Kazimierz Moskal: „Po fakcie wszyscy są mądrzy i wiele mogą powiedzieć” (WYWIAD)


Kazimierz Moskal po raz pierwszy w tak długiej rozmowie po zwolnieniu z ŁKS-u

23 czerwca 2020 Kazimierz Moskal: „Po fakcie wszyscy są mądrzy i wiele mogą powiedzieć” (WYWIAD)
Artur Kraszewski/ŁKS Łódź

W błyskawicznym tempie wprowadził ŁKS na szczyt, a półtora miesiąca temu został niespodziewanie zwolniony z klubu. Kazimierz Moskal obecnie odpoczywa po dwuletniej pracy w Łodzi i już jedynie sprzed telewizora patrzy na stopniowe tonięcie statku Łódzkiego Klubu Sportowego, z którym sam wypłynął na szerokie wody. Były trener beniaminka ekstraklasy opowiada o eksplozji formy łodzian w 1. lidze, przyczynach ekstraklasowego fiaska, nieprawdziwości zarzutów odnośnie do konfliktów wewnątrz drużyny oraz o tym, jak planuje sobie najbliższą przyszłość.


Udostępnij na Udostępnij na

Ogląda Pan cały czas na bieżąco rozgrywki PKO Ekstraklasy?

Oczywiście, że tak, jak najbardziej.

Po ostatniej kolejce myśli Pan, że znamy już mistrza kraju?

Myślę, że musiałoby się wydarzyć coś nieprawdopodobnego, żeby Legia nie zdobyła mistrzostwa.

W zasadzie możemy też już powiedzieć, że ŁKS pożegna się z ekstraklasą, ale widzi Pan szanse, żeby Korona i Arka się utrzymały?

Jestem zawsze ostrożny z takimi wyrokami. Dopóki jest szansa choćby teoretyczna, to zawsze jest jakieś prawdopodobieństwo, że wydarzy się coś, co zmieni całą sytuację. Na pewno ta sytuacja ŁKS-u jest w tym momencie bardzo trudna, natomiast Arka i Korona myślę, że dalej mają szansę się utrzymać. To jest tylko pięć punktów różnicy, a przy sześciu kolejkach to nie jest tak dużo, więc wszystko jest możliwe. Skoro faktycznie ŁKS jeszcze nie spadł, to tym bardziej Korona i Arka będą grały do końca.

Przejdźmy do głównego wątku naszej rozmowy. Po wyjściu z gabinetu prezesa Tomasza Salskiego po trzygodzinnej rozmowie pierwsze, co Pan poczuł, to żal, że kończy się przygoda z łódzkim klubem, czy bardziej poczucie, że tak należało postąpić dla dobra Pana i dla dobra ŁKS-u?

Jedno i drugie. Myślę, że takie odczucia we mnie były, skoro podczas tej naszej rozmowy wspólnie doszliśmy do wniosku, że to będzie najlepsze rozwiązanie. Tu nie chodziło o mnie, ja byłem gotowy, aby dalej w klubie być i prowadzić zespół, natomiast czasem trzeba patrzeć trochę dalej. Najważniejsza jest drużyna i z takiego założenia wychodziłem. Na pewno duży żal, bo praca w Łodzi naprawdę była dla mnie fajna, przyjemna i spotkałem wielu ludzi, z którymi miałem dobre relacje.

Przychodząc do klubu w 2018 roku, jaki miał Pan postawiony przez sztab cel na najbliższy okres?

Przez dwa lata mieliśmy budować zespół, aby po tym czasie próbować walczyć o awans do ekstraklasy. W każdym klubie jednak jest presja na to, żeby był wynik i po to się wychodzi na boisko, żeby wygrywać. Skoro nadarzyła się okazja na liczenie się w walce o awans po rundzie jesiennej, to trudno było spekulować i czekać na siłę te dwa lata. Tak że w styczniu na pierwszym treningu powiedzieliśmy sobie, że przy naszej sytuacji i dorobku punktowym walczymy o awans.

Łukasz Sobala / Press Focus

A jeszcze w trakcie treningów przedsezonowych czuł Pan, że zespół może osiągnąć awans znacznie szybciej, już w pierwszym sezonie?

Nie, absolutnie nie. Mówiłem to wielokrotnie, że ja w zasadzie tego zespołu nie znałem, tylko pojedyncze postaci, między innymi Rafała Kujawę, słyszałem nazwisko Łuczaka, Bryły  i Radionova, który przewinął się, jak byłem w GKS-ie Katowice. Pozostali to byli dla mnie anonimowi zawodnicy i nie wiedziałem tak naprawdę, na co nas będzie stać. Była ta główna myśl, że mamy dwa lata, żeby spokojnie pracować i budować zespół.

I też w takim razie anonimowy był Dani Ramirez, który później okazał się diamentem ŁKS-u.

Absolutnie anonimowy, tym bardziej że on był w Stomilu – umówmy się – w zespole niezbyt wysoko aspirującym, gdzie bardzo mało grał. Zresztą ja rozmawiałem z trenerem i zdania o Danim nie były zbyt pochlebne, natomiast kiedy przyszedł, widać było, że ma duże umiejętności. Jak to w takim momencie bywa, kiedy przychodzi zawodnik z zespołu z Polski, gdzie mało grał, a do tego z barierą językową, początek miał trudny. Siedział gdzieś tam sam w kącie, nie odzywał się z racji tego, że nie znał języka, i musiało minąć trochę czasu, zanim pokazał to wszystko, na co go naprawdę było stać. W pierwszych meczach mniej występował, ale potem systematycznie wchodził i od meczu z Termalicą był już podstawowym zawodnikiem.

Jaki moment był dla Pana przełomowy w kontekście walki o awans do ekstraklasy? Pamiętam choćby mecz z Odrą Opole wygrany przez ŁKS 5:1, w którym dało się odczuć, że drużynę stać na grę poziom wyżej.

Myślę, że taki przełomowy moment to dopiero gdzieś na wiosnę. Mecze w tamtym okresie umocniły nas w przekonaniu, że jesteśmy silni i możemy walczyć o ten awans. Takim kluczowym meczem był ten w Tychach, bo to było bezpośrednio po tym, jak przegraliśmy u siebie z Puszczą Niepołomice. To był dla nas taki ważny moment, bo gdybyśmy tam stracili punkty, różnie mogło się wszystko dalej potoczyć, ale wygraliśmy i to utwierdziło nas w tym, że jesteśmy mocni. Oczywiście, można się tutaj zastanawiać, bo ważnym spotkaniem była też potyczka w Mielcu, gdzie z bezpośrednim rywalem wygraliśmy 1:0 i to wówczas też miało swoją wagę, bez dwóch zdań.

W lidze od 8. do 27. kolejki byliście niepokonani, łącznie ponad siedem miesięcy. Ostatecznie meczem z GKS-em Jastrzębie zapewniliście sobie awans. Były mimo wszystko jakieś momenty niepewności w tym czasie odnośnie do powodzenia projektu w ekstraklasie?

Nie sądzę. Nie było takich momentów, w których miałbym jakieś wielkie obawy. Wiadomo, trener zawsze patrzy na to, że można coś było zrobić lepiej, zagrać inaczej i osiągnąć lepszy wynik. I takie mecze jak z GKS-em Katowice czy Stomilem Olsztyn na wyjeździe nie tyle, że mnie niepokoiły, co bardziej nie do końca zadowalały, bo uważałem, że zdecydowanie powinniśmy te spotkania wygrać.

Po sezonie z drużyną pożegnał się Lukas Bielak, w 1. lidze podstawowa postać klubu. Klub miał wówczas inną koncepcję budowy zespołu czy ze strony piłkarza nie było chęci pozostania?

Ja nie uczestniczę w rozmowach, negocjacjach, bo to są sprawy, na które duży wpływ ma menadżer. Natomiast z tego, co wiem, Lukas był już wcześniej po słowie ze Stalą Mielec. Może my, jako klub, nieco się spóźniliśmy albo Lukas chciał już sobie wcześniej zabezpieczyć przyszłość. Stało się, jak się stało. Tak jak mówię – to są rzeczy, które nie są zależne ode mnie, ma na nie wpływ wiele czynników.

Początek obecnego sezonu był wymarzony – obiecujący remis z Lechią, wyjazdowe zwycięstwo z Cracovią. Poczuliście, ze możecie namieszać w ekstraklasie? 

Na pewno te dwa pierwsze mecze rozbudziły nadzieje na to, że możemy grać dobrą piłkę również w ekstraklasie i na pewno wszyscy na to liczyli. Tym bardziej że ŁKS od kilku lat piął się w górę, to było pasmo sukcesów. Może to później miało jakieś przełożenie, że po tych kilku porażkach nie byliśmy na to do końca gotowi.

Artur Kraszewski/ŁKS Łódź

Później przyszła seria porażek, w tym m.in. pechowa przegrana z Piastem Gliwice 0:1 u siebie. Gdy rozmawiałem z Danim Ramirezem, bardzo nad tym meczem ubolewał, bo nie wykorzystaliście rzutu karnego, ostatecznie pechowo przegraliście, a mogliście w zasadzie zgarnąć trzy punkty. Wtedy chyba pierwszy raz mogliście poczuć, ze szczęście wam nie sprzyja.

Myślę, że tak. Tak jak szukaliśmy jakiegoś kluczowego meczu w 1. lidze, to myślę, że tutaj w tym kontekście śmiało możemy mówić o tym spotkaniu. Z Lechem uważam, że też graliśmy bardzo dobre spotkanie kolejkę wcześniej. W drugiej połowie całkiem zdominowaliśmy rywala, Lech nie istniał, ale przegraliśmy też po błędach szkolnych. Mecz z Piastem był kolejnym rozgrywanym u siebie i potrzebne nam było zwycięstwo. Na pewno inaczej by się to wszystko wówczas potoczyło, a tak to druga porażka z rzędu. Później pojechaliśmy na Wisłę, gdzie dostaliśmy, można powiedzieć, sromotne lanie i zaczęło się już powoli nakręcać w głowach, te porażki wywarły na nas niekorzystne wrażenie.

Mam wrażenie, ze spory wpływ na to mogła mieć kontuzja Adriana Klimczaka w meczu z Lechem, bo przestawiony na lewą stronę obrony Artur Bogusz zupełnie sobie nie radził.

Tak, Artur miał spore problemy. Wiadomo, że to nie jego pozycja, chociaż w 1. lidze wiele meczów na niej rozegrał. Miał w tych spotkaniach, zastępując Adriana Klimczaka, sporo pecha i tak to się właśnie potoczyło. Jak patrzyliśmy na te bramki, które traciliśmy, to rzeczywiście nie można się tak zachowywać w takich sytuacjach nawet w 1. lidze, a co dopiero w ekstraklasie. Na pewno to też miało jakieś znaczenie.

Potem doszła jeszcze informacja o dyskwalifikacji Michała Kołby. Bardzo poruszyło to drużynę?

Na pewno to też miało wpływ, nie ma co ukrywać. Wszystkich nas to dotknęło i to w takim momencie, gdy drużyna była w dołku. Była to dla nas bardzo trudna sytuacja i może nie roztrząsaliśmy tego w szatni, ale każdy miał to gdzieś w głowie.

Ale słyszałem, że transfer Arkadiusza Malarza nawet bez dyskwalifikacji Kołby był w planach.

Tak, tak, rozmawialiśmy na temat tego, żeby pozyskać bramkarza i Arek od dłuższego czasu był na celowniku.

Musiał się Pan w swojej karierze trenerskiej zmagać z tak poważnym kryzysem jak po ośmiu porażkach z rzędu, prowadząc ŁKS?

Nie, aż tak długiej serii nie miałem. Na pewno był to trudny moment, bo zawsze po porażkach rodzą się jakieś wątpliwości, pytania itd. Każdy szuka przyczyn. Natomiast absolutnie nie zgadzam się z tym, co napisał redaktor Grabowski w „Przeglądzie Sportowym”, że zaczęły się jakieś nieporozumienia między zawodnikami a sztabem i mną. Absolutnie jest to nieprawda. Porażki mają to do siebie, że każdy ma jakieś wątpliwości, żale, ale czy się wygrywa, czy się przegrywa, to i tak może grać tylko jedenastu zawodników, więc wydaje mi się to normalne.

Czyli tak drastycznej sytuacji mówi Pan, że nie było?

Nie, absolutnie.

Artur Kraszewski/ŁKS Łódź

 

W tamtym czasie bardzo trudny czas przeżywał przede wszystkim Janek Sobociński. Miał Pan później do siebie żal za nadmierne stawianie na niego?

Janek był podstawowym zawodnikiem w 1. lidze, tak naprawdę u nas zaczął grać na dobrym poziomie. Wcześniej był wypożyczony do Gryfu Wejherowo i tam grywał w trochę innym układzie, natomiast w 1. lidze grał dobrze. Oczywiście też popełniał błędy, ale nie skutkowały one od razu utratą bramki, chociaż też zdarzyło mu się strzelić kilka samobójczych goli. Po pierwsze, Janek był młodzieżowcem i jako młodzieżowiec zapewniał nam przede wszystkim tę rolę. Po drugie, mieliśmy jeszcze w zespole Macieja Dampca i Kamila Juraszka, więc ten wybór – umówmy się – nie był zbyt duży. Z całym szacunkiem dla Kamila Juraszka, który swoją robotę zrobił. Maciek przyszedł do nas z Bytovii w momencie, gdy ona spadła, ale nie miał szansy zaistnieć, stąd grał Janek Sobociński.

Wrócę znów do redaktora Grabowskiego, który zarzucał też, że Janek na siłę grał. Są różne sposoby na to, żeby zawodnika wesprzeć. Pewnie, że można go posadzić na ławie, zakopać w szafie i niech odpoczywa nie wiadomo ile. Ale można też starać się mu pomóc, chociażby w inny sposób. To była moja decyzja, że dałem mu opaskę kapitana na jeden mecz [w tamtym spotkaniu ŁKS przegrał w Łodzi ze Śląskiem Wrocław 0:1, a gola samobójczego strzelił właśnie Sobociński – przyp.autora]. Nigdy nie wiemy, jak to do końca zadziała. Później możemy prawić wywody i mądrzyć się, że to był błąd, ale my też szukaliśmy wyjścia z tej sytuacji, aby Janka w jakiś sposób odbudować i wzmocnić, bo wiedzieliśmy, że jest to chłopak, który ma umiejętności. Po fakcie wszyscy są mądrzy i wiele mogą powiedzieć.

Teraz po spadku ŁKS-u, według Pana, Janek powinien się odbudować w 1. lidze czy szukać klubu ekstraklasowego? Mimo bardzo słabego obecnego sezonu chętnych nie powinno zabraknąć.

Jankowi potrzebne jest doświadczenie i on szkołę życia na pewno już otrzymał. Natomiast on musi grać, musi wybrać taką opcję, gdzie będzie zawodnikiem grającym i tylko w taki sposób może robić postęp. To, że będą mówić, że jest zdolny i ma duże umiejętności, to nic nie znaczy, jeśli nie będzie grał.

Wiele osób zarzucało też zbyt rzadkie granie Piotrkiem Pyrdołem. Z perspektywy czasu dałby mu Pan więcej szans na grę?

Na początku, jeszcze w 1. lidze, to Piotrek miał być młodzieżowcem numer jeden i dostał kilka szans. Natomiast problem z nim był taki, że brakowało mu liczb. On fajnie operował piłką, tylko że niewiele z tego wynikało. Oprócz tego miałem pretensje do Piotrka o to, że przede wszystkim po stracie piłki nie robił tego, co od niego oczekiwałem, a więc brakowało z jego strony doskoku, były momenty, gdy się zawieszał. Kiedy był w dobrej dyspozycji, dostał kilka szans i w tych meczach wyglądał nieźle, ale tak jak mówię, może grać jedenastu i trudno wszystkich zadowolić i wszystkim dogodzić.

Padał też zarzut, że nie wystawiał Pan Pyrdoła, bo nie chciał on przedłużyć kontraktu.

Tak jak już mówiłem, jeśli chodzi o te konflikty, to ja nie wiem, o co się rozbiło. Jeśli to było głównym powodem jego odejścia, no to cóż, taka jego decyzja, ale wydaje mi się, że to nie była kluczowa kwestia w tym kontekście.

Zimą w kadrze zadziała się rewolucja – pożegnano kilku piłkarzy, którzy mieli duży wpływ na odbudowanie ŁKS-u jeszcze od 3. ligi, a zainwestowano w linię obrony i w napastników. Początek wyglądał obiecująco, duet Moros Gracia – Dąbrowski razem się uzupełniał, więc wydawało się, że problemy defensywne zostały zażegnane. Żeby odbijać się od dna, brakowało ŁKS-owi w Pana ocenie jednak stałości w formie?

W momencie, kiedy zespół dobrze funkcjonuje, wszystko układa się po myśli, to każdy z zawodników jest w stanie wznieść się na wyżyny, grać swobodnie i odważnie, podejmować trudne decyzje i nie bać się odpowiedzialności. Kiedy jednak pojawiają się problemy, to nie tylko ŁKS, ale też inne, dużo lepsze zespoły mają z tym problem. I to z tego wynikało. Kiedy nam nie szło, kiedy zaczynaliśmy nawet lepiej grać, ale dostaliśmy pierwsi bramkę, mieliśmy duży problem.

Patrząc na ten zespół, podjęliśmy decyzję o ściągnięciu doświadczonego Maćka Dąbrowskiego oraz Carlosa Morosa, bo ci zawodnicy, którzy u nas byli, tego doświadczenia nie mieli. Jak teraz patrzę na ten skład, to z doświadczonych piłkarzy jest jeszcze Arek Malarz, który dużo grał w ekstraklasie, Srnić, który był w Śląsku i parę meczów tam rozegrał, ale pozostali to albo nieznani zawodnicy, którzy grali w Hiszpanii, albo co najwyżej 1. lub 2. liga polska, więc na pewno tego doświadczenia nam brakowało. Trudno jednak to doświadczenie nabrać, gdy zespół jest w kryzysie i gra nie układa się tak, jak byśmy sobie tego życzyli.

Czyli można powiedzieć, że to nie był skład na ekstraklasę? 

Nie chciałbym się nad tym rozwodzić, bo jak mówię – gdy zespół jest rozpędzony, łatwiej jest oceniać. To nie jest kwestia tylko umiejętności, bym powiedział, bo naprawdę wyglądaliśmy w wielu meczach dobrze albo bardzo dobrze. Teraz mówi się dopiero, że tylko dwa czy trzy mecze mieliśmy niezłe. Uważam, że tych dobrych spotkań zagraliśmy dużo więcej. To, że ŁKS przez ostatnie lata tylko awansował, grał o najwyższe cele, a tu przyszedł nagle moment zmierzenia się z sytuacją niecodzienną, to sprawiło, że brakło doświadczenia, cwaniactwa, a czasami po prostu wyrachowania.

Generalnie największą bolączką na przestrzeni sezonu było raczej nieporadne wyprowadzanie piłki z defensywy, co powodowało mnóstwo problemów i prokurowało stracone gole.

Tak, ale taka była i jest filozofia ŁKS-u. Tak chcieliśmy grać. Jeśli sytuacja jest trudna, stres duży, presja wielka, to zawodnicy czasem nawet podświadomie się chowają i noga może im się zatrząść. My nie chcieliśmy zmieniać stylu, wybijać piłkę do przodu i liczyć na jakiś fart. Chcieliśmy cały czas piłkę rozgrywać od bramki.

Po ostatnim meczu przed przerwą związaną z koronawirusem ŁKS miał 11 punktów straty do bezpiecznej strefy na 11 kolejek przed końcem. Wierzył Pan w uratowanie utrzymania?

Oczywiście, że wierzyłem. Tak jak mówiłem, ja do końca wierzę, dopóki matematycznie są szanse, to trzeba po prostu grać. Jaki miałoby sens trenowanie i granie meczów, jeśli byśmy w to nie wierzyli? ŁKS wtedy był w trudnej sytuacji, teraz jest na pewno w trudniejszej, bo punktów nie przybyło, a meczów jest coraz mniej, ale ciągle teoretyczne szanse są i ja uważam, że trzeba grać po prostu do samego końca.

Jak wyglądały w trakcie pandemii treningi i konsultacje z resztą sztabu?

My z trenerami byliśmy cały czas w kontakcie, ustalaliśmy na bieżąco plany, maksymalnie na tydzień do przodu. Czekaliśmy na to, co się wydarzy, co będziemy mogli robić, jakie są zalecenia. Rozmawialiśmy też telefonicznie z zawodnikami. Nie było to łatwe ani normalne, ale nic innego nie mogliśmy zrobić.

Powiedział Pan w wywiadzie dla „Super Expressu”, że jest Pan ofiarą koronawirusa. Zatem gdyby nie pandemia, to kontynuowałby Pan pracę w ŁKS-ie?

Kto wie, kto wie. Trochę w żartach to powiedziałem, ale oczywiście kiedy się nie grało meczów, to nie rozmawiało się o tym, jak graliśmy w ostatnim spotkaniu, tylko na temat całej sytuacji, zastanawialiśmy się nad tym, jak wszystko będzie przebiegało. Tak to wyszło. Gdybyśmy grali co tydzień, bylibyśmy pewnie skupieni na rozgrywkach. Tak jak mówię, trochę było to w formie żartu, ale tak to fakty pokazują.

Kazimierz Moskal i ŁKS – obfita w sukcesy relacja zakończona rozstaniem

Dużo mówiło się o tym, że zaczęło brakować chemii miedzy Panem a dyrektorem Przytułą.

Nie wiem, bez komentarza w tej sprawie. Nie chciałbym cokolwiek mówić, bo różnie to będzie odbierane. Ja robiłem swoją robotę, po to zostałem zatrudniony w tym klubie, aby prowadzić po swojemu ten zespół i to starałem się robić.

Na pewno ogląda Pan ŁKS pod wodzą trenera Stawowego. Obecnie to zupełnie inny zespół niż za Pana kadencji?

Nie wiem, czy to jest zupełnie inny zespół, nie chciałbym też w żaden sposób oceniać. Nie wiem, czy trener Stawowy ma inną wizję budowy, bo też chce, żeby zespół grał w piłkę. To, że dokonuje jakichś innych wyborów personalnych, to jest normalne. Jak to powiedział kiedyś trener Probierz – nie każdy lubi zupę pomidorową. Na pewno też chciał coś swojego wprowadzić, widzi niektóre rzeczy może nieco inaczej. Na pewno duży wpływ na to wszystko, co się teraz dzieje, miał pierwszy mecz z Górnikiem Zabrze, bo po tej przerwie wszyscy liczyli, że jeśli odpalą w pierwszym meczu, to wszystko inaczej będzie wyglądało. Jeśli chodzi o samą grę, to nie chcę też tego w żaden sposób oceniać, to nie moja rola. Na pewno śledzę i kibicuję, ale nic więcej nie mogę zrobić ani powiedzieć.

Czyli nie chce Pan też oceniać, czy trener Stawowy to właściwa osoba na stanowisku trenera ŁKS-u?

Nie no, absolutnie to nie jest moja rola. Mogę tylko dodać do tego, co powiedziałem o filozofii klubu, że ten wybór Wojciecha Stawowego wydawał mi się logiczny, tym bardziej że w momencie, kiedy ja przyszedłem, już mówiono o tym, że były prowadzone wcześniej rozmowy z obecnym trenerem ŁKS-u.

Co Pan obecnie robi w wolnym czasie? Odciął się Pan nieco od futbolu i trenerki?

Tak, minęło półtora miesiąca od momentu rozstania się z ŁKS-em i wciąż, że tak powiem, odpoczywam. Mam ciągle coś do robienia koło domu, tak że tym zajmuję sobie czas. Oczywiście śledzę, co się dzieje w lidze, ale już bez żadnych większych emocji.

A myśli Pan powoli o szukaniu nowego, potencjalnego pracodawcy?

To znaczy nie nazwałbym tego tak, że będę szukał nowego pracodawcy. Ja nigdy nie rozsyłałem CV ani nigdy nie wydzwaniałem. Jeśli jakikolwiek klub zwróci się do mnie z ofertą, to z każdym będę rozmawiał, bo uważam, że z każdym warto porozmawiać i zobaczyć, jakie są plany, pomysły, wizja i możliwości danego klubu.

Od przyszłego sezonu Kazimierz Moskal ponownie na ławce trenerskiej? Jaka jest obecnie tendencja?

Tego nie wiem, w tej chwili trudno mi cokolwiek powiedzieć na temat tego, co będę robił w sierpniu. Na razie odpoczywam, mam kilka takich spraw, które też wymagają załatwienia. Dwa lata byłem w zasadzie poza domem. Przede wszystkim jednak mam trochę więcej czasu dla małżonki, która była cały czas poza Łodzią.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze