Raków na półmetku przegrywa z Kopenhagą, ale i z samym sobą


Częstochowianie są na gorszej pozycji w kwestii awansu do fazy grupowej Ligi Mistrzów

23 sierpnia 2023 Raków na półmetku przegrywa z Kopenhagą, ale i z samym sobą
Łukasz Sobala / PressFocus

Raków Częstochowa w pierwszym spotkaniu czwartej rundy eliminacyjnej Champions League przegrał z jej ubiegłorocznym uczestnikiem FC Kopenhaga 0:1. Jedyną bramką, jaką niespełna 12 tysięcy kibiców zgromadzonych tego wieczora w Sosnowcu mogło oglądać, było samobójcze trafienie Bogdana Racovitana. Tak naprawdę fakt skierowania piłki do własnej siatki bardziej symbolizuje całe 90 minut w wykonaniu mistrzów Polski i Danii, niż rzeczywiście odwzorowuje sytuację, która jest na razie decydująca.


Udostępnij na Udostępnij na

Drużyna Dawida Szwargi wyszła na murawę podobnie jak na poprzednie europejskie starcia. Przekonana o swojej sile i świadoma pracy do wykonania. Od pierwszego gwizdka obie strony wzajemnie badały swoje możliwości i czekały na odsłonięcie planu oraz pomysłu rywala na pojedynek. Niestety jeszcze przed zakończeniem pierwszych dziesięciu minut po jednym z dograń z lewej strony futbolówka niefortunnie zmieniła tor lotu po dotknięciu od klatki piersiowej rumuńskiego obrońcy, czym zmyliła Vladana Kovacevicia na bliższym słupku. Raków na start pomógł ekipie z Kopenhagi, a w dalszych fragmentach nie potrafił pomóc sam sobie.

Optyczna przewaga

Niesprawiedliwie mówić, że spotkania może przegrać ten lepszy. Ale futbol już bywa brutalny. I jedyne pomeczowe słowa Kamila Grabary, z którymi możemy się zgodzić i które w pełni oddają sytuację po pierwszej potyczce, to stwierdzenie że piłkarze Rakowa Częstochowa mogą pluć sobie w brodę. Renomowany przeciwnik, który miewa w meczach wyjazdowych swoje problemy, po prostu musi, patrząc na przebieg pojedynku, całej gry i nastawienia, zostać wypunktowany. Tym bardziej że na Parken stołeczni zbudowali twierdzę, którą w zeszłorocznej edycji na etapie grupy nie powinny zburzyć Manchester City, Borussia Dortmund czy Sevilla…

W meczach, w których na boisku systematycznie tworzą się większe przestrzenie, czasami nikt nie jest w stanie przeszkodzić Rakowowi w takim stopniu jak Raków sam sobie. Każda wygrana przebitka czy zebrana pierwsza i każda następna piłka i ruszenie do ofensywy w odpowiedniej sekundzie więcej niż dwójki zawodników to potencjalnie zadany przeciwnikowi cios. No ale właśnie, są takie spotkania, w których „Czerwono-niebiescy” wyłączają w ostatniej fazie akcji, wszystko spala na panewce, a ekipa mistrzów Polski wali głową w mur w nieco innym, ale jeszcze bardziej frustrującym obrazie. A jeśli nie wykorzystuje się dezorganizacji, trudniej błysnąć w momencie zwartego ustawienia.

Szpital w trakcie finałów

Wiatr wciąż wieje częstochowianom w oczy. Nie dość, że „Medaliki” wtorkowej nocy musiały sobie radzić bez swojego kapitana i generała defensywy Zorana Arsenicia, to już po kilkunastu minutach kontuzję wykluczającą z dalszej rywalizacji odniósł kolejny raz nieźle wyglądający Jean Carlos Silva. I o ile przy aktualnej oraz przyszłej gęstości terminarza i wielkim wysiłku fizycznym na razie w Rakowie Częstochowa nie istnieją obawy o formę kondycyjną graczy, o tyle sprawy wytrzymałości i dotychczasowych nieszczęść związanych z urazami to coś nie do odżałowania, czego ekstremalnie trudno będzie się w trakcie jesieni, a może i wiosny pozbyć.

Od początku przygotowań do sezonu i samego startu kampanii z powodu problemów zdrowotnych wypadali już: Ivi Lopez, Adnan Kovacević, Milan Rundić, John Yeboah i teraz wspomniani Arsenić oraz Silva. Nie wspominając o sprowadzonym Kamilu Pestce, na którego powrót czekamy już ponad rok. W trakcie odbywania podobnej długości absencji jest jeszcze przecież Adrian Gryszkiewicz, a z zerwanymi więzadłami z wypożyczenia wrócił Daniel Szelągowski. Zatem przede wszystkim na pozycjach obrońców, ale i głównych kierujących grą w przodzie sztab mistrzów Polski ma totalnie ograniczane przez los pole manewru. Choć mimo to pozostaje w grze o LM.

Ginąca skuteczność

Aby wierzyć w odrobienie strat, podopieczni Dawida Szwargi w Kopenhadze muszą wykorzystywać absolutnie wszystko, co będą mieli na nodze. Wczoraj po raz kolejny był z tym ogromny problem. Wielokrotnie lepiej z piłką przed bramką powinien zachować się Fabian Piasecki, jemu najczęstszemu partnerowi Marcinowi Cebuli zabrakło czucia gry i zimnej krwi, a złe decyzje popełniał Vladyslav Kochergin, który miewał też zbyt częste na tę rangę wahania. To do duetu ofensorów możemy po tym starciu mieć najwięcej zastrzeżeń, bo reszta zagrała na swoim najwyższym albo prawie najwyższym poziomie. Trudno uwierzyć, że mimo tej narastającej woli walki nic nie wpadło.

Znacznie więcej oczekiwalibyśmy również jednak po zmiennikach, Deianie Sorescu i Sonnym Kittelu, który także miał świetną okazję z woleja na wyrównanie. Niespełna 26-latka można rozgrzeszyć z uwagi na stan, który ponownie zmuszał go większą część meczu do występowania w roli lewego wahadłowego, podczas gdy były zawodnik ekip z Bukaresztu jest piłkarzem prawonożnym. Małym kamyczkiem do ogródka młodziutkiego szkoleniowca polskiego zespołu może być też ocena zbyt późnego wprowadzenia tercetu: Srdjan Plavsić, Ben Lederman i Łukasz Zwoliński.

Raków Częstochowa przegrywa w Sosnowcu. Oceny piłkarzy mistrza Polski po meczu z FC Kopenhagą

I choć Dawid Szwarga idealnie trafił z wyborem do jedenastki Piaseckiego w przypadku dwumeczu z Arisem Limassol, to od początku wydawało się, że lepszym profilem pod duńskiego rywala jest ten bardziej uznany za bramkostrzelnego nowy napastnik częstochowian. Jeśli jednak Raków z powodzeniem ma sobie poczynać w fazie grupowej Ligi Mistrzów lub – co na razie bliższe – Ligi Europy, dział sportowy koniecznie musi sprezentować 32-letniemu trenerowi jeszcze jedną klasową i jeszcze wyższego kalibru „dziewiątkę”.

***

Raków Częstochowa na własne życzenie utrudnił sobie zadanie awansu do Ligi Mistrzów. Ludzie pierwszej drużyny „Medalików”, którzy zdobyli w zeszłym sezonie pierwszy w historii tytuł, będą musieli przez następny wykonać kolosalną robotę, ale i narzucić sobie wyżyny, które z najwyższym trudem będą próbowali osiągnąć. Dwumecz play-offów pozostanie jednak niewątpliwie następnym wielkim doświadczeniem, a te zespół „Czerwono-niebieskich” wchłania i przyswaja jak dotąd znakomicie. Pozostaje liczyć, że co by się w rewanżu stało, napędzi to drużynę ze świętego miasta do dalszego rozwoju i imponującego pięcia się w górę. Ale, na co uwagę zwrócił sam ich opiekun, do tego potrzebny jest prawdziwy stadion dla rzeszy kibiców,  którzy podczas meczu dali popis swoich możliwości. Trudne do zrozumienia, jak bardzo miasto Częstochowa strzela sobie w stopę przy okazji takich wydarzeń.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze