Marek Chojnacki: „Gdyby udało się utrzymać skład, to mogłem powalczyć o coś większego z ŁKS-em” (WYWIAD)


O łódzkim futbolu, trudnych czasach polskiej piłki, powrotach do ŁKS-u i spotkaniu z Diego Armando Maradoną

17 stycznia 2021 Marek Chojnacki: „Gdyby udało się utrzymać skład, to mogłem powalczyć o coś większego z ŁKS-em” (WYWIAD)
UKS SMS Łódź

Człowiek dla łódzkiej piłki zasłużony na kilku płaszczyznach. Marek Chojnacki karierę piłkarską i w dużej mierze trenerską podporządkował Łódzkiemu Klubowi Sportowemu, którego stał się żywą legendą, a obecnie pisze historię jednego z najlepszych polskich klubów żeńskiej piłki – TME UKS SMS Łódź. W rozmowie z nami opowiedział o latach gry w ŁKS-ie, licznych epizodach trenerskich przy alei Unii 2, rozwoju kobiecej sekcji UKS SMS Łódź, a także sprostował pewną historię z Ensarem Arifoviciem…


Udostępnij na Udostępnij na

Zima przeszkadza w przygotowaniach?

Nie, my mamy na tyle dobry obiekt i takie możliwości, że nam to absolutnie nie przeszkadza. Nawet specjalnie nie korzystamy z hali, bo gdy spadnie śnieg, to i tak mamy na tyle sprawne służby, że boiska są przygotowane. Mamy do dyspozycji trzy sztuczne boiska, które w godzinach, w których z nich korzystamy, są oświetlone, tak że nie ma żadnych problemów. Ewentualnie mogłyby się pojawić, gdyby w czasie zajęć zaczęło intensywnie padać, ale tak na razie się nie dzieje.

Dziewczyny nie narzekają na pogodę?

Nie, nie, dziewczyny są przyzwyczajone i zahartowane, więc to nie ma żadnego znaczenia. Tym bardziej że są w pewnym sensie „wyposzczone”, dopiero co się skończyły urlopy. Praktycznie dla nich dzisiaj to jest taka jedyna rozrywka.

UKS SMS Łódź

Za czasów Pana gry treningi w śniegu cieszyły jakoś bardziej?

Ja uważam, że to była bardzo fajna sprawa, bo nie tylko były to dodatkowe obciążenia, ale też trzeba było bardziej na siebie uważać i więcej pracować głową. Sam sposób poruszania wymagał większej koncentracji, koordynacji, a do tego należało przewidywać, jak się zachowa piłka. Trzeba było wtedy po prostu pracować bardziej nad wyobraźnią i koordynacją, żeby utrzymać równowagę ciała.

Ale tak młodego chłopaka jak Pan, gdy wchodził Pan do pierwszej drużyny ŁKS-u, musiała cieszyć sama możliwość trenowania z wielkimi piłkarzami.

Nie. To jest normalna kolej rzeczy. Ja się wychowałem w czasach, gdy polska piłka święciła największe sukcesy – mistrzostwo olimpijskie, mistrzostwo świata. Teraz młodzi z podziwem patrzą na Lewandowskiego, może mniej na reprezentację Polski, a za moich czasów każdy chciał być Tomaszewskim, Lubańskim, Deyną, Latą, Szarmachem. Było więcej nazwisk aniżeli dzisiaj. Ogólnie jednak to naturalna sprawa, każdy, gdy zaczynał, marzył, aby zagrać na wspaniałym stadionie lub wielkiej imprezie.

W wywiadzie dla Łączy nas Piłka powiedział Pan, że wchodząc do szatni ŁKS-u, z wielu względów nie było łatwo, należało niejako usługiwać starszym kolegom z drużyny. Wiadomo, dawniej nic nadzwyczajnego, na porządku dziennym. Ale ogólnie uważa Pan za dobrą praktykę w pewnym sensie gnębienie młodych?

To jest trochę przeniesione z rygoru wojskowego, w którym każdy musi znać miejsce w szeregu. Jeżeli chodzi o gry zespołowe, to jest wiele czynności, do których trzeba się przyzwyczaić. Począwszy od takich prostych rzeczy jak sprzęt piłkarski, a jego najczęściej jest sporo. Ktoś to musi nosić i być prawą ręką trenera. Dzisiaj funkcjonują już całe sztaby, kiedyś był tylko trener i dwóch asystentów. Teraz teoretycznie ma kto różne czynności wykonywać, ale podejrzewam, że i tak są sytuacje takie, że część z nich robią dyżurni.

W moich czasach byli nimi najmłodsi i musieliśmy czekać, aż przyjdzie ktoś młodszy, kto przejmie nasze obowiązki. Ale to jest taka dobra szkoła życia. Tak jak w wojsku – musieliśmy ścielić łózko, składać ubrania w kosteczkę. Uczono nas, żeby sprzęt szanować, musiał być przygotowany do zajęć, piłki odpowiednio napompowane. Jeżeli nie, to musiała być jakaś kara. Nie chodziło tu jednak o to, żeby komuś dokuczyć, tylko po prostu uczyliśmy się porządku. Gdy dziś obserwuję, to gdzieś to pozostało. Uważam, że to były bardzo dobre praktyki.

Czyli nie przeciwstawiał się Pan temu?

Nie, nie. Nie można traktować tego jako karę, tylko naukę.

W jakimś stopniu planował Pan długie pozostanie w ŁKS-ie, czy tak po prostu wyszło?

Nie, myślę, że tego nikt nie planuje. To są takie etapy – najpierw możliwość trenowania z pierwszym zespołem, wywalczenie sobie miejsca w składzie, potem bronienie tego miejsca i najważniejsze, czyli dbanie w tym czasie o zdrowie. To jest jeden z czynników, który znacząco wpływa na zdrowie zawodnika, a, jak wiemy, z tym bywa różnie. Gra kontaktowa, więc nawet jeśli organizm jest dobrze przygotowany, to ktoś może zrobić ci krzywdę. Jeżeli oczywiście chcesz grać i nie unikasz gry.

Nie było u Pana chęci podbicia Europy, gdy był Pan w najwyższej formie? Jak wiadomo, na przeszkodzie stały czasy, w jakich przyszło Panu grać.

To były całkiem inne czasy. Za granicą grałem już akurat w końcówce swojej kariery, w roku 1990, gdy przepisy się zmieniły. Wtedy było zupełnie inaczej, za granicę można było jechać, gdy się miało skończone 30 lat. Przyjmowało się, że to końcówka kariery i jeśli ktoś miał możliwość wyjechania, to mu pozwalano, żeby mógł zobaczyć inny świat i pograć za może trochę lepsze pieniądze.

Ja sobie jednak przypominam, że transfery nawet wewnątrz kraju praktycznie się nie odbywały, bo były tak skomplikowane przepisy, że jak wchodziłeś do klubu, to w zasadzie zostawałeś w nim do końca kariery. Ewentualnie sytuacja mogła być taka, że powołali cię do wojska i kluby, nazwijmy to siłowe, takie jak Legia czy Śląsk cię brały do siebie. Potem te przepisy też się już zmieniały i mogli już wziąć tylko dwóch z danej drużyny, bo kluby się burzyły.

Na Śląsku była jeszcze inna sytuacja. Gdy ministrem był ktoś ze Śląska i zaprzyjaźniony z danym klubem, to ten klub też miał zdecydowanie lepiej. Za moich czasów ministrem był Pan Szlachta, bardzo dobrze współdziałał z Górnikiem Zabrze i co wyróżniający się zawodnik na Górnym Śląsku tam trafiał. Takie to były czasy.

Około 1985 roku, gdy Lech zrobił podwójną koronę, ja dostałem propozycję przejścia do niego. On wtedy wylosował Liverpool, o ile się nie mylę, i dostałem możliwość transferu, podobnie jak Janek Urban. Wtedy Lecha prowadził Wojciech Łazarek, ale skończyło się jednak na niczym, bo w moim przypadku ŁKS nie wyraził zgody na przejście, podobnie jak w przypadku Janka Zagłębie Sosnowiec. A jak nie do Lecha, to wylądował w Górniku Zabrze, bo tam zadziałał inny mechanizm.

Ogólnie rzecz biorąc, jeśli ktoś był podstawowym zawodnikiem, to nie miał w zasadzie szans zmienić barw klubowych. Jeżeli siedziałeś na ławce i mało grałeś, to była szansa na odejście do innego klubu, i takie przypadki były. W innym wypadku praktycznie nie miałeś możliwości. Chyba że jakoś kluby by się dogadały, tak jak było na przykład w przypadku Marka Dziuby. W ŁKS-ie nie mogliśmy zaistnieć w europejskich pucharach i zrobiono ukłon w stronę Marka, dając mu możliwość przejścia do Widzewa, który występował częściej w rozgrywkach europejskich. Mógł dzięki temu tam wystąpić, zaprezentować się i wyjechać grać do Belgii.

Ale to były wyjątki, tak jak transfer Darka Dziekanowskiego, kiedy Gwardia praktycznie się rozpadała i przeniósł się za sławetne 21 milionów złotych. Mnie też przyjemność zrobiono w 1989 roku, gdy już miałem 30 lat i pozwolono mi wyjechać. Wówczas za transfery zagraniczne nie decydował klub, tylko był taki twór zwany Centralny Ośrodek Sportu, w którym były złożone nasze paszporty i oni decydowali o tym, czy dany zawodnik może jechać za granicę, czy nie.

Miałem spytać o samą pokusę zmiany barw klubowych wewnątrz Polski, ale realia na to nie pozwalały.

Tak jak mówiłem, miałem tę propozycję od Lecha, byłem nawet na okresie przygotowawczym. Nic jednak z tego nie wyszło, władze ŁKS-u wtedy nie wyraziły zgody. Kazały mi szybko wracać, bo inaczej zostałbym zawieszony. Lech czynił różne starania, ale nie udało się.

Ale długa gra w ŁKS-ie zaowocowała tym, że do dziś dzierży Pan w klubie kilka rekordów, m.in. najwięcej występów w derbach Łodzi – łącznie 25. Z biegiem czasu trochę one Panu nie powszedniały?

Nie, zawsze to było wyjątkowe wydarzenie. Nigdy nie zapomnę, jak dowiedziałem się, że po raz pierwszy będę w kadrze meczowej i zadebiutuję w najwyższej klasie rozgrywkowej z Ruchem Chorzów, i tak samo zawsze będę pamiętał mecze derbowe. Pamiętam pierwsze derby w 1976 roku, po awansie Widzewa do 1. ligi. Wielkie wydarzenie. Tym bardziej że stadiony wtedy były wypełnione po brzegi na każdym meczu. W gazetach przez kilka dni pisało się o derbach.

A któreś derby wyjątkowo zapadły Panu w pamięć?

Najlepiej pamięta się to, co fajne. Kiedy przychodziło do grania meczu derbowego przed świętami, a tak się składało, że z Widzewem graliśmy dwa czy trzy razy w Wielkanoc, to zawsze wtedy wygrywaliśmy. A te mecze o czymś ważnym decydowały – albo my wyżej, albo Widzew w europejskich pucharach. Mieliśmy więc wtedy podwójną radość, bo nie dość, że wygraliśmy w derbach, to jeszcze milej spędzaliśmy święta.

Żałuje Pan, że przygoda reprezentacyjna w Pana przypadku była dosyć uboga?

Jeśli chodzi o pierwszą reprezentację, to na pewno tak. Bo zliczając reprezentacje młodzieżowe, to występów zebrała się około setka. W tamtych latach była po prostu ogromna konkurencja, wielu świetnych zawodników, trener też miał na pewno swoją koncepcję i wizję drużyny. Z pewnością znaczenie miało też, że ŁKS wówczas był typowym ligowym średniakiem, a w kadrze grali głównie piłkarze topowych zespołów, które nadawały ton rywalizacji. Byłem raz w szerokiej kadrze na mundial, ale trzeba było się pogodzić, że byli lepsi zawodnicy w tamtym czasie.

Ale kilka fajnych wspomnień z kadry i tak udało się uzbierać. Grał Pan między innymi przeciwko Diego Maradonie na mundialu do lat 20.

Tak, ten mundial to był w zasadzie drugi sukces, bo wcześniej na młodzieżowych mistrzostwach Europy, które były rozgrywane w Polsce, konkretnie w Krakowie i Katowicach, zajęliśmy trzecie miejsce. To jakby dało nam przepustkę do mistrzostw świata U-20 w Tokio. Tam powalczyliśmy. Co prawda przegraliśmy mecz o brązowy medal po karnych z Urugwajem, ale mieliśmy przyjemność grania z najlepszymi, między innymi właśnie w grupie z Argentyną.

Tam grał już wtedy wielki Diego Maradona. Argentyńczycy byli przecież mistrzami świata z 1978 roku, więc to dla nas było także wielkie wyróżnienie. Ogólnie było to ogromne przeżycie, bo pojechaliśmy do zupełnie innego świata niż Polska. Nie tylko sportowo, ale też życiowo była to niesamowita sprawa dla nas. Mogliśmy zobaczyć zupełnie inną kulturę, a piłkarsko też nieźle się zaprezentowaliśmy jako zespół.

Przerzucenie się z gry na trenerkę było oczywistym wyborem, czy jednak miał Pan jeszcze inne plany na życie po piłce?

To się rodzi samo. Człowiek był pochłonięty piłką, nie było aż tyle czasu, żeby przykładać się do nauki. Trzeba było przystosować się do innego życia. Ja zrobiłem kurs sędziowski, ale poprowadziłem tylko kilka meczów jako sędzia główny. Tak czy inaczej do dzisiaj się to przydaje, mimo że przepisy cały czas się zmieniają. Inaczej się obserwuje dzięki temu piłkę, rozumie się sędziego. I teraz miewam czasem zastrzeżenia do nich, ale ich rozumiem, bo to nie jest łatwa profesja.

W latach 90., gdy wrócił do nas Leszek Jezierski, to powiedział do mnie: „Marek, już masz papiery, zrobię cię asystentem, będziesz mi trochę pomagał”. I tak to się zaczęło. Wtedy jeszcze nie przykładałem do tego wielkiej wagi, ale zacząłem smakować zawodu. Przyszedł 1996 rok i trener Leszek wpadł na pomysł, żeby zrobić niektórym papiery trenerskie. Doszedłem wówczas do wniosku, że w moim wieku nie ma już co kombinować, tylko trzeba zostać przy piłce w nieco innej roli.

Chciał Pan już jako trener wchodzić kilka razy do tej samej wody i przejmować stery ŁKS-u? Łącznie epizodów z Pana klubem życia było bodajże pięć.

Ktoś mnie nawet ostatnio porównał do trenera Leszka Jezierskiego, który też analogicznie do mnie kilka razy wracał do ŁKS-u. Ciągle powracał, bardzo mu zależało na klubie, ale nawet mając wybitnych zawodników czy zespół, nigdy nic wielkiego w ŁKS-ie nie osiągnął. A gdzie tylko poszedł w Polskę, czy to do Szczecina, czy do Chorzowa, to zawsze osiągał sukces. I tak samo było w moim przypadku. Chociaż ja mały sukces z ŁKS-em osiągnąłem, wprowadzając go do ekstraklasy.

Właśnie wydaje się, że ten drugi epizod był dla Pana najlepszy. Wywalczony awans, zespół z fajnymi personaliami, świetna runda jesienna…

Tak, i myślę, że gdyby się wtedy udało utrzymać tamten skład, to można było powalczyć o coś większego. Byłem nominowany nawet do trenera roku, przegrałem tylko nieznacznie z Orestem Lenczykiem, ale to żaden wstyd przegrać z tak doskonałym trenerem. To był fajny okres pracy. Przyszło paru zdolnych chłopaków, których udało się odbudować, m.in. Mila, Kolendowicz, Niżnik, Kowalski, Hajto. Piłkarze, którzy byli w pewnym sensie na zakręcie, a poprzez ŁKS wrócili w futbolu do żywych.

Ensar Arifović w wywiadzie dla naszego portalu opowiedział historię z klubu w Łodzi, bodajże chodziło o „Czekoladę”. Jak to z tym wówczas było?

Prawdę mówiąc, pierwsze słyszę, wiem tylko, że taka dyskoteka była w Łodzi. Ale osobiście w niej nie byłem.

Ponoć zdarzyła się taka historia, że po jednym z meczów cała drużyna poszła do klubu i w nocy dzwonił Pan do Ensara Arifovicia. Gdy ten w końcu odebrał, to podobno powiedział Pan, żeby Ensar zszedł po Pana przed klub, aby móc szybciej wejść do środka.

Nie, to coś musiało się Ensarowi pomylić.

Czyli to musiało nie być za Pana kadencji?

Nie, ja z zawodnikami nie wchodziłem w takie relacje. Jeżeli już, to tylko po sezonie, gdy robiliśmy sobie jakieś spotkanie zakończeniowe.

Ensar Arifović: „Zbyt dużo ludzi zginęło, abym mógł nazywać się Bośniakiem, żeby grać dla innego kraju”

Ale po dobrych meczach pozwalał Pan na nieco więcej?

Tak, ja przecież sam też byłem zawodnikiem. Zawsze, gdy zaczynam działalność w danym klubie, to mówię, że wszystko jest dla ludzi, tylko trzeba wiedzieć kiedy, gdzie, z kim i ile. A jak już sobie ktoś chce pofolgować, to żeby nie dać się złapać.

Jakaś górna granica wypitych piw?

Nie, ja nikomu tego nie ustalałem. Nikomu jedno piwo, na przykład po jakimś ważnym zwycięstwie wyjazdowym, nie zaszkodziło. Nie robiłem przeszkód, jeśli ktoś chciał się napić.

Gdyby nie problemy finansowe, to ŁKS mógłby w sezonie 2006/2007 zdobyć medal?

Dziś trudno spekulować. Wszystko było na dobrej drodze, nawet mimo sporego osłabienia w rundzie rewanżowej byliśmy w stanie na początku wygrywać z trudnymi rywalami. Jeżeli cały skład by został, to możemy sobie dziś gdybać. W dużej mierze zależałoby to od nas, bo pozycję wyjściową mieliśmy niezłą.

Później do klubu przyszedł jeszcze Paulinho – wówczas nastolatek, teraz wielki piłkarz. Pan mówił o nim, że strasznie narzekał.

ŁKS miał wtedy spore problemy finansowe i kadrowe. Ja wróciłem do klubu w roli dyrektora sportowego i nawiązaliśmy kontakt z litewskim klubem, aby jechać do niego i wzmocnić zespół wyróżniającymi się piłkarzami stamtąd. Pojechałem, obejrzałem tam mecz i zdecydowaliśmy się na trzech młodych zawodników. Mieliśmy też wtedy po raz pierwszy zagwarantowany wyjazd na obóz do Turcji i uznaliśmy, że do rywalizacji przydaliby się nowi piłkarze, tym bardziej że mogliśmy ściągnąć ich za darmo.

Jednym z nich był Paulinho. Jak to z Brazylijczykami, mieli problemy, bo przyjechali też w okresie zimowym, gdy panował mróz. Trudno miał, będąc w obcym miejscu, więc na pewno nie było kolorowo. Ja pamiętam, że Paulinho był, jak ja to mówię, „miękki”. Gdy gdzieś dostał, oberwał, to pięć minut leżał, a okazało się, że nic się nie stało. Jak dziś na niego patrzę, to to zostało. Ale niewątpliwie zrobił wielką karierę.

Idąc do Arki, spotkał się Pan z zupełnie odmiennymi warunkami finansowymi niż w ŁKS-ie…

Gdy ŁKS przejmował Pan Antoni Ptak, to 28 to był 28, mogło być mało, ale było na czas. Potem finansowo bywało różnie. Kiedy poszedłem do Arki, to wszystko było poukładane, tak jak to powinno wyglądać. Zawodnicy mogli spokojnie skupić się na robocie. Ja jak pojechałem na staż do Twente Enschede, to gdy mnie oprowadzali po klubie, wszyscy się uśmiechali. Pytałem potem dyrektora sportowego, dlaczego tak jest, to mówił, że u nich pierwsze wrażenie jest najważniejsze i że trzeba stworzyć takie warunki, żeby wszyscy przychodzili do pracy zadowoleni. Niekiedy u nas w ŁKS-ie przychodziliśmy, bo musieliśmy.

Przejmując ŁKS w 2012 roku, miał Pan świadomość trudności zadania?

Nie miałem. Potem dopiero zaczęły wypadać trupy z szafy. Trupami byli, podejrzewam nie z ich winy, zawodnicy, z którymi były podpisane dosyć wysokie kontrakty. Po spadku każdy chciał swoje pieniądze odzyskać, niekoniecznie iść na ugodę. I w momencie, gdy przychodziłem, to miało być 16 zawodników, a przed pierwszym meczem zostało ich raptem dwóch – Wyparło i Sasin.

Przy Pana ostatniej przygodzie trenerskiej w ŁKS-ie do klubu trafił między innymi Michał Kołba, o którym wypowiadał się Pan w jednym z wywiadów w superlatywach. Powinien dostać szansę powrotu do profesjonalnej piłki w ŁKS-ie?

Uważam, że tak. Każdy może popełnić błąd i wszyscy je popełniamy. Pozostaje kwestia adekwatności kary do przewinienia. Według mnie to nie jest aż tak duże przewinienie w grach zespołowych, bo musimy sport rozpatrywać w kategoriach indywidualnych, w których to ma wielkie przełożenie, i zespołowych. W piłce trzeba jeszcze trochę myśleć. W polskiej piłce były zdecydowanie większe przewinienia, a ludzie funkcjonują. Uważam, że to nie było coś aż tak poważnego.

Który etap trenerski wspomina Pan najlepiej?

Ten w ŁKS-ie, kiedy awansowaliśmy do ekstraklasy po latach zapaści i bronienia się przed spadkiem nawet do 2. ligi. Wtedy też poważnie na rynek telewizyjny wchodził Canal+ i każdy chciał awansować, żeby podreperować sobie budżet. Jeśli chodzi o sponsoring i prawa medialne, to był to ogólnie dobry czas dla polskiej piłki. Z bólem muszę jednak przyznać, że w wielu klubach to stanowiło 80% budżetu, a nie powinno tak być. Ale też dzięki temu niejeden klub przetrwał.

Telefon od prezesa Matusiaka w sprawie pracy w kobiecej drużynie SMS-u nie zrobił na Panu ponoć wrażenia, ale jednak pewne obawy musiał Pan mieć.

Podejmując się nowej pracy, zawsze ma się pewne obawy, tym bardziej biorąc też pod uwagę moment, w którym przejmuje się zespół. Ja dostałem wówczas określony cel. Klub był na pierwszym miejscu w tabeli i musiał awansować do najwyższej klasy rozgrywkowej. Wchodziłem w teren całkowicie obcy, przede wszystkim jeśli chodzi o poziom. W SMS-ie miałem pewność, mówiąc bezpośrednio o pracy trenera, jeśli chodzi o bazę treningową.

Jak przypomnę sobie ŁKS i to, gdzie czasami musieliśmy trenować, w jakich warunkach i ile musieliśmy pokonywać przeszkód, to tutaj jest eldorado. Nie było nigdy najmniejszego problemu z tym, czy będę miał boisko, jakie, gdzie i o której. Tak samo jeśli chodzi o inne kwestie, na przykład medyczne. Nie musiałem się na niczym innym skupiać oprócz na pracy szkoleniowej. Były też obawy, jak zareagują dziewczyny, ale jeśli ma się jakiś dorobek, to też darzą cię inni zaufaniem. A w dalszej pracy albo to utrzymasz, albo skończy się źle.

TME UKS SMS Łódź – w drodze po medalowe marzenia w ekstralidze kobiet

Ale Pan od początku mówił, że nie było problemów z przestawieniem się na pracę z kobietami.

Tu chodzi o charaktery, jak dziewczyny zareagują na to, że do tej pory pracowały z kobietą, a przychodzi mężczyzna, gdy drużyna jest na pierwszym miejscu. Mogły pojawić się pytania: „A dlaczego? A po co?”. Ale w kwestii procesu treningowego też przecież nic się nie zmieniało. Dostałem zapewnienie od prezesa, że dziewczyny będą trenować, ile będzie potrzeba. To nie tak, że piłka dla nich jest na czwartym, piątym czy szóstym miejscu, tylko one mają to traktować jako coś najważniejszego. Nie było zatem obaw o jednostki treningowe, bo proces jest taki sam, tylko trochę inne obciążenia. Po pierwszych zajęciach doszedłem do wniosku, że dziewczyny sporo potrafią, aż byłem nawet zdziwiony ile.

A nie pojawiła się nigdy jak dotąd myśl „Po co się w to pakowałem”?

Teoretycznie mógłbym już dawno to zostawić, ale jeżeli praca sprawia ci przyjemność, a do tego widzisz, że dziewczyny robią cały czas postęp, to nie ma takiej myśli. Zespół robi progres w takim sensie, że odchodzą najlepsze zawodniczki, bo naszym celem nie jest, żeby je za wszelką cenę zatrzymać. Jeżeli mają możliwość, to niech się rozwijają, odchodzą do najlepszych klubów w Polsce. My utrzymujemy status quo, bo naszym ogólnym założeniem jest dawać jak najwięcej szans dziewczynom, które rozwijają się w naszej szkole.

Rozpoczynaliśmy, mając zespół w 1. lidze, a dziś mamy drużynę w czołówce ekstraligi, w 1. lidze na pierwszym miejscu i w 2. lidze. Mistrzostw grup młodzieżowych nawet byśmy już nie zliczyli. A jeszcze co roku mamy coraz więcej reprezentantek Polski. Cztery lata temu jeszcze trudno było mówić o piłkarkach, które jeździły na kadrę, tylko pojedyncze przypadki. A teraz trzy czy cztery jeżdżą na zgrupowania pierwszej reprezentacji.

Szybko pojawiły się pierwsze owoce Pana pracy w SMS-ie. Piąte miejsce od razu po awansie do ekstraligi musiało być zadowalające.

Tak, jeżeli spojrzymy na ostatnie sezony ekstraligi kobiet, to my, razem z UJ-em Kraków, jesteśmy zespołami, które jako beniaminkowie awansowały i spokojnie się w tej lidze utrzymały. Co więcej, na wzór ekstraklasy tabela dzieliła się na pół, grało się w grupie mistrzowskiej i spadkowej, i nam od razu po awansie udało się na koniec sezonu z najlepszymi. A ogólnie różnica między ekstraligą a 1. ligą jest spora, bo jak spojrzymy na zespoły, które awansują, to najczęściej albo jeden, albo dwa od razu opuszczały najwyższą klasę rozgrywkową.

Z czasem jednak to piąte miejsce przestało tracić smak i stało się przekleństwem.

Stało się przekleństwem, ale próbowaliśmy sobie to nadrobić w Pucharze Polski. Dwa razy byliśmy w półfinale, a jeden przegraliśmy w niecodziennych okolicznościach, kiedy praktycznie mieliśmy już finał. Mnie to najbardziej do dzisiaj jeszcze boli, bo akurat finał był na stadionie ŁKS-u. W ostatniej minucie doliczonego czasu straciliśmy bramkę, przegraliśmy po rzutach karnych i musieliśmy obejść się smakiem. To jest taka mała rysa na szkle dla nas.

Kiedy wydawało się, że medal jest w Waszym zasięgu, szanse pokrzyżował koronawirus. Bolesny to był czas dla drużyny?

My wtedy przede wszystkim chcieliśmy mieć dziewczyny pod grą, bo wiedzieliśmy, że ligi może już nie dokończymy, ale ważny będzie Puchar Polski, który na pewno rozegramy. Akurat wylosowaliśmy mistrza Polski i przegraliśmy ten mecz. Trochę ubolewałem też oczywiście nad ligą, bo różnice punktowe między trzecim a piątym zespołem były tak minimalne, że każdy mógł skończyć na podium.

My nieźle rozpoczęliśmy rundę wiosenną, bo z mistrzem Polski zremisowaliśmy [to była jedyna strata punktów Górnika Łęczna w zeszłym sezonie – przyp. aut.] i była realna szansa na to, żeby powalczyć o coś więcej. Jednak przez pandemię się nie udało i mam nadzieję, że odbijemy sobie to w tym sezonie, bo pozycję wyjściową mamy na razie najlepszą z tych wszystkich sezonów.

Tak wysoka dyspozycja zespołu w obecnym sezonie to też trochę odbicie sobie za zeszłoroczną kampanię?

Nie, bo jeśli prześledzimy sobie ostatnich parę lat, to większość dziewczyn jest z nami od początku i sukcesywnie poprzez pracę zdobywa doświadczenie, i to procentuje lepszymi wynikami. A musimy też pamiętać, że jesteśmy jednym z najmłodszych zespołów, więc one też potrzebują więcej doświadczenia. Cały czas robią postępy, a nie są nawet w połowie swoich karier.

Symboliczne było też zwycięstwo nad Medykiem Konin, z którym po awansie do ekstraligi notorycznie przegrywaliście.

Tak, bo został nam jeden zespół, z którym nie udawało nam się wygrać spotkania. Ten Konin był dla nas przeklęty. Udało nam się zremisować raz na wyjeździe, i to był już taki dobry prognostyk. Kiedy prześledzimy wyniki od czasu, gdy jesteśmy w ekstralidze, to na przestrzeni lat najwięcej trudności sprawiali nam Medyk Konin i Górnik Łęczna. Z Górnikiem częściej zdarzało nam się remisować, ale ogólnie teraz te mecze są znacznie bardziej wyrównane, bo wcześniej zdarzało się, że przegrywaliśmy czterema czy pięcioma bramkami.

Rażą Pana w oczy takie zachowania jak trenera Medyka Konin w meczu z Wami w Łodzi?

Ja trenera Medyka znam i dobrze zdążyłem poznać przez pięć lat, gdy gramy w ekstralidze. Wywiera presję zdecydowanie, to też jest jeden ze sposobów na osiągnięcie sukcesu. Też to jest pewna taktyka. Jeżeli ten, kto prowadzi mecz, dopuszcza do takich sytuacji, ocenia to w kategoriach rywalizacji sportowej o podłożu taktycznym i w celu wyprowadzenia przeciwnika lub sędziego z równowagi, to nie ma w tym nic złego.

Miesiąc później przyszło Wam grać w dziwnym spotkaniu pucharowym przeciwko drugiej drużynie SMS-u. Spotkał się Pan kiedyś w swojej karierze piłkarskiej lub trenerskiej z podobną sytuacją? Mimo że akurat w tym spotkaniu zabrakło Pana na ławce.

Nie byłem na ławce, bo miałem wtedy akurat koronawirusa. Ale z tego, co pamiętam, to już drugi raz miała miejsce taka sytuacja. Mamy drugi zespół, który bardzo szybko pnie się w górę. Chyba dwa lata temu też los nas skojarzył i graliśmy mecz pucharowy, ale wydaje mi się, że wówczas zdecydowanie 5:0 wygraliśmy. Teraz była walka do końca, ale to też świadczy o tym, że nie było żadnych podtekstów. Każdy zespół chciał wygrać, a to tylko służy obu drużynom w podnoszeniu swoich umiejętności, ambicji i morale.

Bardzo nietypowy mecz w Pucharze Polski kobiet. TME UKS SMS Łódź wyeliminował UKS SMS Łódź II

Oprócz rozwoju drużyny musi Pana cieszyć także fakt, że ogólnie kobieca piłka idzie do przodu. Coraz więcej sponsorów, dzięki którym między innymi mogliście udać się na obóz do Barcelony, transmisje przeprowadza TVP Sport. Żeński futbol się popularyzuje.

Nie ukrywam, że cieszy to osobę, która w tym pracuje. I też trzeba przy tym pochwalić Polski Związek Piłki Nożnej, bo bez ich wsparcia nie byłoby tak dobrze. Przeznaczono sporo środków, chcąc docenić Puchar Polski, kluby grające na niższych poziomach. Wiadomo, że każdy by chciał, aby było jeszcze więcej środków, ale trzeba cieszyć się z tego, co jest. Na pewno wszystko jednak idzie w dobrym kierunku.

Teraz jeszcze kwestia tego, aby był dobry wynik reprezentacyjny i klubowy. Ostatnio udało się Górnikowi Łęczna awansować do fazy play-off, to taki mały, ale znaczący postęp. Jeszcze istotne jest, żeby reprezentacja pojawiła się na jakiejś ważnej imprezie, mistrzostwach Europy czy świata. I wtedy będzie to koło zamachowe do jeszcze większej popularyzacji i garnięcia się dziewczyn do grania.

Koronawirus mocno popsuł plan przygotowań do rundy wiosennej?

Nie, nam nie. Dzięki sponsorowi dziewczyny już w zeszły czwartek miały robione testy na obecność koronawirusa i wszystkie wyniki na szczęście były ujemne, także patrzymy optymistycznie.

Tyle, że musieliście odwołać obóz w Czechach.

Tak, to tak, ale to ze względu na obostrzenia. My też nie chcemy ryzykować i w zamian jedziemy do Kleszczowa.

Na półmetku sezonu podtrzymuje Pan, że każdy kolor medalu będzie zadowalający, czy jednak mierzycie wyżej?

Powiem tak, to jest jak z meczem. Jak prowadzisz 1:0 i zremisujesz, to jesteś niezadowolony. Jeżeli przegrywasz 0:1 i wyrównujesz w 90. minucie, to się cieszysz. Na dzisiaj będziemy się cieszyć, jeśli obronimy lokatę, którą mamy teraz. Jeżeli skończymy na trzecim miejscu, to będziemy zadowoleni, bo to będzie nasz pierwszy medal. A jeśli będziemy na pierwszym miejscu, to będziemy bardzo szczęśliwi.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze