Liverpool – City. Sześć wniosków po piłkarskich gwiezdnych wojnach


Kontrowersje, VAR, szał Pepa Guardioli, radość Liverpoolu i o wiele więcej. Przedstawiamy wnioski po klasyku angielskiej ekstraklasy

10 listopada 2019 Liverpool – City. Sześć wniosków po piłkarskich gwiezdnych wojnach
http://dailypost.ng

Uff, co za wieczór. Oglądając ten mecz, momentami trzeba było przypominać sobie o konieczności mrugania i o łapaniu kolejnych wdechów. Liverpool na spółkę z Manchesterem City zafundowali nam widowisko najwyższych lotów, z którego zwycięsko ostatecznie wyszli podopieczni Juergena Kloppa. To spotkanie przypomniało nam, dlatego te dwie ekipy zdobyły rok temu łącznie 195 punktów i dlaczego mamy do czynienia z obecnie dwoma najlepszymi trenerami na świecie. Oto kilka wniosków z tego pojedynku.


Udostępnij na Udostępnij na

Jeśli ktoś po ostatnim gwizdku sędziego tylko sprawdziłby wynik na ulubionej aplikacji ze „score” w nazwie, to mógłby pomyśleć, że było to bardzo przekonujące zwycięstwo ekipy z Anfield. W pewnym momencie 3:0, później tylko bramka honorowa Bernardo Silvy. To starcie było jednak czymś znacznie głębszym, czymś godnym największego hitu angielskiej ekstraklasy. Obie ekipy rozegrały równie porywające spotkanie, a o rezultacie (jak to zwykle bywa na tym poziomie) zadecydowały detale.

https://twitter.com/absurdejszyn/status/1193618968457732096?s=20

1) Kosmiczny poziom

Detale, które jednak kochamy. Chyba nie byłoby dużą przesadą stwierdzenie, że pojedynki Liverpoolu z Manchesterem City są obecnie najlepszą rywalizacją w klubowym futbolu. W ostatnich latach niemalże każde starcie obu drużyn było niczym pomieszanie butelki coca-coli z całą paczką mentosów. Nawet ktoś niezwiązany emocjami z żadną z ekip musiał dziś chłonąć wydarzenia boiskowe, albowiem widzieliśmy dzisiaj wszystko.

Błyskawiczne tempo, pressing z obu stron, kontrowersje sędziowskie, piękne bramki, zmarnowane sytuacje, żywiołowy doping, szaleńcze reakcje Pepa Guardioli, fascynujące rozwiązania taktyczne, jakość poszczególnych zawodników. Nie ma chyba dzisiaj drugiego takiego meczu, w którym zarówno na ławce trenerskiej, jak i na murawie obserwujemy tak wiele niuansów i futbolu najwyższej jakości. Kiedyś takim spotkaniem było hiszpańskie El Clasico, ale obiektywnie trzeba przyznać, że w ostatnim czasie pojedynki „The Reds” z „The Citizens” stoją po prostu na wyższym poziomie.

Krócej – prawdziwa uczta dla piłkarskiego widza. Jednak w tym całym crème de la crème angielskiego futbolu musiała znaleźć się łyżeczka dziegciu.

2) Liverpool wygrywa, ale sędziowie tematem numer 1

Tak naprawdę nie ma sensu rozmawiać już o tym, czy po zagraniu Trenta Alexandra-Arnolda należał się Liverpoolowi rzut karny. Nie ma sensu rozwodzić się nad każdą pojedynczą sytuacją arbitra, natomiast warto spojrzeć na tę kwestię z nieco szerszej perspektywy. Anglicy, ale także cały piłkarski świat, mają problem. Jesteśmy bowiem na etapie, w którym nie dość, że stoimy na skraju otwartego buntu przeciwko technologii VAR, to do tego nie mamy już zielonego pojęcia, co jest zagraniem ręką, a co nie.

Pierwsza z tych kwestii dotyczy zupełnej zmiany nastawienia sędziów wobec korzystania z powtórek, co było aż nadto widoczne przy pierwszej, chyba najbardziej kontrowersyjnej sytuacji meczu. Tej, po której padła piękna bramka Fabinho. Sędzia Michael Olivier nie tylko nie podyktował rzutu karnego dla Manchesteru City. Olivier bardzo szybko uciął wszelkie spekulacje dotyczące tej sytuacji. Dotychczas angielscy sędziowie sterczeli ze słuchawką w uchu po kilka minut (jak w niedawnym meczu Tottenham – Sheffield), a dzisiaj arbitrowi ocena całej sytuacji zajęła jakieś 10 sekund.

Podobnie było później, gdy przy kolejnej stykowej sytuacji Sterlinga i Trenta Alexandra-Arnolda nie podjęto nawet próby analizy tego zdarzenia przez VAR. Widać więc nową technikę radzenia sobie z kontrowersjami – unikamy VAR-u, jak tylko to możliwe. Czy to rozsądne rozwiązanie, czy raczej unikanie problemu?

3) Ręka palącym problemem

Roy Keane wypowiedział dzisiaj w studiu Sky Sports kluczowe zdanie: – Dziś nie było tam zagrania ręką, a za tydzień będzie. I tu leży cały pies pogrzebany. Pozostaje jedynie współczuć Michaelowi Olivierowi, który będzie dzisiaj niesamowicie mieszany z błotem. Wszakże nawet najlepsze i najdokładniejsze powtórki nie pomogą, gdy ani sędziowie, ani tym bardziej piłkarze nie wiedzą, co już dzisiaj jest uważane za przewinienie. Ręka przy ciele, nabita, podporowa, pod kątem 60 stopni, naturalnie ułożona, nienaturalnie ułożona. W zeszłym sezonie bramka Llorente ręką w meczu z City była uznana, dziś nie byłaby uznana. Jeden wielki chaos.

Najwyższy więc czas zwołać jakieś ogólnoświatowe zebranie kolegium sędziów i wykształcić jakieś proste, a jednocześnie PRZEJRZYSTE zasady. Nie może być tak, że przy każdym muśnięciu piłki ręką przez zawodnika następuje rzut monetą – czy będzie tam rzut karny, czy też nie? To zdecydowanie najbardziej palący problem obecnych przepisów.

4) Liverpool ma swojego króla

No dobrze, ale zostawmy już ten przykry temat, a skupmy się na samym meczu. Liverpool rozegrał znakomite spotkanie: bezlitosne w ataku i szczelne w defensywie. Na swoim standardowym poziomie zagrali Robertson, Henderson, Salah czy Mane. „The Reds” błyskawicznie przechodzili z obrony do ataku, a dzięki przerzutom Alissona często pomijając linię środkową boiska. Jednak jeśli trzeba by wyróżnić tylko jednego piłkarza gospodarzy z tego spotkania, to bezdyskusyjnie byłby nim Fabinho.

I to nie chodzi już nawet o tę piękną bombę w stylu Stevena Gerrarda (i to akurat wtedy, gdy City przeważało). 26-latek był dzisiaj na boisku po prostu wszędzie – dzielił i rządził na całej szerokości boiska. Świetne odbiory, celne przerzuty, walka bark w bark, z tym zawodnikiem Liverpool otrzymuje cały pakiet. Od dłuższego czasu Fabinho jest po prostu prawdziwą skałą i mocnym kandydatem do najlepszego defensywnego pomocnika na świecie.

5) Duży pech City i piekielny szał Pepa Guardioli

Hiszpański menedżer tego wieczora nie sprawiał najlepszego wrażenia. Gdy padały kolejne bramki dla gospodarzy, w jego oczach nie widać było spokoju i wiary we własny zespół. Widać było znowu słynne obrazki z dokumentu „All or nothing”, w którym spokoju nie dawała mu wizja zmierzenia się z bezlitosnym tercetem Mane – Firmino – Salah. Widać było powrót do demonów przeszłości. Gdy potem kolejne wydarzenia boiskowe nie układały się po jego myśli, Guardiola odsłonił swoją drugą twarz. Twarz szaleńca, który momentami traci nad sobą panowanie. Choć po meczu w swoim stylu mówił, że jego drużyna pokazała, dlaczego jest mistrzem.

Guardiola jest bowiem typem człowieka, który lubi mieć wyliczone najdrobniejsze detale. Obsesyjna gra w dziada, zmiany formacji, ciągłe samodoskonalenie. Jednej rzeczy ciągle nie umie jednak wyliczyć. To już jego czwarta porażka na Anfield w trenerskiej karierze, więcej niż na jakimkolwiek innym obiekcie. Widać, że Anfield wymyka mu się z tych obliczeń. Ciągle pozostaje jego koszmarem. Bo o ile w futbolu wiele rzeczy da się zamienić na wyszlifowaną na treningach matematykę, o tyle nie da się obliczyć nieprzewidywalności i magii, którą ten stadiom przy każdej okazji ładuje swoim ulubieńcom.

Nie da się wyliczyć także tego, że wszystkie kontrowersyjne decyzje sędzia podejmuje na twoją niekorzyść (czy słusznie, czy niesłusznie pozostawiam obok). Nie da się przewidzieć tego, że Sergio Aguero zmarnuje tyle znakomitych okazji, a Dejan Lovren w ekwilibrystyczny sposób zablokuje świetny rajd Sterlinga. Patrząc na chłodno, trzeba stwierdzić, że City rozegrało naprawdę dobre spotkanie.

Przez większość czasu gry naciskało niemiłosiernie na Liverpool, a Kevin De Bruyne raz za razem przeszywał jego linię obronną. Tutaj jednak potwierdziło się to, co przed meczem media podawały w łączonych jedenastkach obu zespołów. Nie bez przyczyny w większości z nich cała defensywa opierała się wyłącznie na graczach „The Reds”. Ci bowiem wygrali ten mecz na tyłach. Co prawda byli bezlitośni w swoich atakach, ale defensywa złożona z Claudio Bravo, Johna Stonesa czy fatalnego tego wieczora Kyle’a Walkera nie mogła wypalić. Razem z kontuzją Laporte’a i Edersona Guardioli wypadli dwaj faceci, którzy spajali to wszystko do kupy.

6) Liverpool jest blisko, ale nie może odpuszczać

Dziewięć punktów przewagi w połowie listopada może robić wrażenie, ale chyba jeszcze jest za wcześnie, by ogłaszać Liverpool mistrzem Anglii. Liverpool ma co prawda łatwiejszy terminarz od Manchesteru City, ale historia Premier League nakazuje pokorę do ostatniej ligowej kolejki. Kluczowy może okazać się moment sezonu od lutego, gdy ekipie z Anfield dojdzie faza pucharowa Ligi Mistrzów, a do City planowo ma powrócić Aymeric Laporte. Cóż, na ten moment Jose Mourinho na antenie Sky Sports skwitował sprawę jasno: – I think it is done. Fani Liverpoolu mogą czerpać nadzieję z tego, że Steven Gerrard tym razem nie weźmie nikogo do kółeczka, a Vincent Kompany nikomu nie strzeli już bramki życia z dystansu.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze