Michał Żewłakow po odejściu z Legii lekko pikuje. W Warszawie razem z Bogusławem Leśnodorskim brylował na salonach, współuczestniczył w najlepszych momentach legionistów w XXI wieku. Potem zatrudniono go w Zagłębiu Lubin, który szukał działacza-gwiazdora. Po rozstaniu z „Miedziowymi” nadszedł czas na odbudowę w drugoligowym Motorze Lublin. Niełatwą odbudowę.
Żewłakow po zakończeniu kariery piłkarskiej nigdy nie miał łatwo. Odrobinę stabilizacji mógł odczuć w Legii, która jednak słynęła z gigantycznej presji kibicowskiej. Ona z kolei wpływała na liczne zmiany w sztabie szkoleniowym. Po odejściu Berga przez Legię przetoczyli się przecież Stanislav Czerczesow, Besnik Hasi, a także Jacek Magiera. Było co robić, również w kontekście nowych wzmocnień składu. Żewłakow lubował się w znanej sobie Belgii – odpowiadał za transfery słynnego Odidji-Ofoe czy mniej lubianego Langila.
Dziwne rozstania
Z Legii Żewłakow odszedł w dosyć absurdalnej atmosferze. Dariusz Mioduski był wściekły z powodu odpadnięcia swojej drużyny z europejskich pucharów. Przeszkadzał mu również niezbyt ciekawy styl drużyny w nowym sezonie. Mimo wcześniejszej zapowiedzi przedłużenia kontraktu z Magierą postanowił zwolnić trenera. Przy okazji ze stołka wyleciał też Żewłakow, który jako bliski współpracownik Bogusława Leśnodorskiego od początku miał status potencjalnego wroga u nowego prezesa.
– Piłkarze byli za trenerem Magierą. Wszystkie problemy w klubie zaczęły się w momencie konfliktu właścicielskiego. Jacek niestety nie dostał czasu na pokazanie, czy jest w stanie dźwignąć drużynę z kryzysu – tłumaczył genezę problemu Żewłakow. Opowiedział również o słynnej już polityce transferowej Legii: „Co sobie naruchasz, to wydasz”.
Do Lubina Żewłakow trafił jako potencjalny wybawiciel. „Miedziowi” mieli stawiać na młodych, a następnie sprzedawać ich za duże pieniądze. Jako człowiek ze znajomościami, weteran z Legii i jeden z twórców jej siatki skautingowej, miał gwarantować polepszenie jakości. Jednak tam problemem również był prezes, który przejawiał skłonności do niespodziewanych zachowań.
Kiedy w klubie pracował Mariusz Lewandowski i jego ekipa popadła w mały kryzys, prezes Mateusz Dróżdż autorytarnie i w samodzielny sposób postanowił o jego zwolnieniu. Żewłakow proponował różnych szkoleniowców w wolne miejsce, ale zawsze napotykał na veto. Sytuacja uspokoiła się dopiero, kiedy z drużyny odeszli następca Lewandowskiego – Ben Van Dael – oraz sam prezes Dróżdż. Uspokoiła na chwilę, bo niedługo później w klubie nie było też „Żewłaka”, który opuścił Lubin za porozumieniem stron. Ledwo zdążył postawić na Martina Sevelę jako nowego szkoleniowca Zagłębia.
Dobre transfery
W Legii Żewłakow miał do dyspozycji całe multum opcji. Mógł wertować na rynku polskim, belgijskim i słowackim. To on stał za pozyskaniem Thibaulta Moulina i Vadisa Odjidji-Ofoe. Ten pierwszy zadomowił się w Polsce na kilka lat, drugi przebywał tutaj krótką chwilę, ale stał się jedną z największych gwiazd. Pomysłami dawnego stopera reprezentacji Polski byli też genialni Prijović i Nikolić, których szerzej przedstawiać nie trzeba.
Z kolei Lubin oznaczał mniejsze pole manewru. Żewłakow nie mógł z taką zwinnością operować w swoim ulubionym regionie. Wzmocnień szukał w Słowenii. Za śmieszne 175 tysięcy euro pozyskał Damjana Bohara, który długo był jednym z lepszych skrzydłowych w ekstraklasie. Potem klub sprzedał go za niecały milion euro. Pod koniec kadencji dyrektor sportowy zdążył też pozyskać Sasę Ziveca. W obecnym sezonie były piłkarz Piasta nie czaruje, ale wcześniej też stanowił ważne ogniwo drużyny. Na plus dla Żewłakowa można policzyć także pozyskanie zdolnego Patryka Szysza oraz zarobienie niezłych pieniędzy na Filipie Jagielle.
102-krotny reprezentant Polski miał też swoje wpadki. Za taką można uznać zatrudnienie Besnika Hasiego w Legii, który przez wcześniejsze dwa lata pracy w Anderlechcie zdołał zniechęcić do siebie wszystkich Belgów. Nie miał też szczęścia do Steevena Langila, który okazał się fanem sziszy oraz piewcą rasizmu w Polsce. Za kadencji Żewłakowa do Legii trafił również Daniel Chima Chukwu. Nigeryjczyk był największą wpadką dyrektora. Potem sam Bogusław Leśnodorski dawał między wierszami znać, że jest niezadowolony z tego pomysłu. Problemami okazały się też transfery niezłych na pierwszy rzut oka Armando „Ferrari” Sadiku i Hildeberto. W Zagłębiu też od czasu do czasu trafiał na szrot. Bo inaczej nie można nazwać Roka Sirka, który obecnie nie gra nawet w Radomiaku Radom.
Żewłakow i jego genesis
Miejscem powolnej odbudowy i większego spokoju miał być Motor Lublin. Żewłakow trafił tutaj z polecenia Bogusława Leśnodorskiego, który pełni w klubie funkcję szarej eminencji. Od pewnego czasu klub z Lubelszczyzny pracuje nad jak najszybszym awansem na wyższy poziom. Projekt ambitny, warunki na pierwszy rzut oka odpowiednie do cierpliwej pracy. No właśnie, jedynie na pierwszy rzut oka.
Na Motor patrzą kibice z większej części województwa lubelskiego. Lublinianie mają już dość dużą rzeszę fanów. Ponadto już wcześniej pracowano nad imponującymi zaciągami z ekstraklasy. Motorowi mieli pomóc tacy piłkarze jak Grzegorz Bonin czy Tomasz Brzyski. Jednak obecnie klub stoi w eWinner II lidze, w której odgrywa rolę zwykłego przeciętniaka. Ponadto za kadencji poprzedniego trenera drużyny nie dało się oglądać – prawie nie strzelała bramek, a także biła z niej przeciętność. W takiej atmosferze do Lublina przyjeżdżał Żewłakow.
Transfery po znajomości
Przed przerwą zimową Żewłakow postanowił pożegnać się z Mirosławem Hajdą. On i Bogusław Leśnodorski nie słyną z cierpliwości, więc była to zrozumiała decyzja. Jako że mają wielu ciekawych znajomych, szybko sprawdzili telefony i potencjalne kontakty. W ten sposób do Motoru ściągnięto Marka Saganowskiego, który wydawał się prezentować podobny potencjał szkoleniowy co Aleksandar Vuković. Poza tym na tak ważnym stanowisku warto było mieć swojego człowieka, a nie Hajdę, który nie posiadał zaufania kibiców i po odejściu szybko zdążył się pokłócić z Żewłakowem za pośrednictwem mediów.
Okienko zimowe, podobne jak to bywało w Zagłębiu, przebiegło spokojnie. Skupiono się na konkretnych wzmocnieniach i uzupełnieniach. Za takie uzupełnienie można uznać Piotra Kusińskiego z rezerw Legii. Lublin buduje własne struktury młodzieżowe i chce stawiać na młodych, więc ten ruch wydawał się logiczny. Wypożyczono też Dawida Pakulskiego z Zagłębia Lubin. 22-letni zawodnik to typowy transfer na tu i teraz. Żewłakow znalazł też numer do starego znajomego – środkowego obrońcy Arkadiusza Najemskiego, który został pozyskany z GKS-u Bełchatów. „Żewłak” znał go jeszcze z czasów pracy w Legii.
Był jeden problem – ci panowie nie mają na razie odpowiednich umiejętności do gry w pierwszym składzie. Kusiński to melodia przyszłości. Pakulski, o ile pewne umiejętności posiada, o tyle nie jest jeszcze realnym wzmocnieniem. Jednak w tym przypadku sytuacja wygląda inaczej, gdyż zawodnik wypożyczony z Motoru dostał już swoje szanse. Tyle że trener Saganowski najczęściej nie chciał mu dać choćby pełnych 90 minut. Od czasu przełamania passy meczów bez zwycięstwa w meczu z Bytovią Pakulski najczęściej siedział na ławce. Z kolei Najemski, tak jak raczej nie grał w GKS-ie (który swoją drogą spisuje się tragicznie), tak samo nie gra w Motorze.
Boisko weryfikuje
Spora część tego artykułu jest pisana na bazie otoczki spotkania z Sokołem Ostróda. Sokół przed spotkaniem z Motorem znajdował się miejsce wyżej w tabeli niż drużyna z Lublina. W przeciwieństwie do niej przeżywał właśnie drobny kryzys – przegrał dwa spotkania z rzędu.
Ten mecz od pierwszej minuty przebiegał zgodnie z oczekiwaniami. Motor, jak to ma w zwyczaju, od początku atakował, starał się przetrzymywać piłkę oraz liczył na szybkie akcje skrzydłami. Z kolei Sokół raczej ograniczył się do kontr. – Gramy u siebie i zawsze chcemy tutaj przede wszystkim grać do przodu. Mam nadzieję, że to wszystko się uda – zapowiadał na konferencji prasowej przed meczem Marek Saganowski.
Drużyna z Lublina na początku miała trochę kłopotów. Już w pierwszych minutach straciła bramkę ze rzutu rożnego i musiała gonić wynik. W Motorze na „dziewiątce” grał Krzysztof Ropski. Co prawda w drugiej połowie zdobył bramkę, jednak przez większość sezonu (i większość meczu z Sokołem) nie stanowił wartości dodanej. Po jednym z groźnym strzałów Ariela Wawszczyka nie był w stanie nawet czysto trafić w piłkę i wykorzystać w ten sposób prostej okazji. W perspektywie całego sezonu podobny problem ma Daniel Świderski, który co prawda strzelił w tym sezonie już osiem bramek, lecz to głównie efekt krótkotrwałego wzrostu formy. Nie bez powodu dał się wygryźć ze składu Ropskiemu, czyli piłkarzowi z co najmniej kilkoma wadami. W doliczonym czasie meczu z Ostródą miał zresztą sytuację sam na sam z bramkarzem. Wtedy pokazał, dlaczego ostatnio nie gra, bo tragicznie przestrzelił nad bramką.
W środku pomocy królowali Rafał Król i Kamil Kumoch. Pierwszy – kapitan – w meczu z Sokołem strzelił wyrównującą bramkę. Drugi – Kumoch – miał za sobą chwilowe problemy ze wskoczeniem do kadry meczowej, a od pewnego czasu prezentuje się całkiem ambitnie. Imponowały m.in. odbiory piłki w wykonaniu tej pary. Świetne dopełnienie stanowił wycofany głębiej Tomasz Swędrowski. Największe problemy były na wcześniej wspomnianym ataku oraz na środku obrony, gdzie grali doświadczony Grodzicki oraz całkiem niezły ostatnio Wawszczyk. Niełatwym zadaniem dla dwójki defensorów często okazywało się zwykłe wyprowadzenie piłki z własnej połowy. Dotyczy to zwłaszcza bardziej doświadczonego stopera.
Wygrany ostatecznie 4:1 mecz z Ostródą mimo dobrej postawy większości ekipy stanowił pośrednią wskazówkę, że zimowego okienka w wykonaniu Motoru nie można zaliczyć do zbytnio udanych. Pozycje, które kulały przed zimą, dalej pozostały kiepsko obstawione i stanowiły najsłabsze ogniwo. Oczywiście, nie ma żadnej tragedii, bo lublinianie grają z mentalnością zwycięzców i ostatnio pną się do góry tabeli, czego dowodem jest zwycięstwo na Arenie Lublin. Jednak w samozachwyt nie można popadać, bo nadal da się dostrzec kilka elementów do poprawy. Jeszcze pod koniec kwietnia kibice chcieli głów większości piłkarzy, którzy właśnie efektownie rozprawili się z Sokołem. Ciągle jest potrzeba wzmocnień, zwłaszcza w ataku i obronie.
⏱90' | Mamy to! Nie pozwoliliśmy Sokołowi latać zbyt wysoko i trzy punkty zasłużenie zostały na @ArenaLublin!
_____
MOT 4⃣:1⃣ SOK pic.twitter.com/IbxEtKV1qX— Motor Lublin (@MotorLublin) May 8, 2021
Panie Żewłakow! Bez afer i będzie dobrze
Wydaje się, że po tygodniach marazmu Motor wreszcie zaczyna funkcjonować pod względem sportowym. Jeszcze kilka zwycięstw i Marek Saganowski może okazać się asem w rękawie Michała Żewlakowa. Mimo stosunkowo niepewnej pozycji potencjału nadal należy upatrywać w Pakulskim, który przecież też dał bardzo dobrą zmianę we wspomnianym meczu z Sokołem. Był nawet blisko asysty, ale po jego podaniu Świderski trafił jedynie w boczną siatkę.
Żewłakow musi też zadbać o swój PR. Niektórych kibiców może zastanawiać, czy dyrektor sportowy jest wystarczająco zaangażowany w stosunku do swojej rodzimej drużyny, jeśli regularnie występuje w telewizji jako ekspert, być może pomijając przy tym niektóre ważne wydarzenia związane z Motorem. Wątpliwości co do profesjonalizmu swego czasu wzbudziła też sytuacja, gdy Żewłakow, będąc pod wpływem alkoholu, spowodował stłuczkę z autobusem. Koniec końców działaczom z Lublina udało się umiejętnie wybrnąć z tamtej kłopotliwej sytuacji.
Jeśli uda się uniknąć takich zdarzeń w przyszłości, to „Żewłak” mimo wszystkich przeciwności i początkowych niepowodzeń powinien poradzić sobie na nowym stanowisku oraz udowodnić w ten sposób swoją prawdziwą wartość. Być może już nie dojdzie do takiego momentu, że dyrektor sportowy będzie musiał zasiadać przed kamerą i tłumaczyć się ze swoich ruchów przed niezbyt zadowolonymi kibicami. Może będzie lepiej.