Zmiana właściciela Korony Kielce dała nadzieję sympatykom „Żółto-czerwonych” na lepsze czasy. Nowy zarządca oznaczał koniec zastraszania rozwiązaniem klubu. Koniec wciągania drużyny w polityczne spory. Wprowadzona stabilizacja i jasne zasady (jak m.in. to, że Korona ma zarabiać na siebie) po roku wywołują jednak w Kielcach liczne dyskusje i dzielą kibiców.
Na początku kwietnia ubiegłego roku po prawie ośmiu latach działalności z miejskich funduszy Korona Kielce trafiła w prywatne ręce. Większościowym udziałowcem (72% akcji) został Dieter Burdenski, który przez blisko pięć miesięcy negocjował z przedstawicielem miasta – prezydentem Kielc, Wojciechem Lubawskim – warunki umowy. Były zawodnik Werderu Brema szybko wprowadził własny model zarządzania do klubu. Nowym prezesem został mianowany Krzysztof Zając, który miał być prawą ręką Burdenskiego w Kielcach, choć Niemiec podkreślał, że zamierza brać częsty udział w życiu Korony.
– Nie jestem osobą, która będzie zarządzać klubem na odległość, przez telefon. Często będę w Kielcach, by podejmować dobre decyzje dla tego klubu – powiedział tuż po podpisaniu umowy nowy właściciel „Żółto-czerwonych”.
W serca kibiców kieleckiego zespołu zmiana właściciela wlała sporą dawkę nadziei. Nie było to wielkim zaskoczeniem. Prawie dekada ciągłego żebrania o kolejne fundusze (zazwyczaj co pół roku) i zastraszania kibiców oraz radnych, że w przypadku odmowy dofinansowania klub zostanie rozwiązany – kibice Korony chcieli już tylko jednego. Stabilizacji. To wszystko sprawiło, że Burdenski, posiadając klarowny plan na działalność klubu, z miejsca zapunktował u sympatyków „Żółto-czerwonych”.
Pierwsze tarcia
Zakończenie sezonu 2016/2017 na piątej lokacie było wielkim sukcesem Korony. Jednak ku zdziwieniu ekspertów oraz części kibiców jeszcze przed końcem kampanii władze klubu ogłosiły, że Maciej Bartoszek nie poprowadzi „Żółto-czerwonych” w kolejnych rozgrywkach.
– W momencie przejmowania udziałów w Koronie były trzy priorytety. Pierwszym było nabycie akcji klubu, druga sprawa dotyczyła zmiany na stanowisku prezesa Korony, a trzecim zasadniczym punktem było ustalenie, że jeśli wchodzimy w historię Korony, to obojętnie od tego, czy awansujemy do pierwszej ósemki, będzie też zmiana pierwszego trenera. Staliśmy się niewolnikami decyzji podjętej przed przejęciem klubu – argumentował decyzję prezes Korony, Krzysztof Zając.
Głosy oburzenia po zwolnieniu Bartoszka nasiliły się jeszcze bardziej po otrzymaniu przez szkoleniowca nagrody trenera sezonu w ekstraklasie. Praktycznie wszędzie można było przeczytać słowa poparcia dla trenera i argumenty dotyczące złej i bezlitosnej polityki kieleckiego klubu. Mało kto jednak przypuszczał, że atak na nowe władze Korony przeprowadzą także zawodnicy „Żółto-czerwonych”.
– Nikt po takim sezonie nie spodziewał się tak radykalnych zmian. Wcześniej mówiono nam, że nie będzie większych zmian, że ta drużyna zostanie, bo dobrze funkcjonuje. Jednak widzimy, że nie można do końca wierzyć w to, co się mówi na początku – bulwersował się defensor Korony, Bartosz Rymaniak.
Następcą Macieja Bartoszka został ogłoszony Gino Lettieri. Włoch od pierwszego dnia miał pod górkę. Przeciwko szkoleniowcowi stanęli prawdopodobnie prawie wszyscy. Ogólnopolskie i lokalne media notorycznie wyśmiewały warsztat i doświadczenie szkoleniowca w niższych ligach niemieckich. Gdy natomiast rozpoczęły się przedsezonowe przygotowania, na obciążenia treningowe i rygor zaczęli narzekać zawodnicy. Chęć wprowadzenia europejskich standardów w zachowaniu podczas pobytu w hotelu i poziomu intensywności zajęć doprowadziła do otwartego konfliktu, nazwanego przez media aferą klapkową, o którym przez kilka dni było głośno w całym kraju. Jednak najbardziej istotne jest to, że klub, co w Polsce stanowi precedens, stanął po stronie Gino Lettieriego. Przekaz był jasny – to zawodnicy mają dostosować się do trenera, a nie odwrotnie. Dotychczas sytuacja na krajowym podwórku niespotykana. Był to pierwszy duży znak zmian, jakie zaszły w klubie. Zmian na lepsze.
Ostatecznie winny powstania zamieszania – Miguel Palanca – został wydalony z drużyny. Korona zrezygnowała także z wielu innych graczy, a w ich miejsce pozyskała głównie zawodników zagranicznych, co stworzyło następny problem. Kontraktowanie obcokrajowców było kolejnym pociskiem wystrzeliwanym w kierunku zarządu przez krytyków obecnych władz. Mówiono nawet o germanizacji klubu oraz o tym, że polscy zawodnicy są obrażani przez Gino Lettieriego.
Konflikt gonił konflikt, a szerokie grono kibiców „Żółto-czerwonych” dawało łatwo się zmanipulować lokalnym mediom, które notorycznie szczuły w swoich publikacjach włoskiego szkoleniowca oraz zarząd klubu. Wszystkie głosy krytyki magicznie przycichły wraz z rozpoczęciem ligi. Korona, choć w pierwszym spotkaniu, w którym podejmowała Zagłębie Lubin, przegrała, to pokazała bardzo dobry (na polskie warunki) futbol. Szybka gra z pierwszej piłki krótkimi podaniami, dominacja nad przeciwnikiem, kombinacyjne akcje na połowie rywala i przede wszystkim ofensywna gra. Coś, czego kibice „Żółto-czerwonych” nie widzieli od czasów, gdy Grzegorz Piechna biegał po kieleckim stadionie.
Parę tygodni później styl przełożył się na rezultaty. Korona zaczęła piąć się w tabeli, a zachwytom nad wyśmiewanym dotąd Gino Lettierim nie było końca. W pewnym momencie niektórzy eksperci stawiali nawet Koronę w roli pretendenta do zdobycia mistrzostwa. W pierś bili się wszyscy, włącznie z najbardziej znanymi komentatorami sportowymi w kraju.
Runda jesienna znacznie rozbudziła apetyty kibiców „Żółto-czerwonych”, przez co odpadnięcie w półfinale Pucharu Polski i tylko ósme miejsce w lidze odebrano bardziej jako porażkę, mimo iż przed sezonem według wielu opinii Korona miała być pewnym spadkowiczem.
Gorzkie żale i standardy normalności
Słabą postawę zespołu szczególnie w ostatnich tygodniach można jednak tłumaczyć przede wszystkim zamieszaniem kontraktowym. W wielu wywiadach zawodnicy Korony często wspominali o chęci pozostania w klubie, o tym, że wcale nie chcą dużo zarabiać, tylko zarząd nie przedstawia im oferty. Z racji tego, że wspomniane tłumaczenia dotyczyły m.in. Jacka Kiełba, jak bumerang powrócił argument germanizacji klubu ze strony części kibiców przeciwnych władzom Korony. Sytuacja wygląda obecnie jednak inaczej niż przed sezonem. Za decyzjami zarządu klubu (m.in. oferta tylko rocznego kontraktu dla Kiełba, którą zawodnik odrzucił) opowiada się obecnie większość sympatyków „Żółto-czerwonych”. Oni uwierzyli w projekt Burdenskiego.
W założeniu wizji nowego właściciela Korona ma na siebie zarabiać. Fundusze pozyskane z praw telewizyjnych, od sponsorów oraz ze sprzedaży graczy mają raz na zawsze zamknąć etap długów, w które popadł klub podczas pobytu w miejskich rękach. Nowy zarząd zakończył ponadto czas życia ponad stan. Okres dobrobytu na pokaz, gdy pod rządami władz miasta i jego przedstawicieli m.in. Maciej Korzym inkasował w Kielcach 60 tysięcy złotych, minął. Nieoficjalnie wiadomo, że teraz kontrakty opiewać mają maksymalnie na 40 tysięcy złotych miesięcznie.
W Koronie władze klubu wprowadzają standardy europejskie, standardy normalności. Czasy, gdy zawodnicy zwalniają trenera, bo im nie pasuje, dobiegły w Kielcach końca. Obecnie to szkoleniowiec Korony stoi w hierarchii nad zawodnikami. W przypadku konfliktu, jak zobrazowała to afera klapkowa, klub prędzej zrezygnuje z zawodnika, niż zwolni trenera. To pokazuje, że w tym elemencie Korona znacznie wyprzedza pozostałych rywali z ekstraklasy. W Kielcach po prostu jest normalnie.