Gole, które się słyszy – czyli o historycznych reakcjach komentatorów piłkarskich


Wspominamy emocje komentatorów, które obrosły legendą

3 kwietnia 2020 Gole, które się słyszy – czyli o historycznych reakcjach komentatorów piłkarskich
Marcin Kuźnia/iGol.pl

Sednem meczu piłkarskiego jest rzecz jasna boisko, ale szalenie istotne jest także "opakowanie" transmisji. Nie bez przyczyny przed jej obejrzeniem sprawdzamy, jaka będzie do niej obsada komentatorska, a także nieprzypadkowo po spotkaniu analizujemy to, co w jego trakcie powiedział komentator. Pozornie jedynie dodatek do meczu, ale staje się w nim bardzo ważnym elementem. Na czym zatem polega fenomen komentatorów sportowych?


Udostępnij na Udostępnij na

Komentator w teorii ma słuchaczom nie przeszkadzać. Pozornie nietrudne zadanie, ale bywa z tym różnie. Do tego przede wszystkim ma uatrakcyjnić transmisję, w jakiś sposób widza zaciekawić, wprowadzić go w klimat meczu, być może powiedzieć mu coś, czego nie wiedział. Ile razy jednak zdarzało się, że komentator swoimi krasomówczymi umiejętnościami zapisywał się w historii futbolu i stawał się symbolem danego meczu?

Mecze Polski = maksimum emocji

Rozbieżności w sympatyzowaniu z klubami, różnice w zainteresowaniu poszczególnymi ligami – każdy polski kibic ma prawo szaleć na punkcie innego klubu czy ligi. Wszystkich jednak scala reprezentacja Polski. Generuje w większości przypadków emocje wyjątkowe, trudne do zrównania z piłką klubową. I to z tych spotkań reakcje komentatorów zapadają w pamięć na najdłużej.

Przez lata reprezentacja Polski miała wiele głosów – Jana Ciszewskiego, Dariusza Szpakowskiego, Tomasza Zimocha, Mateusza Borka. Między innymi za ich sprawą spotkania Polaków wyrastały do rangi mistycznych, wyjątkowych wydarzeń. Samo apogeum emocji komentatorskich (czemu zresztą trudno się dziwić) przypada na najważniejsze mecze „Biało-czerwonych”, na największe sukcesy i niezapomniane gole.

A w XXI wieku okazji do niezapomnianych reakcji była masa. Od początku pierwszej dekady, mówiąc kadra Polski, myślało się Dariusz Szpakowski. I to z nim wiążą się do dziś żywe wspomnienia wielu kibiców reprezentacji, dla których eliminacje do Euro 2008 były pierwszym skokiem cywilizacyjnym do piłkarskiej Europy. W pamięć zapadł przede wszystkim dwumecz z Portugalią. Spotkanie w Chorzowie do dziś uznawane jest za jedno z najlepszych w wykonaniu Polaków w XXI wieku, a reakcja Szpakowskiego na drugą bramkę dla podopiecznych Leo Beenhakkera przeszła do annałów futbolowej historii Polski.

– Smolarek, nie ma spalonego, Smolarek! Dwa, dwa, dwa – zero, Ebi Smolarek, ależ bramka, ależ dzień Ebiego! – krzyczał komentator Telewizji Polskiej, kiedy Smolarek w 17. minucie meczu strzelał drugiego gola Portugalczykom, dając nam dwubramkowe prowadzenie. Ostatecznie rywale „Biało-czerwonych” w doliczonym czasie drugiej części spotkania byli w stanie zmniejszyć rozmiary porażki do jednego gola dzięki trafieniu Nuno Gomesa, ale nawet zwycięstwo 2:1 okazało się początkiem wspaniałej drogi kadry do awansu do mistrzostw Europy w 2008 roku.

Zjazd na autostradę w stronę Euro przypadł także na potyczkę z Portugalią, tym razem jednak historyczny okazał się mecz na Estadio da Luz w Lizbonie. Gdy gospodarze pomału dopisywali już sobie trzy punkty w tabeli, nagle ich nadzieje zostały zabite. – Krzynówek z lewej nogi, aj gol, gol, gol, goooool! Teraz nie ma, nie damy wydrzeć sobie tego remisu! Brawo Jacek Krzynówek, coś nieprawdopodobnego, czekał Lewandowski, a ten kropnął w sposób niesamowity! I zgodnie z życzeniem Dariusza Szpakowskiego Polacy nie dali sobie wydrzeć korzystnego wyniku 2:2, który zaprowadził ich wprost na zjazd w stronę austriacko-szwajcarskiego turnieju.

Euro 2008 Polakom nie wyszło, a jak się później okazało, stara gwardia Beenhakkera w swoim najlepszym wydaniu już nigdy nie wróciła. Fatalne eliminacje do mistrzostw świata w RPA w trakcie przegranego 0:3 meczu ze Słowenią spuentował Dariusz Szpakowski, który w gorzkich słowach opisał stan, w którym znajduje się polska kadra. Z perspektywy czasu wydźwięk monologu komentatora TVP okazał się bardzo symboliczny – nieudane eliminacje do mundialu zapoczątkowały czarne lata w polskiej piłce, których kres nastał dopiero siedem lat później podczas Euro 2016.

Turniej stulecia, wielka kompromitacja

Euro 2012 było czasem próby dla wszystkich – przede wszystkim piłkarzy i trenerów, ale także organizatorów, kibiców czy komentatorów. Ci pierwsi nie sprostali, ostatni zgoła inaczej. Mecz otwarcia zgodnie z oczekiwaniami był kopalnią emocji, Polska po spotkaniu pełnym zwrotów akcji zremisowała 1:1 z Grecją. Historię polskiej piłki napisała bramka Roberta Lewandowskiego, która na niespełna godzinę wysłała wszystkich Polaków do futbolowego raju.

Podobnie jak trafienie „Lewego” do historii przeszedł także komentarz Tomasz Zimocha. – To jest kocioł czarownic, jak przed laty Stadion Śląski, tak teraz Stadion Narodowy. I znów akcja Polaków, Błaszczykowski do końcowej linii, dośrodkowanie, gol, gol, gooool! Polska prowadzi z Grecją 1:0, Robeeeert Lewandowski! Wiecie Państwo, co się tu dzieje, to jest ten wielki biało-czerwony pomnik, to jest pomnik, na którym najwyżej stanął Robert Lewandowski! Wtopmy się w tę atmosferę! Czas pokazał, że to nie wystarczyło do inauguracyjnego zwycięstwa, a reprezentację Franciszka Smudy w drugiej połowie meczu spotkały ogromne męki.

Ich punktem kulminacyjnym była 70. minuta meczu, w której Wojciech Szczęsny wyleciał z boiska z czerwoną kartkę, dając przy tym Grekom rzut karny. Aniołem stróżem Polaków okazał się Przemysław Tytoń, który obronił „jedenastkę” strzelaną przez Karagounisa. – Tytoń i Karagounis, a za Tytoniem ściana naszych pragnień. Karagounis, broni, broni, broni Przemek Tytoń! To może być moment zwrotny dla „Biało-czerwonych”! – krzyczał z radości Dariusz Szpakowski po heroicznej interwencji bramkarza Polski. Moment niewątpliwie kluczowy w meczu, ale jednak nie zwrotny, bo i tak nie byliśmy w stanie zainkasować trzech punktów z meczu otwarcia.

Drugi mecz, prawdopodobnie najlepszy w wykonaniu Polaków na Euro 2012, także zakończył się remisem 1:1. Rywalem byli Rosjanie, a do historię zapisał się Jakub Błaszczykowski, strzelając wyjątkowej urody wyrównującego gola w 57. minucie meczu. – Nikt tutaj nie myśli o tym, żeby spokojnie rozgrywać piłkę. Szybko, linia pola karnego, będzie strzał… Goool, goool, gooooooool! Kuba Błaszczykowski, jest remis 1:1! Kuba Błaszczykowski, który strzelił swoją pierwszą bramkę w reprezentacji właśnie Rosjanom, dzisiaj Rosjanom strzela gola, jest remis 1:1, gramy dalej, jeszcze nie wszystko stracone! – wybuch radości Marka Soleckiego stał się wtedy symbolem euforii całego narodu, który zaczął wierzyć w sukces polskiej reprezentacji w postaci awansu do fazy pucharowej. Niestety, jak się później okazało po meczu z Czechami, dla Polski turniej zakończył się na trzech meczach grupowych.

Złota era Adama Nawałki

Mroczne lata polskiej piłki w niepamięć odesłał Adam Nawałka. Fundamenty zespołu zbudował historycznym, pierwszym zwycięskim meczem z reprezentacją Niemiec na Stadionie Narodowym. Wraz z reformą kadry nadeszła także swego rodzaju reforma „głosu” reprezentacji Polski – z początkiem kadencji Adama Nawałki mecze „Biało-czerwonych” zaczęto bardziej utożsamiać z komentarzem Mateusza Borka aniżeli Dariusza Szpakowskiego.

– Lewandowski, jest szansa. Mila, gol, gol, gol, goool! Polska dwa, Niemcy zero, Sebastian Mila! W 88. minucie drugiego meczu eliminacyjnego do Euro 2016 narodził się zespół i narodził się kolejny głos meczów kadry. Historycznym zwycięstwem nad Niemcami rozpoczęła się wspaniała droga podopiecznych Adama Nawałki do wielkiego turnieju, który jak pokazał czas, przywrócił wiarę kibiców w sukces reprezentacyjny.

Nie zawsze jednak ta droga była usłana różami. Awans do Euro 2016 praktycznie mógł zapewnić mecz ze Szkocją na Hampden Park, ale podobnie jak w Warszawie mimo prowadzenia 1:0 Polacy musieli gonić wynik. I dogonili, w ostatniej akcji spotkania… – Ostatnia piłka, piłka meczowa dla „Biało-czerwonych”. Grosicki, Marshall, i je… jest gol! Coś nieprawdopodobnego! Co tutaj się stało, w Glasgow?! Szok, szok, szok, szok! – jak cała Polska oszalał z radości Mateusz Borek po trafieniu w 94. minucie Roberta Lewandowskiego. Trafieniu, które stało się niezwykle ważną składową przepustki do awansu na europejski czempionat.

A na samych mistrzostwach Europy reprezentacja Adama Nawałki osięgnęła apogeum swoich możliwości, dając kibicom nieznane dotąd emocje. Wyjście z niełatwej grupy i pierwsza w historii seria rzutów karnych w meczu o stawkę w 1/8 finału Euro 2016. Polska wygrała po „jedenastkach” ze Szwajcarią i zapewniła sobie awans do najlepszej „ósemki” turnieju. – Krychowiak! Mamy to, mamy to, mamy to! Jesteśmy w ćwierćfinale Euro 2016! Tak, tak, tak, to jest prawda! – krzyczał komentator Polsatu, relacjonując najważniejszy mecz Polski w XXI wieku. Mecz, który zabrał wszystkich Polaków do piłkarskiego raju.

Raju, w którym byliśmy aż do serii rzutów karnych z Portugalią. Najpierw trafił Lewandowski: – Piszczek, piłka wraca do lewej strony, przeszła nad Cedriciem. Grosicki, wpada w pole karne, będzie okazja i gol! Gol, jak to się wszystko zaczyna! Robert Lewandowski! Czekał, czekał na tego gola! Ależ Polska ma otwarcie ćwierćfinału, nieprawdopodobny start! – razem z Lewandowskim historię tworzył także Mateusz Borek. Po wyrównaniu Renato Sanchesa Polacy musieli stawić czoła Portugalii w „jedenastkach”. I niestety, nietrafiony karny Błaszczykowskiego zdecydował. Akt religijny wypowiedziany przed początkiem karnych przez Mateusza Borka – W imię Ojca i Syna, zaczynamy – nie pomógł. Polska pożegnała się z turniejem, ale pozostawiła po sobie niesamowite wspomnienia.

„Turku, kończ ten mecz”

Niestety przyzwyczailiśmy się w ostatnich latach do biedy w polskiej piłce klubowej na arenie międzynarodowej. Całe szczęście (albo i nie, skoro tym obecnie trzeba się wspierać) sporo pozostało wspomnień, w tym unikatowych komentarzy. A przecież niektóre z nich wyrosły do rangi nie tylko pierwszych skojarzeń z meczem, ale nawet do ich symboli. I tak też było z meczem eliminacji Ligi Mistrzów Widzew – Broendby z 1996 roku, który relacjonował Tomasz Zimoch…

– Kończ, Panie Ahmed Cahar! (…) No dlaczego Pan nie gwiżdże!? Panie Turek, niech Pan tu kończy to spotkanie! (…) Turku, kończ ten mecz! Ów komentarz do tego stopnia obrósł legendą, że dziś będąc w Łodzi i przejeżdżając obok stadionu Widzewa, usłyszy się z głośników tramwaju tamte słowa wypowiedziane przez polskiego komentatora w sierpniu 1996 roku. Na stałe Tomasz Zimoch i jego komentarz stały się symbolem tamtego meczu, Widzewa i sztuki komentowania spotkań piłkarskich.

Przykładów z europejskich pucharów, gdy jeszcze występowały w nich polskie kluby, jest znacznie więcej. Mówisz Lech w Lidze Europy, myślisz duet Borek – Kołtoń. A tak to się „Kolejorzowi” przydarzało w historii, że najlepsze i najbardziej pamiętne mecze rozegrał z największymi rywalami. 3:1 z Manchesterem City przy Bułgarskiej czy 3:3 z Juventusem w Turynie to wydarzenia, które są żywe nie tylko w pamięci kibiców z Poznania, lecz także całej piłkarskiej Polski.

– Rudnevs, Rudnevs, ale gol! Goooool! Ależ kapitalnie to zrobił Artjoms Rudnevs! Trzy do trzech na Stadio Olimpico w Turynie! – parę zdań i już każdy wie, o którym meczu jest mowa. Lech wydarł remis Juventusowi w ostatniej minucie meczu, mimo że prowadził już 2:0. Nie przeszkodziło to jednak Kolejorzowi w kontynuowaniu wielkiego marszu w stronę awansu do 1/16 finału Ligi Europy w szalenie trudnej grupie z „Juve”, Manchesterem City oraz Red Bullem Salzburg.

Kolejną wspaniałą kartę w swojej historii Lech zapisał w wypełnionym po brzegi stadionie w Poznaniu. W czwartej kolejce europejskich rozgrywek podejmował wypchany gwiazdami Manchester City i pokazał siłę poznańskiej lokomotywy. Podopieczni Jose Marii Bakero wygrali 3:1, a ozdobą meczu, zarówno piłkarską, jak i komentatorską, było trafienie Mateusza Możdżenia w doliczonym czasie gry.

– Kriwiec do Możdżenia. Możdżeń! Goooooool! Goool, ależ gol, ależ gol na Bułgarskiej! Trzy do jednego dla Lecha! Bakero oszalał, Given bezradny, 42 tysiące w euforii! Dzięki tej bramce „Kolejorz” mógł w zasadzie zacząć bukować sobie bilety do dalszej fazy Ligi Europy. Lechowi ten gol dał przepustkę do dalszej fazy, a Możdżeniowi już na zawsze przylepił łatkę tego, który „zabił” Manchester City.

Swój bardzo dobry sezon w Lidze Europy zwieńczony awansem do fazy pucharowej rozgrywek miała także Wisła Kraków. Mimo że przed ostatnią kolejką potrzebowała zwycięstwa nad Twente oraz korzystnego wyniku ze spotkania Fulham -– Odense, to rzutem na taśmę znalazła się na drugim miejscu w grupie, choć jej losy ważyły się do ostatniego gwizdka, a nawet dłużej…

Mecze największego ciężaru gatunkowego

Niezależnie, którego komentatora spytałoby się o mecze generujące największe emocje, to w 99% przypadków prawdopodobnie odpowiedź byłaby ta sama. Mecze Polski i finały. Obecnie trudno jest liczyć, że słów Polska i finał będzie można użyć przy okazji jednego, tego samego meczu, zatem tę kwestię trzeba rozpatrzeć dwojako. Finały – spotkania przeznaczone dla najlepszych. Zarówno piłkarzy, jak i komentatorów. Obie grupy przy takich eventach mają nie zawieść. Dlatego też wielkich wspomnień z takich meczów jest wiele.

Pozostając przy polskiej piłce, klubu ekstraklasowego z pewnością jeszcze długo nie uświadczymy w finale europejskich rozgrywek, ale samych polskich piłkarzy już tak. Gdy Bayern wygrywał Champions League na Wembley w 2013 roku, jego przeciwnikiem była Borussia, której fundament stanowiło trio Lewandowski – Błaszczykowski – Piszczek. Dwukrotnie Ligę Europy z Sevillą wygrywał Grzegorz Krychowiak, raz nawet zdobywając w finale gola, i to na Stadionie Narodowym w Warszawie. Razem z „Czerwonymi Diabłami” po puchar Ligi Mistrzów w 2008 roku sięgnął Tomasz Kuszczak, choć nie odgrywał wówczas żadnej istotnej roli w zespole.

Ale do dziś, też oczywiście ze względu na okoliczności, ikonicznym wydarzeniem łączącym Polskę z finałami europejskich pucharów jest zwycięstwo Liverpoolu w Lidze Mistrzów w 2005 roku. Historii nie trzeba nikomu specjalnie przytaczać, każdy szanujący się kibic futbolu powinien być w stanie przynajmniej powierzchownie odtworzyć tamten finał. Milan – Liverpool, Stambuł, 3:0 dla włoskiego klubu do przerwy, trzy gole w sześć minut Liverpoolu, niebywała obrona Dudka w 118. minucie meczu po strzale Szewczenki, rzuty karne, zwycięstwo „The Reds”, bohater Jerzy Dudek.

Wyczyny polskiego bramkarza, które przeszły do annałów klubowej piłki nożnej jako Dudek dance, zatrzymały Milan, który po 45 minutach gry w zasadzie trzymał już w swoich rękach puchar za zwycięstwo. Razem z Dudkiem i wszystkimi Polakami bardzo ten finał przeżywali relacjonujący to spotkanie Dariusz Szpakowski i Roman Kosecki. – Szewczenko i Dudek, Szewczenko i Dudek. I Dudek, Dudek bohaterem! I teraz utonie gdzieś w objęciach! 20 lat czekaliśmy, kiedy Boniek triumfował, 18, kiedy Młynarczyk, a teraz Jerzy Dudek jest wielki, tak jak i cały Liverpool! – z radości szalał Szpakowski, a Dudek z Liverpoolem na zawsze zapisali się w historii Ligi Mistrzów.

Podobną dramaturgią karty historii zapisał finał Champions League z 2014 roku. Derby Madrytu, które mogły dać Realowi 10. triumf w rozgrywkach, a Atletico – pierwszy. Do 92. minuty piłkarze Cholo Simeone prowadzili 1:0 i byli dwie minuty od historycznego zwycięstwa. Wtedy nadeszła jedna z najczarniejszych chwil w historii „Los Colchoneros”. 92. minuta i 48. sekunda, w powietrze wyszedł Sergio Ramos, Thibaut Courtois wbił piłkę do bramki przy dalszym słupku, a wszystkim kibicom Atletico sztylet w serce.

– Nieważne, czy to kibice, czy piłkarze, wszyscy trzymają się za głowy. Cały Madryt trzyma się za głowy. Trzecia doliczona minuta dobiega końca. Modrić, dośrodkowanie, strzał, goool! Goooool, Ramoooos, Sergio Ramoooos, 1:1! – krzyczał komentator Canal+ Przemysław Pełka, gdy środkowy obrońca „Królewskich” wprowadzał swój zespół do dogrywki. Po tym „Atleti” już nie było w stanie wrócić do meczu. Real wyprowadził kolejne trzy zabójcze ciosy.

Di Maria, Di Maria w polu karnym, Di Maria, Courtois! Baaaaaaaaale! Gareth Baaaaale! Dwa do jednego, Real wychodzi na prowadzenie! 110. minuta finału, Real prowadzi! Współkomentujący z Przemysławem Pełką Kazimierz Węgrzyn już po tym golu wiedział, że nic Realowi nie zabierze La Decimy: – I jest po meczu, tak myślę, tu już Atletico nie jest w stanie nic zrobić, oni nie mają sił, żeby zaatakować, już Real tego nie wypuści!

– Ronaldoooooo, 4:1 dla Realu Madryt! Ta dogrywka jest naprawdę zabójcza! – puentował spotkanie Pełka po golu Cristiano Ronaldo, który ustalił wynik finału. „Królewscy” rzutem na taśmę uratowali dogrywkę, a następnie upokorzyli rywali z miasta. La Decima stała się faktem, a finał Ligi Mistrzów z 2014 roku na stałe wpisał się do księgi najwspanialszych meczów w historii.

„To jest w ogóle niepojęte!”

Emocje na niebotycznym poziomie nie są zarezerwowane rzecz jasna jedynie na mecze o mistrzostwo świata czy Ligę Mistrzów. Wystarczą niecodzienne okoliczności bądź niezwykłej urody gol. Teoretycznie niedużo, ale jednak jak wiele. Na swojej skórze (a bardziej głosie) przekonał się o tym Andrzej Twarowski, któremu niejednokrotnie głównie kluby z Manchesteru zafundowały komentatorski rollercoaster.

Derby Manchesteru, ostatni kwadrans meczu, remis 1:1. Do rozstrzygnięcia któryś z zespołów potrzebował czegoś wyjątkowego. I wtedy wydarzyło się to: – Widział to wejście Fletchera, świetnie rozrzucił tę akcję na skrzydło Scholes, Rooney! O Matko Boska! Co za bramka, przecież to jest w ogóle niepojęte! – krzyczał w euforii komentator Canal+. – Takich goli nawet na treningu się nie strzela, a co dopiero w meczach, i to tak ważnych! Wayne Rooney! – dodał ekspert tamtego meczu Rafał Nahorny. Napastnik Manchesteru United strzelił niesłychaną bramkę, która dała „Czerwonym Diabłom” derbowe zwycięstwo 2:1 i stała się symbolem nieobliczalności Premier League.

Duet Twarowski – Nahorny został wypromowany na całą Polskę także za sprawą drugiego z klubów z Manchesteru. „The Citizens” w ostatniej kolejce ligowej potrzebowali zwycięstwa nad QPR, aby sięgnąć po pierwsze zwycięstwo w Premier League po ponad 40 latach. Do 91. minuty przegrywali 1:2, żeby w ostatnie trzy minuty stworzyć historię najbardziej szalonej końcówki sezonu w historii angielskiej piłki.

– Denerwuje się sir Alex Ferguson, to samo dzieje się gdzieś tam w duszy, w sercu, w organizmie Roberto Manciniego. Manchester United już zakończył swoje spotkanie na Stadium of Light, teraz dla nich to są także szalenie nerwowe sekundy. Balotelli, uwaga teraz, strzał Aguero! Aguero! Aguero! Aguero! Aguerooooooooo! (…) To jest, to jest po prostu, to jest niemożliwe!

Największy kluby na świecie, największe emocje

Znamy historie meczów o ogromnym ciężarze gatunkowym – derby zwaśnionych klubów, mecze o wielką stawkę… Ale i tak gdzieś nad tym wszystkim jest El Clasico. Potyczka, którą żyje cały świat, niezależnie od szerokości geograficznej. Wielkie mecze, a co za tym idzie – wielkie emocje. Wszystkich historii tych spotkań nie sposób spamiętać i spisać, ale niektóre z tych rywalizacji pomiędzy Realem Madryt a Barceloną zapadły w pamięć kibiców nie tylko ze względu na ich niezwykły przebieg, lecz także „opakowanie” ich przez komentatorów.

Pierwsze El Clasico Jose Mourinho po objęciu Realu Madryt. Mecz, w którym Portugalczyk miał ukazać inny zespół „Królewskich”, mogący ponownie rywalizować z Barceloną na tym samym poziomie. Jak wiadomo, oczekiwania a rzeczywistość często mocną się ze sobą mijają. I w tym przypadku na Camp Nou to, czego oczekiwał „The Special One”, w żadnym stopniu nie współgrało z dyspozycją jego podopiecznych.

– 5:0! 5:0! Jeffren, Jeffren, Jeffren! La Manita! 5:0 gromi Barcelona Real Madryt! – w pamięci kibiców jednej i drugiej drużyny na lata pozostały słowa wykrzykiwane przez Jacka Laskowskiego po golu w doliczonym czasie gry. „Blaugrana” upokorzyła Mourinho, Ronaldo i cały zespół „Królewskich”. Zdjęcia Gerarda Pique z uniesioną otwartą dłonią pokazującą rozmiary porażki Realu obiegły cały świat, a cała Barcelona świętowała zrównanie z ziemią swojego odwiecznego rywala.

Inną, ale jakże romantyczną dla „Barcy” historię napisał Klasyk z kwietnia 2017 roku. Na Estadio Santiago Bernabeu „Blaugrana” grała o życie, o przedłużenie szans na mistrzostwo Hiszpanii. Do regulaminowego czasu gry było 2:2, ale potrzebowała zwycięstwa, żeby doskoczyć do „Królewskich”. I jak zawsze zbawicielem okazał się argentyński bóg futbolu, który pogrążył Real.

– Sergi Roberto do boku, Andre Gomes czeka na Jordiego Albę. Alba przed pole karne, Messi! Goooooool, Leo Messi! I to już jest blackout, to jest blackout dla Realu Madryt! Messi to zaczął dla Barcelony i Messi to skończył! Nie do wiary! Blackout wykrzyczany przez Mateusza Święcickiego miał oznaczać początek koszmarnych zdarzeń dla Realu. Jak czas pokazał, piłkarze Zinedine’a Zidane’a uratowali sezon, wyprzedzili Barcelonę o trzy punkty i sięgnęli po mistrzostwo Hiszpanii, ale tamten Klasyk i widok Leo Messiego prezentującego swoją koszulkę wszystkim kibicom zebranym na stadionie w Madrycie do dziś przywołuje koszmarne wspomnienia kibicom „Los Blancos”.

Specjaliści od remontad

Swoją drogą o wychodzeniu z beznadziejnych sytuacji Barcelona wie sporo. Ile już razy zdarzało się bowiem, że będąc absolutnie pod ścianą, odwracała losy meczu na swoją korzyść? Samych historii z ostatnich kilku bądź kilkunastu lat znalazłoby się sporo. Jak ta z półfinału Ligi Mistrzów z 2009 roku, gdy w doliczonym czasie gry na Stamford Bridge „Barca” wyrwała „The Blues” finał…

– Messi przed pole karne. Czy to jest ta akcja?! Tak, to jest ta akcja! Tak, to jest Iniesta! Tak, to jest „Barca”! Tak, to jest ten cud! Cud, o którym wykrzykiwał Dariusz Szpakowski, dał Barcelonie awans do finału Champions League, w którym następnie pokonała Manchester United 2:0 i sięgnęła po trzeci puchar Ligi Mistrzów. Kto wie, jak by się potoczyła historia „Blaugrany”, gdyby Iniesta – specjalista od najważniejszych goli – nie pokonał wówczas Petra Cecha.

Przegrywasz pierwszy mecz 0:4, w drugim grasz znacznie lepiej, prowadzisz 3:1, ale na trzy minuty przed końcem regulaminowego czasu masz jeszcze i tak trzy gole do odrobienia. Perspektywa, delikatnie rzecz ujmując, demotywująca. Cud to niewiele w porównaniu z tym, czego w 1/8 finału Ligi Mistrzów sezonu 2016/2017 musiała dokonać Barcelona, aby awansować do dalszej fazy. Ale jak to miał powiedzieć pod koniec meczu komentator tamtego meczu  Rafał Wolski – Niemożliwe nie istnieje. 

Ze względu na gole na wyjeździe, przy straconej jednej bramce u siebie, „Barca”, aby awansować, musiała ich strzelić sześć. W 87. minucie było 3:1 dla gospodarzy z Camp Nou, ale od celu dalej dzieliły ich mile. Wtedy sprawy w swoje ręce wziął Neymar – najpierw pięknej urody rzut wolny, potem rzut karny, a następnie złote dośrodkowanie do Sergiego Roberto, które postawiło kres jakimkolwiek limitom, które może objąć ludzki umysł.

– Neymar, chce zwieść rywala. Lewa noga, Neymar dośrodkowanie, Roberto! Sergi Roberto! Sergi Roberto! To jest NIE-MO-ŻLI-WE! Możemy powiedzieć jedno – niemożliwe nie istnieje! I nawet wielkiego znaczenia nie miał fakt, że Barcelona odpadła w następnej fazie rozgrywek z Juventusem. Mecz z PSG stał się symbolem nieustępliwości, walki do końca i wiary w powodzenie. Zwiedzając Camp Nou, zobaczy się historię tamtego meczu ukazaną w mistyczny wręcz sposób. To spotkanie dla Barcelony stało się wizytówką przyświecającą filozofii klubu.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze