Artur Boruc − historia króla, który żyje na swoich zasadach


Artur Boruc kończy piłkarską karierę. Dla jednych jako idol i Król Artur, a dla innych jako mruczący pod nosem dziadek

20 lipca 2022 Artur Boruc − historia króla, który żyje na swoich zasadach
Legia Warszawa/Mateusz Kostrzewa

W swoim prime timie być może czołowy bramkarz w Europie. Symbol reprezentacji na mundialu 2006 i mistrzostwach Europy w 2008 roku. Rekordzista w kadrze pod względem występów na pozycji bramkarza. Człowiek, który dla jednych wciąż jest idolem, a dla innych stał się bucem i mruczącym pod nosem dziadkiem. Artur Boruc kończy piłkarską karierę. Karierę, która jeszcze w trakcie jej trwania zyskała status legendy − i nie powinno zmieniać tego to, jak odbierana jest w ostatnich tygodniach i miesiącach przez kibiców.


Udostępnij na Udostępnij na

Żyje, jak chce. Robi to, na co ma ochotę. Zawsze z niewyparzonym językiem, nie przejmuje się tym co mówią inni. Stroni od mediów, ale nie od dobrej zabawy. Cieszy się życiem. Jest aferzystą zakochanym w Legii i kibicowskim świecie. Ma mocny charakter, choć potrafi się wzruszyć na reklamie. Tęskni za piwem na krawężniku i beztroskim życiem. Pomimo, że nie był tytanem pracy do 40. roku życia grał na najwyższym poziomie. Bramkarz, który w czasie swojej przygody z piłką wiele widział i wiele zrobił. Nie zawsze idealnie, ale na tyle dobrze, aby móc czuć się piłkarzem spełnionym. Choć jak sam mówi, gdyby prowadził się lepiej, mógłby zajść jeszcze dalej. Oto sylwetka króla Artura Boruca, legendy polskiego futbolu.

Legionista

Artur Boruc to legionista z krwi i kości. Można nawet powiedzieć: urodzony, aby nim być. Nigdy nie krył się z tym, jak mocno związany jest z Legią. A szczególnie z jej ruchem kibicowskim. Często mówił, że czuje się bardziej kibicem, aniżeli piłkarzem. I to właśnie w tym środowisku Boruc ma status największej legendy. Jako aktywny piłkarz wielokrotnie stawiał się na „Żylecie” i dopingował warszawski zespół. Nawet wtedy, kiedy grał za granicą, potrafił znaleźć czas, aby wskoczyć do „gniazda”, chwycić za megafon i poprowadzić doping kilkuset fanatyków Legii.

Kiedy zespół prowadzony przez trenera Vukovicia grał kilka lat temu w Glasgow z Rangersami, Boruc również i tam się pojawił. Na stadionie największego wroga, znienawidzonego rywala, kibiców, których wiele lat wcześniej prowokował. To było to, co kręciło Boruca. Życie kibiców. Ludzi oddanych swojemu klubowi. Fanatycznie w nim zakochanych. Kibicowskie potyczki na stadionie. I choć mógłby w tym czasie siedzieć w loży na stadionie, zajadając się najlepszymi potrawami i popijając najdroższe alkohole, albo spokojnie w domu przed telewizorem, on wybierał życie takie, jakie chciał − wśród swoich. Bo życie eleganckich panów w czarnych garniturach najzwyczajniej go nudziło.

Celtic i Europa

Transfer do Celticu był dla Boruca kapitalnym ruchem. Dostał tam ogromny kredyt zaufania: szansę na grę i występy w Lidze Mistrzów. Odpłacił się z nawiązką. Na kilka sezonów zamurował bramkę drużyny z Celtic Park. Nie dość, że fantastycznie spisywał się w lidze, w której sięgnął z klubem po trzy mistrzostwa Szkocji, to w dodatku dał się zapamiętać z bardzo dobrej strony w pucharach.

Tam kilkukrotnie pokazał, że potrafi rewelacyjnie bronić rzuty karne. Zatrzymał w ten sposób m.in. Manchester United i przeszedł do 1/8 finału Ligi Mistrzów, co z pewnością zapisało się w historii klubu ze Szkocji. A kibice „The Bhoys” pokochali Polaka nie tylko za występy na murawie, ale i za charakter, i podejście do znienawidzonych kibiców Rengersów, których Boruc prowokował koszulką z Janem Pawłem II. To choć było lekkomyślne, sprawiło, że do Boruca nie dało się podchodzić obojętnie.

Po niespełna 200 rozegranych spotkaniach w barwach Celticu przyszedł czas na kolejne wyzwania w karierze. Włochy i Fiorentina był jej kolejnym przystankiem. Przystankiem dość nieoczywistym. Po dwóch sezonach Artur Boruc zdecydował wrócić na Wyspy, ale tym razem do ligi zdecydowanie lepszej niż szkocka. Kolejne dwa lata spędził więc w Southampton. W średniaku Premier League, jak przystało na zawodnika tej klasy, wykonywał dobrą robotę.

Trochę niespodziewane było więc późniejsze zejście do ligi niżej, do Bournemouth. Jak się jednak później okazało, był to ruch, którego bramkarz nie pożałował, bo stał się małą legendą tego niewielkiego klubu. Wybrano go nawet do jedenastki dekady. Na poziomie najwyższej ligi angielskiej rozegrał niecałe 130 spotkań, zachowując 39 razy czyste konto.

Reprezentant kraju

Dla obecnego pokolenia młodych kibiców kadry czasy świetności Artura Boruca są dość odległe. Większość z nich wychowała się tylko na klipach i kompilacjach interwencji Polaka na YouTubie, a tych nie brakuje. I nie ma się co dziwić, że jest ich sporo, bo Boruc przez lata gry w kadrze wielokrotnie ratował „Biało-czerwonym” skórę. Status legendarnych osiągnęły popisy golkipera podczas Euro 2008 w Austrii i Szwajcarii. Słynny „pajacyk” wykonywany podczas sytuacji jeden na jeden, spektakularne interwencje na linii bramkowej czy, jak krzyczał komentujący mecz z Austrią Roman Kołtoń, „wielki mecz Boruca”, to momenty, które dodawały nadziei kibicom.

Były też gorsze chwile. A właściwie jedna. Pamiętna wpadka z Irlandią Północną po podaniu Michała Żewłakowa to prawdopodobnie jedyny moment w reprezentacyjnej karierze Boruca, kiedy można było  jednoznacznie powiedzieć, że golkiper zawiódł. W pozostałych 64 meczach był zdecydowanie pewnym punktem zespołu. W końcu nie bez powodu jest rekordzistą, jeśli chodzi o występy w kadrze na pozycji bramkarza.

A mogło ich być przecież znacznie więcej, gdyby nie „afera samolotowa”, po której Franciszek Smuda wyrzucił Boruca z kadry na kilka lat. Wtedy znów wyszedł na wierzch charakter piłkarza, który zawsze słuchał nade wszystko siebie. Co prawda bramkarz wrócił jeszcze do kadry, ale nigdy już nie odgrywał w niej tak znaczącej roli jak przed wspomnianym incydentem. A przynajmniej nie na boisku, bo jak wspominają piłkarze, pełnił on ważną funkcję w szatni podczas Euro 2016 we Francji.

Ostatnia kartę w reprezentacyjnej historii Artur Boruc napisał w listopadzie 2017 roku. Podczas pożegnalnego meczu na stadionie narodowym z reprezentacją Urugwaju.

Powrót do Legii

Powrót do ukochanej Legii przed sezonem 2020/2021 był ostatnim aktem w karierze Artura Boruca. Aktem, który miał słodko-gorzki smak. Z jednej strony bramkarz zdobył drugie mistrzostwo w barwach „Wojskowych”, pomógł zespołowi zakwalifikować się do Ligi Europy. Jednak z drugiej strony końcówka tej przygody nie powinna wyglądać tak, jak wyglądała. Pyskówka z sędziami, wylewanie frustracji w mediach społecznościowych, uderzanie we władze klubu. Takiemu zawodnikowi nie przystoi tak się zachowywać.

Do tego wszystkiego doszedł skandaliczny incydent w autokarze z chuliganami, którzy pobili kilku zawodników Legii. Boruc, który sam mówił w rozmowie z Canal+, że przemoc wobec piłkarzy jest niedopuszczalna, nie interweniował, gdy do klubowego autobusu weszli ludzie ze środowiska, z którymi bramkarz jest, bądź co bądź, utożsamiany.

Ten moment to zdecydowanie ciemna karta w jego karierze. Pomnik, na który pracował przez całe życie, został ukruszony przez kilka głupich incydentów w bardzo krótkim czasie. A pożegnanie z piłką i Legią miało wyglądać inaczej niż się ostatecznie stało.

***

W środę, po 20 latach piłkarskiej kariery Artur Boruc po raz ostatni założy bramkarskie rękawice. Z tej okazji do Warszawy przyjedzie Celtic Glasgow. Czyli klub, któremu obok Legii Warszawa gracz zawdzięcza najwięcej w swoim życiu. To właśnie Glasgow jest jednym z tych miast, w których Boruc jest przez kibiców niezwykle szanowany. Pozostałe to oczywiście Warszawa i w mniejszym stopniu, ale jednak Bournemouth. I bez względu na swoje momentami niemądre zachowania tak pozostanie. Bo Artura Boruca albo się kocha, albo nienawidzi.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze