Cracovia wybierze się na północ kraju, do Gdańska. Czekać będzie tam na nią drużyna, która uwielbia strzelać gola jako pierwsza. Dla „Pasów” to żaden problem, ponieważ jak nikt w tej lidze umie odwracać niekorzystne wyniki. Natomiast Lechia Gdańsk ma nadnaturalną skłonność do notorycznego wypuszczania wygranych spotkań…
Mieć prowadzenie w meczu i je ostatecznie wypuścić jest rzeczą naturalną. Zdarza się to każdej drużynie – i tej małej, i tej wielkiej. Kibice gotowi są wybaczyć nawet zaprzepaszczenie dwu-trzybramkowej przewagi. Jasne, będzie bolało, niemniej jeśli jest to incydent, to nie ma większych obaw do niepokoju.
Ale żeby w dotychczasowych trzynastu kolejkach PKO BP Ekstraklasy aż w SIEDMIU różnych spotkaniach wypuszczać prowadzenie?! Brzmi jak ponury żart, ale to niestety smutna rzeczywistość, jaką swoim kibicom funduje Lechia Gdańsk. Efekt? Szesnaste miejsce w tabeli i ogólna zła otoczka wokół „Biało-zielonych”.
Lechia Gdańsk: są trzecią drużyną pod względem długości prowadzenia w meczu w lidze, a okupują strefę spadkową (!)
Jeśli nie wierzycie, to spójrzcie na listę pięciu drużyn z najdłuższym łącznym prowadzeniem w spotkaniach w obecnym sezonie PKO BP Ekstraklasy. Zobaczycie tam Lecha Poznań, Jagiellonię, Raków Częstochowa, Piasta Gliwice – drużyny z TOP 3, zaś Piast dzierży 7. miejsce, czyli wciąż solidny poziom. Tymczasem Lechia Gdańsk jest na przeciwległym biegunie. Mimo faktu, że łącznie w dotychczasowych spotkaniach prowadzili przez ponad 369 minut (co daje pełne 4 mecze) są na 16. miejscu.
Gdyby lepiej trzymali ciśnienie, byliby dużo wyżej w tabeli
Tak niska pozycja nie jest przypadkowa, bo w wielu tych spotkaniach choć obejmowali prowadzenie jako pierwsi, to nie potrafili go utrzymać do końca. W konsekwencji za tymi wypuszczanymi z rąk zwycięstwami poszły w diabły punkty. Zestawiliśmy wszystkie mecze, w których prowadzili (a było takich dziewięć) i zobaczcie, ile punktów już stracili.
Śląsk Wrocław – prowadzili 1:0; końcowy wynik: 1:1 (-2 pkt)
Zagłębie Lubin – prowadzili 1:0; końcowy wynik: 1:1 (-2 pkt)
Raków Częstochowa – prowadzili 1:0; końcowy wynik: 1:2 (-3 pkt)
Górnik Zabrze – prowadzili 2:0 i 3:1; końcowy wynik: 3:2 (zwycięstwo utrzymane)
Radomiak Radom – prowadzili 1:0; końcowy wynik: 1:0 (zwycięstwo utrzymane)
Jagiellonia Białystok – prowadzili 2:1; końcowy wynik: 2:3 (-3 pkt)
Widzew Łódź – prowadzili 1:0; końcowy wynik: 1:1 (-2 pkt)
Stal Mielec – prowadzili 1:0; końcowy wynik: 1:2 (-3 pkt)
Piast Gliwice – prowadzili 1:0 i 3:1; końcowy wynik: 3:3 (-2 pkt)
Łączny bilans straconych punktów mimo prowadzenia w meczu: 17.
Teraz załóżmy, że przy lepszym trzymaniu wyniku zachowaliby osiem punktów więcej. To by oznaczało, że przed startem 14. kolejki zajmowaliby dziesiąte miejsce i punktowo byliby najlepszym z beniaminków. To już wyglądałoby lepiej, prawda?
Po godzinie gry Lechia Gdańsk traci boiskową parę oraz gole
„Biało-zieloni” do pewnego momentu spotkania nie wyglądają źle. W pierwszych połowach stracili tylko siedem bramek, co daje im pod tym względem miejsce w połowie tabeli. Jednak to, co się dzieje z nimi w drugich połowach, zwłaszcza po upływie godziny gry, trudno racjonalnie wytłumaczyć. Od wspomnianej 60. minuty meczu do końcowego gwizdka stracili aż 16 goli. Drugi pod tym względem Radomiak Radom wpuścił w ostatnich 30 minutach o pięć bramek mniej. Tak wypuścili z rąk zwycięstwo m.in. z Rakowem Częstochowa. Znów na szybko zobaczcie, ile goli dali sobie wbić tylko w ostatnim kwadransie.
Śląsk Wrocław – gol na 1:1 (90+2. minuta)
Zagłębie Lubin – gol na 1:1 (76. minuta)
Puszcza Niepołomice – gol na 3:0 i 4:0 (minuty 78. i 87.)
Raków Częstochowa – gol na 1:1 i 1:2 (minuty 87. i 90.)
Górnik Zabrze – gol na 3:2 (82. minuta)
Jagiellonia Białystok – gol na 2:3 (76. minuta)
Stal Mielec – gol na 1:2 (90+2. minuta)
Piast Gliwice – gol na 3:3 (81. minuta)
Mało tego, przypomnijcie sobie przegrany mecz w Pucharze Polski z Pogonią Grodzisk Mazowiecki. Gdańszczanie wyszli na prowadzenie w 50. minucie po golu Tomasza Neugebauera. Kiedy je wypuścili? Ano w doliczonym czasie gry (90+4) dali sobie wcisnąć gola, co ostatecznie doprowadziło do rzutów karnych, w których lepsi okazali się piłkarze Marcina Sasala. Co jest przyczyną aż tak rażącej dysproporcji pomiędzy ostatnimi trzydziestoma minutami a pierwszymi sześćdziesięcioma?
Po prowadzeniu cofają się do obrony, co zwykle kończy się dla nich stratą gola
W wielu tych meczach Lechia Gdańsk, mimo objęcia prowadzenia, cofa się pod własne pole karne, próbując utrzymać ten wynik – jak widać, z marnym skutkiem, skoro tylko dwa razy udało im się zachować komplet punktów. To też swojego rodzaju niekonsekwencja. W sześciu z tych spotkań mieli przewagę tylko jednego gola i aż pięć razy nie dowieźli jej do końcowego gwizdka. Obrona jako całość popełnia masę niewymuszonych błędów, nawet gdy taktyka zespołu przechodzi w tryb zasieków. Skoro nie umiesz bronić, to może warto iść za ciosem po drugą bramkę? Zwłaszcza że atak wygląda całkiem, całkiem. W Lechii co prawda nie ma jednego goleadora, ale bramkę ma już spora grupa zawodników Lechii, a to już pewnego rodzaju atut.
Powtarza się to już któryś raz w tym sezonie.
Lechia po zdobyciu prowadzenia cofa się głęboko, żeby bronić wyniku i podporządkowuje grę, żeby utrzymać rezultat.Zaryzykuję, że obrona Lechii nie jest na tyle kompetentna, żeby co mecz przez kilkadziesiąt minut tak grać.#STMLGD
— Jakub Kowalikowski (@JakubKowalikow1) October 5, 2024
Przydałyby się zmiany w składzie, ale nie ma za bardzo kim zastąpić
W normalnych okolicznościach powiedzielibyśmy, że czas już nieco zamieszać w składzie. I tu wychodzi kolejna słabość trójmiejskiego zespołu. Trener Szymon Grabowski ma bardzo skromne pole manewru, co powoduje, że trudno o rotacje. Wystarczy choćby spojrzeć na ilość wykorzystanych zawodników w tym sezonie. „Biało-zieloni” wykorzystali bardzo skromną ilość graczy w sezonie (dwudziestu dwóch, gorzej pod tym względem wypada tylko Widzew i Pogoń). Mało tego, gdańszczanie regularnie wystawiają najmłodszy skład ze wszystkich ekstraklasowych zespołów. Najmłodszy, a przy tym najmniej doświadczony. Jesteśmy przekonani, że kibice Lechii wyrecytowaliby praktycznie 90% składu (a czasem pełną jedenastkę) nawet obudzeni w środku nocy.
Poniekąd te problemy objawiają się właśnie w tym, kiedy Lechia traci najwięcej goli. Zwykle schody zaczynają się po 60. minucie, gdy potrzeba zmian. W tym momencie trener Grabowski zapewne niechętnie spogląda na ławkę, bo wie, że nie ma za bardzo kogo z niej wprowadzić. Było to widać choćby w ostatnim meczu, gdy po skrzydle musiał biegać wprowadzony Kacper Sezonienko. Wiele można powiedzieć o 21-latku, ale na pewno nie to, że ze swoimi stu dziewięćdziesięcioma centymetrami wzrostu i posturą chłopa na schwał nadawał się na gościa, który będzie sunął skrzydłem i dryblował jak opętany. W obronie także, gdy gdański kibic zerka z nadzieją na ławkę, szybko gaśnie mu ten entuzjazm.
Lechia Gdańsk ograniczona na rynku transferowym
To kolejny zarzut fanów, że Paolo Urfer oraz ludzie odpowiadający za transfery doprowadzili do takiej sytuacji. Nie ma się czemu dziwić takiej pasywności na rynku, bowiem Lechia Gdańsk dalej zmaga się z problemami finansowymi, co skutkowało nałożeniem kontroli ze strony komisji licencyjnej PKO BP Ekstraklasy, a wypłaty dla piłkarzy wciąż nie chodzą tak regularnie jak powinny.
Również niektóre transfery okazały się na razie sporymi niewypałami. Za taki uznać należy Bujara Pllanę. Środkowy obrońca w swoich dotychczasowych występach popełniał sporo błędów. W ostatnim spotkaniu z Piastem trener wrócił do pary stoperów z pierwszej ligi: Elias Olsson – Andrei Chindris. Co prawda duet puścił trzy gole, ale kibice w ankiecie przed meczem z Cracovią na pytanie, kogo ustawiliby do pary obok Szweda, w zdecydowanej większości wybrali Rumuna, a nie Kosowianina.
***
Lechia Gdańsk nie ma w ostatnim czasie łatwo. Nad głowami ciągle wiszą problemy finansowe (co może poskutkować karą od Komisji Licencyjnej), a i wyniki piłkarskie nie pozwalają do końca rozgonić ciemnych chmur, które nadciągnęły nad to piękne miasto. „Biało-zieloni” muszą wreszcie się ogarnąć i niczym wytrawny bokser albo posłać słaniającego się przeciwnika na deski, albo nie pozwalać dać się tak bezsensownie obijać jak dotąd.