Nie ma ostatnio najlepszych dni Manolo Gabbiadini. Jeszcze dwa tygodnie temu wyglądało na to, że dzięki groźnej kontuzji Arkadiusza Milika los się uśmiechnął do włoskiego piłkarza. Gość właśnie trzymał w ręku szczęśliwy kupon na loterii, gwarantujący kilkumiesięczny okres gry w pierwszej jedenastce, taką szansę z gatunku make or break. W końcu jego szkoleniowiec, Maurizio Sarri, nie ma innych odpowiednich kandydatów na tę pozycję. Minęły jednak dwa tygodnie, po których ten dość przyjemny sen, przeobraził się w prawdziwy koszmar.
Czarna seria napastnika
Najpierw kompletnie nieudany mecz z Romą na własnym boisku. W jego trakcie Gabbiadini rozgrywa 57 minut, po których zostaje zdjęty z boiska. Zejściu napastnika w kierunku ławki towarzyszą tysiące gwizdów niezadowolonej publiczności. Tydzień później również się nie popisuje, gdyż w spotkaniu z beznadziejnym Crotone otrzymuje bezmyślną czerwoną kartkę. Nic dziwnego, że napięcie wobec zawodnika rośnie, a prasa prześciga się w newsach na temat jego ewentualnych, zimowych przenosin. Maurizio Sarri robi dobrą minę do złej gry, szukając dyplomatycznych frazesów na temat cierpliwości i wiary w swojego zawodnika. Jednak i on nie jest w stanie zaprzeczyć faktom. A te są niestety dla jego ekipy niepokojące.
Niestety za dotychczas rezerwowym napastnikiem nie przemawiają liczby. Wręcz przeciwnie, obserwując statystyki zawodnika, trudno nie odnieść wrażenia, że ten od pewnego czasu wyhamowuje. Jeszcze w trakcie sezonu, kiedy to zamienił Sampdorię na Napoli, potrafił ostatecznie ustrzelić w lidze 15 bramek. W kolejnym, już pełnym sezonie w koszulce „Błękitnych” jego licznik zatrzymał się na zaledwie pięciu trafieniach. Jasne, uczciwie trzeba przyznać, że w tym czasie nie otrzymywał on wielu minut gry, spośród jego 23 występów większość stanowiła głównie wejścia w drugiej połowie. W końcu wówczas odpowiedzialny za strzelanie był przede wszystkim Gonzalo Higuain. Z drugiej strony nie zmienia to jednak faktu, że w ciągu roku Gabbiadini nie potrafił jakoś specjalnie przekonać do siebie szkoleniowca. Ten zresztą dał to odczuć w letnim oknie transferowym.
Pamiętamy przecież epopeję z nieudanym ostatecznie przejściem do Neapolu Mauro Icardiego i to już po tym, jak zakontraktowano Arkadiusza Milika. Spekulacje te tylko utwierdziły w przekonaniu, że Sarri nie ma najlepszego zdania o Gabbiadinim, skoro poszukuje jeszcze jednego napastnika do swojego klubu. Nawet w obliczu utraty Milika pozycja Włocha niespecjalnie została wzmocniona. Przeciwnie, kontuzja reprezentanta Polski natychmiast rozbudziła dziennikarzy, którzy rozpoczęli poszukiwania wolnego piłkarza dla klubu. Padały nazwiska, np. Miroslava Klose, lecz do konkretów ostatecznie nie doszło. Nic dziwnego, że w tej sytuacji sam Włoch odczuwa maksymalny ciężar presji na swoich barkach, skutkujący m.in. fatalną grą i głupimi kartkami.
Jedyny cierpliwy
Jeszcze raz potwierdziło się, jak łatwo zostać w Neapolu prawdziwym antybohaterem. Przecież, kiedy w 2015 roku Gabbiadini przylatywał do miasta, spotykał na lotnisku tłumy kibiców, którzy wyczekiwali nowego zawodnika ukochanej drużyny. Dziś ci sami najchętniej wręczyliby mu bilet powrotny. Niewykluczone, że ich prośby mogą zostać spełnione, wszak już latem Włoch był dość blisko transferu do Leicester City. Claudio Ranieri poszukiwał wówczas kandydata do wzmocnienia linii ataku, w pierwszej kolejności oferując angaż dla swojego rodaka. Ostatecznie do transferu nie doszło, ponieważ zawodnik Napoli odmówił, chcąc powalczyć o miejsce w składzie „Błękitnych”. Teraz w kontekście jego przenosin padają takie nazwy, jak np. Everton. Niezależnie od tego, ile jest w nich prawdy, sam Gabbiadini wciąż ma jeszcze czas, by przekonać do siebie kibiców i trenera. Na razie jedynym, który wstawił się za nim, jest Diego Maradona.