ten Messi… Leo dokonał kolejnego historycznego wyczynu. Pobił rekord samego Pelego w liczbie zdobytych bramek w trakcie jednego roku kalendarzowego. Więcej o tym przeczytać możecie tutaj. Wrócić musimy jeszcze do wydarzeń z meczu Levante z Realem Madryt, ponieważ kilka słów należy się także Cristiano Ronaldo. Przed niedzielnym starciu Ciutat de Valencia było jednym z dwóch stadionów, na których Portugalczyk kiedyś już w Hiszpanii grał, ale gola nie zdobył. Cóż, pozostał tylko jeden taki obiekt – El Riazor. Dzięki bramce w Walencji CR7 zbliżył się ponadto na jedno trafienie do legendy klubu Gento, który jest szóstym najlepszym strzelcem w historii Realu z dorobkiem 126 goli. A tak w ogóle to wyścig po Złotą Piłkę niby jeszcze trwa, ale zwycięzcę już raczej znamy. Porównania Messiego z Ronaldo będą wieczne, lecz Argentyńczyk po raz kolejny wyprzedzi Portugalczyka w tym plebiscycie. Chyba że zdarzy się cud.