10 rzeczy, z których zapamiętamy ŁKS w PKO Ekstraklasie


Mimo bezdyskusyjnego spadku łodzianie zostawiają po sobie w lidze masę wspomnień

20 lipca 2020 10 rzeczy, z których zapamiętamy ŁKS w PKO Ekstraklasie
Artur Kraszewski/ŁKS Łódź

ŁKS ekstraklasę opuścił z hukiem. Czarno na białym było widać, że łodzianie nie byli jeszcze gotowi na ten poziom rozgrywkowy. Z dorobkiem zaledwie 24 punktów od razu po zeszłorocznym awansie opuścili polską ekstraklasę. Czy to oznacza jednak, że pozostawili po sobie jedynie negatywne wspomnienia?


Udostępnij na Udostępnij na

     1. Brutalny koniec trwającej od III ligi baśni

ŁKS wchodził do ekstraklasy jako rewelacja I ligi i klub, który zaliczył trzeci awans z rzędu. Dwuletni plan awansu do najwyższej polskiej klasy rozgrywkowej został zrealizowany w jeden sezon, a plan odbudowy podążał w zastraszającym tempie. Piłkarze, którzy jeszcze parę lat temu jeździli z klubem do między innymi do Wołomina czy Łomży, teraz mieli prowadzić grę zespołu na 40-tysięcznych ekstraklasowych stadionach. Historia bez dwóch zdań bardzo romantyczna, wręcz baśniowa, tyle że także brutalnie przerwana.

Okazało się jednak, że Rozwandowiczem, Bryłą czy Rozmusem świata się nie zawojuje. Mimo że zaczęło się dobrze, potem ekstraklasa zweryfikowała łodzian. Wychodził brak doświadczenia, wyrachowania czy po prostu umiejętności radzenia sobie z kryzysem. Trudno tego ostatniego było jednak się spodziewać po zespole, który rokrocznie awansował do wyższych lig i nieustannie zaliczał progres. Eldorado na poziomie ekstraklasy się zakończyło.

      2. Snajperski marazm

Nie trzeba wiele mówić, wystarczy rzut oka na statystyki. Najlepszym strzelcem łodzian na koniec sezonu jest bowiem… Dani Ramirez, który przecież ŁKS opuścił zimą. A napastnicy? No cóż, w teorii sprawdzano ich pięciu w ekstraklasie, ale efekty – delikatnie rzecz ujmując – na kolana nie powalają. Numerem jeden z pięcioma golami Sekulski, który w I lidze strzelał średnio co 92 minuty, a w ekstraklasie co grubo ponad 200 minut. Od siebie cztery trafienia dał też Rafał Kujawa (głównie za sprawą hat-tricka przeciwko Koronie Kielce), który zimą został przesunięty do drużyny rezerw i od tego czasu nie miał już szans podreperować swojego dorobku.

Na ratunek zimą mieli przyjść ściągnięci do drużyny Samu Corral oraz Jakub Wróbel. Efekt? W zasadzie żaden. Hiszpan obudził się dopiero po 11 meczach bez celnego strzału na bramkę i w dwóch spotkaniach zgromadził trzy gole (oraz jednego samobója), czym w serca kibiców ŁKS-u mógł wlać parę kropli nadziei na lepszą skuteczność w I lidze. Od Wróbla nic konkretnego „Rycerze Wiosny” nie otrzymali. Dobry mecz z Zagłębiem Lubin, poza tym w zasadzie zawsze przeciętnie bądź kiepsko. Dorobek bramkowy od dnia przyjścia do łódzkiego klubu niezmieniony. Przed nowym sezonem kibice z alei Unii muszą modlić się, żeby któryś z nich wreszcie odpalił na dobre, bo bez tego perspektywa powrotu do ekstraklasy może okazać się bardzo odległa.

     3. Zbudowanie gwiazdy ligi

Będąc w temacie strzelców ŁKS-u, trzeba oddać, że zostawili oni po sobie w ekstraklasie jedną porządną postać. Dani Ramirez przychodził do Łodzi jako wrak piłkarza. U boku Kazimierza Moskala wyrósł na lidera łódzkiej drużyny, a zimą za niemałe pieniądze trafił do obecnego wicemistrza kraju, w którym stał się jedną z kluczowych boiskowych postaci. Dziesięć goli, siedem asyst – bez cienia wątpliwości Hiszpan to obecnie absolutna ligowa czołówka.

Dani Ramírez: „Jestem po prostu zwykłym pracownikiem, jakim mógłbyś być Ty” (WYWIAD)

Ale nawet taki zawodnik nie był w stanie ciągnąć samemu łódzki wózek. Jesienią miał bezpośredni wkład w połowę strzelonych przez łodzian bramek (sześć goli i cztery asysty), a to i tak było znacznie za mało na to, żeby ŁKS choćby nie okupował ostatniego miejsca w tabeli. W Łodzi uznano, że korzystniej będzie oddać Ramireza Lechowi, przygarniając tym samym ponad dwa miliony złotych, niż po sezonie, w razie spadku, oddawać swój diament za darmo. A czy Hiszpan w pojedynkę utrzymałby na wodzie tonący okręt łódzkiego zespołu? Śmiemy wątpić. 

     4. Degrengolada Sobocińskiego

W kontekście powrotu ŁKS-u do ekstraklasy najbardziej ciekawi byliśmy dwóch nazwisk: Ramireza, który błyszczał na pierwszoligowych boiskach, oraz Sobocińskiego, który był rewelacją tamtejszych rozgrywek. Jak Hiszpan sobie poradził, wszyscy widzimy – stał się ofensywnym przywódcą czołowej drużyny Polski. Sobociński zaś… Cóż, jak to ładnie określił trener Kazimierz Moskal, otrzymał solidną szkołę życia.

Jan Sobociński – wielki talent po przejściach

Trzeba sobie jasno powiedzieć, że większego pechowca ekstraklasa dawno nie widziała. Ale też dla jasności – pech nie był w przypadku Janka Sobocińskiego największym problemem. Zwyczajnie ekstraklasa przerosła wychowanka ŁKS-u. Przeżywał koszmarny okres, w którym ani gra, ani presja kibiców nie pomagały. W zasadzie momentalnie łatkę gigantycznego talentu zmieniono mu na miano totalnego niewypału. W takim wypadku dla Janka kluczowy może okazać się przyszły sezon, w którym albo odbuduje swoją formę i wróci do „swojego” grania, albo zostanie jeszcze bardziej wciągnięty w kryzys.

     5. Fatalna defensywa

Mówiąc o Janku Sobocińskim, trzeba pociągnąć temat defensywy, bo ta walnie przyczyniła się do spadku ŁKS-u. 68 straconych goli to jedno, ale sposób, w jaki łodzianie przegrywali sobie mecze, to zupełnie inny temat, bo niejednokrotnie można było odnieść wrażenie, że sami sobie robili większą krzywdę, aniżeli robił im ją przeciwnik. Z czegoś to wszystko się jednak brało. Niedoświadczony duet Sobociński – Rozwandowicz na ekstraklasę gotowy nie był, a kontuzja z początku sezonu Klimczaka i przesunięcie na lewą stronę obrony Bogusza jeszcze pogorszyły sprawę.

Zresztą kto w ŁKS-ie był w tym sezonie bez winy? Swoje za uszami ma także Grzesik, Dąbrowski z Gracią też niejedną bramkę zawalili, środek pola nie pomagał, a Malarz nie zawsze był w stanie wszystko odbić. Generalnie rzecz biorąc, każdy swoją cegiełkę do spadku dołożył. Dodajmy do tego fakt, że ełkaesiacy w całym sezonie sami sobie wbili aż siedem goli! Z taką obroną ekstraklasy nie da się uratować. Łodzianie się o tym dobitnie przekonali i najważniejsze, żeby teraz błędów przeszłości już nie powielać.

     6. Seryjne porażki

Konieczność radzenia sobie z niemałym kryzysem przeżyli zarówno Kazimierz Moskal, jak i Wojciech Stawowy. Były trener łodzian sezon zaczął od czterech punktów w meczach z Lechią Gdańsk oraz Cracovią, ale potem zaczęły się schody. Konkretnie było ich osiem, zanim beniaminek ekstraklasy dotarł do wypłaszczenia i przełamał fatalną serię. Ponad dwa miesiące przegrywania tydzień w tydzień, osiem meczów z rzędu z zerową zdobyczą punktową, przełamanie dopiero w Łodzi z Koroną. Trudno zatem się dziwić, że nastroje w klubie po 10 kolejkach ligi były grobowe.

Ekstraklasowy chrzest przeszedł też od razu trener Stawowy. Drużynę obejmował na 11 kolejek przed końcem, gdy ta miała 11 punktów straty do miejsca bezpiecznego. W teorii zapowiadał walkę o utrzymanie, ale w praktyce i tak wszyscy w klubie byli pogodzeni ze spadkiem, o czym wspomniał w długim wywiadzie dla ŁKS TV prezes Tomasz Salski. Na pierwsze zwycięstwo za sterami Łódzkiego Klubu Sportowego Wojciech Stawowy czekał 10 meczów, w międzyczasie nasłuchał się mało przychylnych komentarzy w swoją stronę i w kierunku piłkarzy. Czy jednak bezpodstawnie? Jasno trzeba powiedzieć, że przez długi czas ŁKS zwyczajnie wyglądał pod wodzą nowego trenera koszmarnie.

      7. Przebłyski dobrej gry

Nie cały czas w Łodzi było jednak fatalnie. Bywały mecze, w których ŁKS wyglądał dobrze, a nawet bardzo dobrze. Sęk w tym, że takie spotkania jedynie bywały. Stałości formy łodzianie nie mieli żadnej. Najlepszy ich okres przypadł na październik, w którym wygrali trzy spotkania i jedno zremisowali. Poza tym na próżno szukać dłuższego czasu stabilnej i dobrej gry.

Gdyby jednak seria meczów bez porażki nie zakończyła się na początku listopada w Białymstoku, to kto wie, czy ŁKS nie popłynąłby nieco dłużej na fali. Przekonujące zwycięstwa 4:1 nad Koroną oraz 2:0 nad Rakowem u siebie, awans do 1/8 finału Pucharu Polski po wyeliminowaniu Górnika Zabrze. Przez pewien moment wydawało się, że to, co najgorsze, łodzianie mają już za sobą. Było to jednak tylko łudzenie się. Samymi przebłyskami jednak nic wielkiego ugrać się nie mogło.

 8. Kat Cracovii

Przez cały sezon ŁKS uzbierał zaledwie 24 punkty. Wynik fatalny, to nie ulega wątpliwości. Zresztą wystarczy spojrzeć na dorobek spadkowiczów od czasu wprowadzenia reformy ESA-37 – żaden klub nie wypadł od sezonu 2013/2014 tak słabo. Mimo tak kiepskiej gry na przestrzeni całego roku okazuje się, że znalazły się w ekstraklasie zespoły, które na łodzian nie potrafiły znaleźć sposobu.

Tak było przede wszystkim z Cracovią, która przegrała oba spotkania z drużyną Kazimierza Moskala. O ile pierwsze miało miejsce jeszcze na początku sezonu, kiedy ŁKS sprawiał wrażenie klubu mogącego przyzwoicie radzić sobie w ekstraklasie, o tyle druga porażka z zespołem Michała Probierza to już czas, gdy ŁKS poważnie myślał o wizji spadku z najwyższej klasy rozgrywkowej. 1:2 i 0:1 – gdyby Cracovia dwukrotnie nie ośmieszyła się w starciu z beniaminkiem ekstraklasy, to być może do końca sezonu biłaby się o europejskie puchary. Teraz to już jednak zwykłe gdybanie. Trzeba też oddać, że swoje miłosierdzie w stronę łodzian pokazał także Raków, który w trzech potyczkach z nim dwukrotnie poniósł porażkę, a raz zremisował. Z 24 punktów ŁKS-u 13 to zasługa Cracovii i Rakowa. No cóż, szkoda, że w ekstraklasie gra trochę więcej klubów.

9. Zakładnik gry kombinacyjnej

– Taka była i jest filozofia ŁKS-u. (…) My nie chcieliśmy zmieniać stylu, wybijać piłkę do przodu i liczyć na jakiś fart. Chcieliśmy cały czas piłkę rozgrywać od bramki – tak Kazimierz Moskal tłumaczył w rozmowie z nami kwestię nieustannego trzymania się bardzo często nieefektywnego sposobu grania ŁKS-u. Plan łodzian na ekstraklasę był jasny – nie zmieniać swojego stylu i z uporem maniaka próbować walczyć w oparciu o grę kombinacyjną zakładającą granie piłką i długie się przy niej utrzymywanie.

Tyle, że w pewnym momencie chyba trzeba było powiedzieć dość. Ekstraklasowi rywale skrzętnie wykorzystywali każdy najmniejszy błąd w wyprowadzeniu piłki, co wielokrotnie zabierało ŁKS-owi punkty. Efektów z takiej gry w zasadzie nie było, często można było odnieść wrażenie, że to rozgrywanie od bramki to tylko narażanie się na straty i w zasadzie jedynie odkładanie w czasie i tak nic niewnoszącego wybijania piłki. Ekstraklasa szybko nauczyła się ŁKS-u, łodzianie też nie mieli dostatecznie przygotowanych zawodników do trzymania się takiej filozofii grania. Nauczka bolesna, ale na czym się uczyć, jak nie na błędach?

10. Niestety, najsłabszy spadkowicz od lat

I chyba to wspomnienie będzie przez lata najbardziej trwałe. Bo co tu dużo mówić, ŁKS po prostu na ten sezon nie dojechał. Indywidualnie, mentalnie ani drużynowo nie był gotowy do gry na takim poziomie. I choć matematycznie spadek nastąpił „dopiero” na pięć kolejek przed końcem, to prezes Salski w długim wywiadzie na ŁKS TV stwierdził, że dla niego szanse skończyły się wraz z bezbramkowo zremisowanym spotkaniem przeciwko Wiśle Płock w Łodzi.

I wystarczy, że nawet ten, kto nie widział choćby jednego meczu ŁKS-u, spojrzy na tabelę i statystyki, a złapie się za głowę. 24 punkty i zaledwie sześć zwycięstw na przestrzeni sezonu to wynik koszmarny. Ostatecznie 21 punktów straty do bezpiecznego miejsca, 11 do przedostatniej Korony i aż 29 do drugiego beniaminka – Rakowa Częstochowa. Oprócz tego zdecydowanie najgorsza defensywa z 68 straconymi golami oraz druga najsłabsza ofensywa. Krótko mówiąc, projekt „ŁKS w PKO Ekstraklasie” po prostu nie miał szans powodzenia.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze