Wojciech Łuczak: Piłka to proces. Ciągle się uczymy (WYWIAD)


Z Piotrkowa Trybunalskiego przeniósł się do Holandii. W ekstraklasie grał pod wodzą Oresta Lenczyka czy Adama Nawałki. Wojciech Łuczak – lider Raduni Stężyca

30 listopada 2021 Wojciech Łuczak: Piłka to proces. Ciągle się uczymy (WYWIAD)
Radunia Stężyca

Wojciech Łuczak świętował dwa awanse z ŁKS-em, z II ligi aż po ekstraklasę. Z Wisłą Płock także uzyskał promocję do najlepszej ligi nad Wisłą. Obecnie występuje w drugoligowej Raduni Stężyca, która w tabeli zajmuje miejsce tuż za podium. Czy drużynę stać na awans? Jak wyglądał pobyt Wojciecha Łuczaka w Willem II Tillburg oraz dlaczego odszedł ze Stomilu Olsztyn? O tym w poniższej rozmowie.


Udostępnij na Udostępnij na

Jak wygląda sytuacja zdrowotna w Raduni Stężyca? Wszystko już wraca do normy po ostatnich absencjach?

Tak, składamy się już. Większość zawodników już trenuje. Myślę, że duża część klubów, w zależności od okresu, zmaga się z takimi problemami. My na szczęście w meczach, w których byliśmy personalnie pokiereszowani, wyciągnęliśmy fajne wyniki i daliśmy radę.

Wasze wyniki na półmetku eWinner II Ligi robią wrażenie. Zajmujecie czwarte miejsce w tabeli. Awans do Fortuna 1. Ligi to realny cel dla Raduni?

Powiem tak: kto komu zabroni wysoko latać? Trzeba mieć marzenia, każdy z zawodników na całym świecie stawia sobie cele i może są one czasami nieadekwatne do sytuacji, w której się znajduje, ale o to właśnie chodzi. Żeby ta motywacja była, musimy stawiać jak najwyższe cele. Mogę posłużyć się teraz przykładem, że nawet kiedy szedłem do ŁKS-u, powiedziałem prezesowi, że trzeba dać jakąś premię za awans do ekstraklasy. On na to zdziwiony odpowiedział: jaka Ekstraklasa? O czym ty mówisz? Przecież jesteśmy w drugiej lidze. Niedawno byliśmy w czwartej… I co? W półtora roku zrobiliśmy awans. Dlaczego nie mierzyć wysoko? Na pewno jest to nowy zespół budowany od 3–4 miesięcy. Jesteśmy świadomi, że jest okej, ale sami mówimy, że mogłoby być lepiej. Ja jestem bardzo ambitny i uważam, że po to się uprawia sport, żeby mierzyć wysoko.

Mówisz o mierzeniu wysoko, jednak myśląc o Stężycy – miejscowości z prawie 4000 mieszkańców – do głowy przychodzi także jeszcze mniejsza Nieciecza. Czy środowisko Raduni, nie licząc wyniku sportowego, byłoby przygotowane, aby odnieść historyczny sukces i pójść szczebel wyżej?

Jeżeli na boisku zrobimy wyżej wymieniony wynik, to jak znam wójta, który jest bardzo ambitny, to dlaczego nie? Każdy z nas ma ambicje, żeby awansować do I ligi. Przed sezonem z góry nie powinno się mówić, że gramy o to, by utrzymać się w lidze. Uważam, że to jest sportowy minimalizm. Ja z doświadczenia wiem, że te cele powinny być jak największe, aby doceniać swoją pracę. Tak samo jak dziennikarz chce pracować z najlepszymi zawodnikami, tak samo my, grając w niższej lidze, chcemy grać w wyższej. Zawsze do tego tak podchodziłem. A co przyniesie boisko, zobaczymy.

Radunia Stężyca

Z jakiego meczu jesteś najbardziej dumny w obecnym sezonie? Jak oceniasz projekt, do którego dołączyłeś latem? Osiągnęliście już, nie chcę powiedzieć, że maksimum, ale czy możecie dawać z siebie jeszcze więcej i wiosną powalczyć o bezpośredni awans?

Mamy jeszcze rezerwy i my wiemy, że one są. Jednak piłka nożna i budowanie zespołu, tym bardziej nowego, to proces. Nie jest to pstryknięcie palcami. Pokazujemy, że ciężką pracą można góry przenosić. W tym wszystkim musimy jednak być też pokorni, bo znamy swoje miejsce w szeregu. Natomiast jeśli chodzi o mecze, to ten z Motorem Lublin (3:0), był dla mnie najlepszy pod względem charakterologicznym, taktycznym i kompaktowym. Zespół dobrze reagował, asekurowaliśmy się, a wartość piłkarska była na wysokim poziomie. Osobiście podszedłem do tego meczu bardzo ambicjonalnie. Śmieję się, że zagrałem jak kiedyś u Adama Nawałki: jechanie na tylnej części ciała, pressing, agresja, a walory piłkarskie odstawiłem na bok. Jeżeli zespół oddaje serducho na murawie, „cierpi”, to potem te zwycięstwa są najlepsze. Gdy wiesz, że je wywalczyłeś, wybiegałeś.

De facto również w Bełchatowie dość świadomie „cierpieliśmy” z racji braku posiadania piłki. W drugiej połowie już było widać, że wracamy do swojej gry: granie piłką, szybki odbiór w środku pola i konkrety z przodu. Jeśli chodzi o nasz zespół, to mamy jeszcze rezerwy, ale trzeba mieć dużo pokory, wzajemności i pracy. Nie ukrywam, że miałem przyjemność spożytkować kilka awansów i robi się je na kanwie wzajemnego szacunku, charakteru oraz wsparcia.

Na początku sezonu nie mieliście żadnej serii zwycięstw. Raz wygrywaliście, raz przegrywaliście i dopiero w 13. oraz 14. kolejce udało Wam się zdobyć dwa komplety punktów z rzędu. Było to efektowne przełamanie: dwa zwycięstwa po 5:2 ze Śląskiem II Wrocław oraz Hutnikiem Kraków. Potrzebowaliście do pełni szczęścia takiego impulsu, by ten przekładaniec wygraniowo-porażkowy przerwać?

Piłka to jest proces. Ciągle się czegoś uczymy i ciągle coś nas zaskakuje. Piłka idzie do przodu. My siebie nawzajem poznajemy na boisku. Ważna jest wspólna korelacja zachowań, także po porażkach. Po wygranych u nas nie widzi się mankamentów, bo jest ta aura zwycięstwa i emocje zazwyczaj są pozytywne. Ja za to uważam, że trzeba być czujnym, kiedy coś idzie, a wszystko na boisku wychodzi. Sztuką jest pracować w impasie. To też pokazuje, że zawodnicy, którzy potrafią przezwyciężyć trudne chwile, później są mocniejsi.

Na początku w naszym zespole nie było równowagi, może nie w graniu, ale w zachowaniu na boisku. Czasami trzeba się cofnąć i zagrać pragmatycznie. My dojrzewamy w drużynie. Nieważne, czy ktoś ma 35, czy 19 lat. Uczymy siebie nawzajem. Najistotniejsze są jednak pokora i dalsza praca. W piłce nożnej zagrasz dobrze i jesteś chwalony, a po następnym meczu już mieszany z błotem. Jest cienka linia pomiędzy tymi dwoma aspektami i pokorę trzeba zachowywać zawsze.

Mówisz o budowaniu drużyny, ale widzę w Raduni jeden mankament w tym procesie. Moim zdaniem w Waszym zespole brakuje młodzieżowców, którzy graliby w większym wymiarze czasowym. Często występują Kuba Lizakowski, Jakub Witek czy Bartosz Kuźniarski. To jest problem, że ta młodzież nieco nieśmiało puka do pierwszego składu?

Ja często unikam tematu młodzieżowców. Wychowywałem się bardziej na piłkarskiej ulicy aniżeli w akademiach. Dla mnie chłopak, który jest młody, a widać po nim, że ma coś w sobie pod względem charakterologicznym, dostanie szansę szybciej. Częściej szansę dostawali gracze z charakterem niż ci, którzy mieli lepsze umiejętności. Pokazywali na boisku serce, nie pękali. Mamy fajnych młodzieżowców, są to bardzo pozytywni młodzi ludzie. Jednak gdy dostajesz coś za darmo, to nie doceniasz tego tak bardzo jak wtedy, gdy musisz o to powalczyć. Gdy jest coś z góry narzucone, to sam wiesz, jak to jest.

No tak, niektórzy młodzi piłkarze po jednym spotkaniu, w którym i tak muszą zagrać z racji przepisów, czują się „panami piłkarzami”. Nie ma pokory, o której mówisz. Są przykłady, że młodzi piłkarze nikną po jednym udanym sezonie jako młodzieżowiec.

To jest właśnie proces. To słowo pasuje mi do tego elementu, ale nie można tego tak nazwać. Kończy się wiek młodzieżowca i taki chłopak znika. Nie trafi z formą, bo różnie to wygląda. Jedna osoba szybciej rozbłyśnie, ale później gaśnie. Inny potrzebuje czasu, żeby dojrzeć. To tworzy klincz w rozwoju tych chłopaków. Gdy byłem w ich wieku, też nie byłem gotowy. Musiałem periodyzować swoją osobę, jeśli chodzi o rozwój. Jakbym był młodzieżowcem i bym nie wypalił w odpowiednim momencie, to co wówczas? Mam szukać gry w niższych ligach? Trudno się wypowiadać, trzeba pracować. Nie ma cudów w piłce. Ja zawsze broniłem się tym.

Miałem zwątpienia jako piłkarz. Dwa, trzy razy chciałem kończyć grę w piłkę. Nie wstydzę się o tym mówić. Jednak moi bliscy wierzyli we mnie i chyba oni bardziej we mnie niż ja w siebie. Wstawałem i pracowałem dalej, jeszcze ciężej. Praca prędzej czy później obroni się sama. A nawet jeśli się nie obroni, to możesz śmiało stanąć przed lustrem, bo zrobiłeś wszystko, co mogłeś.

Zgadzam się. Świadomość, że zrobiło się wszystko, by osiągnąć sukces, jest najważniejsza. Rozmawiamy o młodzieżowcach, o młodych zawodnikach, a ja chciałbym teraz przenieść się do Twojej młodości i pobytu w Holandii. Reprezentowałeś barwy Willem II Tillburg. Mógłbyś zdradzić kulisy tej dwuletniej przygody? Jak tam trafiłeś? Jak wygląda tam życie?

Mam nawet bluzę pomarańczową, więc dobrze trafiłeś z pytaniem (śmiech). To był paradoks, bo grałem u Wojtka Robaszka w Piotrcovii Piotrków Trybunalski. Tam była wojewódzka liga juniorów, do której trafiłem pod skrzydła Wojtka, którego nazywam moją „sprężynką”. Bardzo wiele mnie nauczył, wspaniały trener. Była też Pogoń Szczecin prowadzona przez pana Antoniego Ptaka, potem to się przekształciło w Centrum Futbolu Europejskiego, które prowadził właśnie trener Robaszek. To do tej drużyny, złożonej niemal z samych Brazylijczyków, trafiłem. Tam były organizowane tournée m.in. w Niemczech i jedno ze spotkań graliśmy z kadrą U-18 świętej pamięci trenera Jacka Dziubińskiego, którego bardzo podziwiam. Strzeliłem dwie bramki, wygraliśmy chyba 3:1 i trener Jacek Dziubiński zaciekawił się moją osobą. Tylu Brazylijczyków i jeden Polak po boisku biega. O co tu chodzi? (śmiech)

Zaprosił mnie na konsultacje kadry U-18 do Dzierżoniowa i ścisłej reprezentacji, w której grałem dwa–trzy lata. Byli tam między innymi z Grzesiu Sandomierski z Jagiellonii, Maciej Rybus z Legii Warszawa, Grzegorz Krychowiak z Girondins Bordeaux i ja z Piotrcovii. Ja tam sobie grałem, strzelałem bramki i to było niesamowite. Z kadrą graliśmy kiedyś w Czechami, wicemistrzami Europy, dwumecz. Strzeliłem bramkę, przyjechał skaut z Holandii, Pawieł Kuczerow, i wpisał mnie do swojego kajetu. Zaproszono na testy 20 zawodników, w tym mnie. Miałem mecze sparingowe z pierwszym i drugim zespołem oraz trenowałem z oboma. To były poważne testy, nie takie jak u nas w kraju. Wszystko było tam super. Hotel, jedzenie, szacunek pełen. To było czternaście lat temu!

Przyjechał skaut z Holandii, Pawieł Kuczerow, i wpisał mnie do swojego kajetu.Wojciech Łuczak o tym, jak trafił do Willem II Tillburg

Spodobałem się i z menedżerem się śmiejemy, że trafiłem w idealny mikrocykl. Wszystko mi wychodziło: co kopnąłem piłkę, to ona wpadała. Tak trafiłem do Holandii. Niesamowite doświadczenie w czasach, gdy nie było wielu piłkarzy polskich za granicą. Żeby nie było, że ja grałem, ja tam pojechałem z Piotrkowa, z Centralnej Ligi Juniorów. Z Gutowa, gdzie trenowaliśmy z Brazylijczykami, nagle jadę do klubu Eredivisie i trenuję z pierwszym zespołem. Pralnia jest większa niż większość szatni w naszym kraju. Wszystko ci przygotują, sprzęt układają w kosteczkę, ludzie są mili i sympatyczni. Zupełnie inna mentalność i proste boiska. Uczą cię grać cierpliwie w piłkę. Nikt nie wywiera na tobie presji, a wszystko jest na zasadzie partnerstwa. W Holandii nie ma grubej ściany pomiędzy zawodnikiem a trenerem. Trener był psychologiem, partnerem, który pokazuje, że mu na tobie zależy.

W Polsce chyba by to nie wszędzie przeszło, nie z każdym trenerem.

U nas jest problem z dyskusją i dialogiem. Tam ludzie to uwielbiają. Wracając do zespołu, ściągał mnie przede wszystkim Andries Jonker. To był trener pierwszej drużyny Willem II. Później poszedł do Bayernu Monachium jako asystent Louisa van Gaala. Pamiętam, gdy odchodził, wziął mnie na rozmowę i powiedział, że będzie mnie obserwować. Póki nie znałem języka, było mi tam trudno. Przyznaję, że bardzo ciężko znosiłem to psychicznie. Jednak jak już wszedłem na taki poziom języka holenderskiego, że mogłem tam spokojnie funkcjonować i w szatni, i poza boiskiem – w sklepie, czy nawet w kinie – to przekładało się to też na boisko. W pewnym momencie byłem najlepszym strzelcem Willem II Tillburg Youth w młodej Eredivisie i wtedy Jonker odszedł do Bayernu. Lubił moją osobę, to było odczuwalne. Potem przyszedł nowy trener, Alfons Groenendijk, i jakby nie był moim fanem.

Gdy nie dostałem szansy debiutu w Eredivisie, moja cierpliwość się skończyła. Miałem jeszcze propozycje z Rody JC oraz NAC Breda. Pamiętam, że były takie rozmowy, ale chciałem już wrócić do Polski. Aczkolwiek ludzi, jakich tam poznałem, ta pozytywna energia czy wyszkolenie techniczne zaprocentowały. Po tych niespełna dwóch latach w Holandii czułem przewagę piłkarską. Treningi z piłką, małe gry, coaching na boisku czy nawet zwykła komunikacja… Byłem też pod wrażeniem gry bramkarzy w Holandii – świetnie grali nogami. W siatkonogę nikt z nimi nie grał, nie miałeś szans (śmiech). Pod kątem aspektów samorozwijających, ten kraj jest na wysokim poziomie. Natomiast jeśli chodzi o mentalność i podejście do piłkarza, jest on tam bardzo szanowany. Każdy wie, że piłkarz zarabia niby większe pieniądze, ale wpływa na to wiele czynników, wyrzeczeń i kibice to rozumieją.

Na koniec części holenderskiej ciekawostka: graliśmy z Ajaksem Amsterdam, ja siedziałem wówczas na trybunach. Przegraliśmy wtedy 0:7, u niego grał między innymi Luis Suarez. Był tam taki pokój w klubie, Spielers Home. Wchodziłeś sobie przed meczem czy też po nim na kawę, herbatę. Byli tam też starsi kibicie, coś na kształt socios. Po spotkaniach zawsze przychodzili trenerzy, piłkarze, to właśnie tam poznałem van Bastena… Pokorni, normalni ludzie, bez wywyższania się. Podszedł do mnie starszy kibic, poznał mnie, a przecież ja nie grałem. Powiedział mi: – Wojtek, nie martw się. To tylko jeden mecz. Gdzie w Polsce po 0:7 taka reakcja? Zapamiętam to do końca życia. Kibice przychodzili na treningi, oklaskiwali ładne zagrania czy bramki. Tam ludzie się cieszą piłką, jest dla nich radością. Dlatego Holandię wspominam niesamowicie. Nie zrobiłem tam żadnej kariery, ale takiej żadnej kariery życzyłbym wielu piłkarzom. Żeby pojechali i zobaczyli, jak szkolić, jakie mieć podejście do piłkarza.

Wspominałeś, że przeżyłeś szok, gdy zamieniłeś Piotrków Trybunalski na Holandię i treningi w zespole Eredivisie. Gdy powróciłeś do Polski, doświadczyłeś ponownego zaskoczenia? Próbowałeś może pokazywać kolegom te dobre nawyki nabyte na Zachodzie? Czerpali z Twojej wiedzy, czy pozostali wierni polskiej myśli szkoleniowej?

Jeśli chodzi o aspekty mentalne, to byłem osobą uśmiechniętą i bardzo otwartą. Widziałem, że trochę dziwnie na mnie reagowali w szatni. Byłem otwarty, chciałem każdego poznać, porozmawiać. Zasady w polskich szatniach wiadomo, jakie kiedyś były: młody musiał zasłużyć. Wiadomo, nosiłem wszystkie piłki, składałem ubrania treningowe. Potem wszyscy się jednak przyzwyczajali do tego i było mi łatwiej. Widzieli, że nie jestem wycofany i pomagało mi to na boisku. Teraz młodym zawodnikom musimy wszystko pokazać i ich bodźcować. Natomiast my musieliśmy nauczyć się sami wyciągać wnioski. Nie było czegoś takiego, że mieliśmy wszystko podane na tacy. Trzeba było obserwować.

Kiedyś, za czasów mojej gry w Cracovii, mieliśmy treningi jeden na jeden. Byłem w parze z Łukaszem Tupalskim i wygrałem z nim ten pojedynek. Jak mnie potem sfaulował, to myślałem, że leciałem z dwa metry do góry. Takie były czasy, oni uczyli nas charakteru. Jeśli chodzi o szkolenie, ja nie miałem żadnego procesu szkolenia w kraju, trafiłem tam niemal z podwórka. Po dwóch latach w Piotrcovii poszedłem do Holandii. Wcześniej grałem dwa lata u siebie w Pieńsku, gdzie była okręgówka. Nie miałem porównania co do szkolenia. Wiedziałem, że u nas nie gra się bardziej w piłkę.

Jak debiutowałem w ekstraklasie u trenera Oresta Lenczyka, w meczu Cracovii z Jagiellonią, wystawił mnie na „szóstce”, a ja byłem stricte ofensywnym zawodnikiem, i zabronił mi przekraczać własnej połowy. Potem eksperci w Canal+ mówili, że Łuczak nic nie pokazał. Grałem, rozrzucałem piłki na skrzydła i tak dalej, ale co więcej miałem pokazać? Trener dał mi takie założenia, a ja je wypełniałem. Później ktoś ocenia ciebie przez pryzmat niewiedzy. Przecież trener wyznacza różne zadania na dany mecz. U trenera Adama Nawałki byłem typowym zadaniowcem. Grałem na różnych pozycjach i trener mnie za to bardzo szanował. Nie można oceniać kogoś przez pryzmat „strzeli gola, nie strzeli gola”, „da asystę, nie da asysty”. Myślę, że tak to nie funkcjonuje.

Chciałbym się teraz przenieść kilka lat do przodu w Twojej piłkarskiej historii. W ekstraklasie zagrałeś łącznie 57 spotkań, w barwach Cracovii, Górnika Zabrze i ŁKS-u. Z perspektywy czasu uważasz to za dobry wynik, czy można było wyciągnąć z tamtego okresu jeszcze więcej?

Mogłem spokojnie z dwa razy więcej spotkań zagrać, jak i nie więcej, gdybym też trafił na trenerów bardziej piłkarskich. Ekstraklasa nie jest łatwą ligą. Ludziom się wydaje, że ona jest słaba. Zauważ, że zawodnicy, którzy przychodzą do nas z lepszych, wyższych lig, nie są przygotowani, by grać w ekstraklasie. Często się z nią zderzają. Do ekstraklasy trzeba być dobrze przygotowanym fizycznie. Najwięcej zagrałem u trenera Nawałki, u którego fizycznie mogłem biegać po 13,5 kilometra na mecz. Jednak kontuzje i inne sprawy sprawiły, że zagrałem 57 spotkań.

Na pewno mogło być ich więcej. Nie ma jednak tak, że żałuję czegoś. Nie jestem takim typem człowieka. Miałem kilka awansów czy fet z ich racji. Bramkę z Ruchem Chorzów – wówczas po 21 latach wygraliśmy na Ruchu z Górnikiem. Potem przyjeżdżasz na stadion niczym mistrz świata. To są niesamowite przeżycia. W ŁKS-ie były dwa awanse z rzędu, przez dwa lata byłem wtedy podstawowym zawodnikiem. Takich rzeczy się nie zapomina. W Wiśle Płock awansowaliśmy po dziesięciu latach do ekstraklasy. Później nastąpiły dziwne decyzje kadrowe i do tej pory chcę spotkać trenera Marcina Kaczmarka i zapytać go, o co tam chodziło. Jednak niczego nie żałuję. Podchodzę do tego z pokorą i cieszę się bardzo, że mogę grać w piłkę, bo to całe moje życie.

Niektóre sytuacje są może nie szokujące, ale dziwne. Właśnie o te decyzje chciałbym zapytać. W II lidze wylądowałeś po raz drugi w karierze, wcześniej w sezonie 2017/2018 występowałeś w ŁKS-ie, z którym finalnie trafiłeś do ekstraklasy. Masz żal, że wówczas nie dostałeś prawdziwej szansy, tylko zagrałeś cztery mecze? Co tam się wydarzyło, że zimą zostałeś odsunięty od pierwszego zespołu?

Na pewno przed ekstraklasą w ŁKS-ie byłem w swojej top formie, ale w okresie przygotowawczym doznałem poważnej kontuzji. Miałem odciśniętą kość w dużym palcu i początek sezonu straciłem, pierwsze cztery kolejki. Wiadomo, że w piłce wypadnięcie z jednego mikrocyklu sprawia, że potem trudno wejść na odpowiednie tory. To jeśli chodzi o decyzje sportowe, ale i te pozasportowe miało wpływ na sytuację. Trzeba by pytać pana Przytuły, czym się kierował w swoich decyzjach.

Od trenera Moskala też nie miałem jednoznacznej odpowiedzi co do tego, co się wydarzyło. Nie mieliśmy wyników w ekstraklasie, a ja nie jestem osobą charyzmatyczną w takiej sytuacji. Nie wolno być spokojnym, mówić o pracy. Trzeba mocniejszymi słowami i reakcjami pobudzić zespół. Ja nie brałem w tym udziału. Zagrałem z Piastem Gliwice i uważam, że zrobiłem to bardzo dobrze. Przegraliśmy 0:1, mieliśmy karnego przy 0:0, ale nie zagrałem źle. Potem nagle przestałem występować. Po tej kontuzji zagrałem dobry mecz i pewnie gdybym dostał jeszcze jeden, to wszedłbym na odpowiedni obroty i zaczął się rozpędzać. Trener Moskal jest znany z tego, że lubi rotować. Nie chcę się doszukiwać drugiego dna, lecz ono na pewno było.

Trzeba by pytać pana Przytuły, czym się kierował w swoich decyzjach. Wojciech Łuczak o odsunięciu od składu w ŁKS-ie

Później doznałem drugiej kontuzji w drużynie rezerw, w IV lidze. W pięciu meczach strzeliłem osiem bramek i dałem pięć asyst. Trener Moskal jednak mnie nie zauważał, jakby mnie nie było w klubie. Czułem się jak persona non grata. Nie wiem, czy była to decyzja szkoleniowca czy pana Przytuły. Trzeba by ich zapytać, ale myślę, że szczerej odpowiedzi nie otrzymamy. Słabe to jest, bo przychodzisz do II ligi i robisz dobrą robotę. Nie mówię, że szansa ma być za zasługi, bo na wszystko trzeba zapracować. Chodzi jednak o szacunek, bo potem mnie, Rafała Kujawę i Kamila Rozmusa wysłali do trzeciego zespołu. Trenowałem z chłopakami, którzy nam żalili się na to, co się dzieje w akademii i ŁKS-ie. Zostawałem z nimi po treningach, nie obrażałem się, nie gwiazdorzyłem.

Do tej pory mam sprawę o pieniądze z ŁKS-em. Śmieszne pieniądze w kontekście tego, co teraz się mówi o problemach Rygaarda. To jest niepojęte i szkoda mi, bo było tam fajnie. Zebrała się super dobrana grupa, rozmawiamy do dzisiaj. Zbudowaliśmy coś fajnego z niczego. Nikt na nas nie stawiał. Mam też duży szacunek do kibiców z ŁKS-u, bo nigdy nie spotkałem się z negatywnymi komentarzami.

Smutne jest to, że w polskiej piłce nie ma tego zrozumienia i często zawodnicy muszą się domyślać, czym kierują się czy to trenerzy, czy władze klubu. Zostawmy jednak temat ŁKS-u, bo po przygodzie z klubem z województwa łódzkiego przeniosłeś się na północ Polski. Podpisałeś dwuletni kontrakt ze Stomilem Olsztyn. Jak wspominasz ten rok spędzony w Olsztynie? Dlaczego nie wypełniłeś kontraktu? Indywidualne liczby miałeś bardzo dobre, jedne z lepszych w lidze.

Poszedłem do bardzo fajnego trenera, Adama Majewskiego, który niesamowicie postrzega piłkę nożną i ma ogromną wiedzę z tego zakresu. Plan był taki, że najpierw utrzymamy się w lidze, a w następnym sezonie powalczymy o coś więcej. W trakcie kampanii były różne zawirowania pozasportowe. Dla mnie wszystko musi być jednak uporządkowane. Jeśli idziemy ku lepszemu, to nastawiałem się indywidualnie, że tak będzie. Jednak więcej czasu poświęcałem na myślenie o tematach pozaboiskowych. Nie chodzi tutaj o finanse, ale inne zawirowania, o których było głośno. Byłem zmęczony tym wszystkim. Rozmawiałem o tym z ówczesnym prezesem i trenerami. Miałem niezły kontrakt w przyszłym sezonie, ale nie dałbym z siebie tyle, ile chciałbym.

Później klub miał także problemy finansowe, więc dla nich to też było fajnym rozwiązaniem. Zszedłem z dobrego kontraktu i mogli ściągnąć dzięki temu dwóch, trzech nowych zawodników. Do tej pory jestem w kontakcie z prezesem Stomilu i życzę temu klubowi wielu świetnych ludzi w szatni i nie tylko. Utrzymaliśmy Stomil i nie było to takie oczywiste, nawet w kontekście tego, że spadała jedna drużyna. Doszliśmy do dżentelmeńskiego porozumienia i trafiłem do Stężycy. Jako zawodnik już niepierwszej wiosny dostałem okazję rozwoju piłkarskiego, i to się sprawdza. Tutaj mam dłuższy, stabilniejszy kontrakt. W Stomilu nie było za to wiadomo co dalej. Były wątpliwości, czy klub wystartuje w lidze. Moja żona miała za chwilę rodzić, więc musiałem myśleć też o rodzinie.

Jestem ambitny, ale po karierze nikt nie będzie się zastanawiał, czy zagrałem 50 meczów więcej w I lidze, czy nie. Pierwszy raz przy wyborze klubu kierowałem się aspektem rodzinnym, patrząc na przyszłość moich dzieci. Ważny też był aspekt infrastrukturalny, bo w Stężycy mamy na czym trenować. W Olsztynie, jak sam wiesz, jest z tym problem. Takie duże miasto nie może wybudować dwóch boisk do trenowania. Nie rozumiem tego.

Damian Agatowski, GKS.NET.pl

Po rozwiązaniu umowy w Olsztynie, mogłeś zostać w innym klubie Fortuna 1. Ligi?

Radunia była konkretna. Dostałem długi kontrakt w tym wieku. Zobaczyłem, że są tutaj świetne warunki do pracy, ale i rezerwy do rozwoju. Co ważne, ludzie są tego świadomi, ale wszystko nie dzieje się z dnia na dzień. Coś tam może było, ale do konkretów zawsze jest daleka droga. Ja już się przyzwyczaiłem, że musi być konkretnie. Ze Stomilem flirtowałem jakiś czas. Po ŁKS-ie długo nie miałem klubu. Wiem też, że jak dzwoniono i pytano o mnie, to ładnej laurki nie dostałem. Jednak w Olsztynie miałem dziewięć asyst i powinienem być najlepszym asystentem ligi, ale nie wszyscy liczą faul przy rzucie karnym jako asystę. Nie dbam jednak aż tak o statystyki, to tylko dodatek. Jednak mimo tych nieciekawych opinii udowodniłem, że ta osoba nie miała racji.

Nie dziwię się, że postanowiłeś poszukać stabilizacji. Wokół medialnych doniesień dotyczących Stomilu było tyle niejasności, nerwów i złych emocji, że może to zniechęcać.

Ja się czułem, jakbym tam był trzy lata, nie rok. Mimo to Stomil wspominam dobrze. Tam jest fajna atmosfera do grania w piłkę. Olsztyn ma świadomych kibiców, którzy znają się na piłce. Gdy ludzie czytają, że w klubie ciągle coś jest nie tak, to automatycznie tworzy się zła energia i trudno coś w takim miejscu zbudować. Mam nadzieję, że coś drgnie, bo takie miasto powinno mieć ładny, kameralny stadion czy boiska dla dzieci. Ostatnio naszła mnie refleksja, że w polskich miastach i miasteczkach powinny być takie obiekty jak w Bełchatowie. Do tego dwa, trzy boiska dookoła. Ponadto jeden większy stadion dla reprezentacji, Legia też powinna mieć obiekt na 30 tysięcy widzów. Natomiast reszta powinna pozostać kameralna, z boiskami treningowymi, inwestycją w trenerów. To takie moje marzenie.

Mamy za to puste molochy albo stadiony pamiętające lata 80. XX wieku. Albo nie ma nic, nawet mając na myśli ekstraklasę. A propos ekstraklasy, ponowne występy w niej to plan na najbliższe lata, czy coś, co już Ci uciekło? Może uda Ci się, na przykład wraz z Rafałem Kosznikiem, powtórzyć drogę Łukasza Trałki, który już się żegnał z piłką, a zaliczył udany sezon w ekstraklasie?

Wiek to liczba, jeżeli pracujesz świadomie i dbasz o siebie. Takie clou naszej rozmowy: mówimy o procesach, taktykach, a najważniejsza jest radość z gry i futbolu. Zapominamy, że piłka ma sprawiać przyjemność. To jest tak jak z pójściem do pracy. Jeśli idziesz do takiej, która nie sprawia ci radości, to spada twoja efektywność. Jak ja przestanę cieszyć się piłką, to będzie problem. To będzie znak, że trzeba kończyć. Jeśli chodzi o ekstraklasę, w piłce wszystko się zmienia bardzo szybko. Nie wiem, czy bym teraz nie trafił do najwyższej ligi. Może jakbym do tej Stali Mielec poszedł? Nie wiadomo. Może awansuję z Radunią do ekstraklasy? Dlaczego nie.

Awans po awansie, czemu nie. Przećwiczyłeś to już z ŁKS-em, ostatnio zrobił to Górnik Łęczna. Popularny trend w polskiej piłce.

Chodzi o to, by awansując, być już gotowym, a nie zderzyć się z wyższą ligą. Często powtarzam, że gwiazdy wiszą na niebie. Tak jak szybko wspięło się na szczyt, tak szybko można z niego spaść z podwojoną siłą.

Wspomniałeś, że nie możesz żyć bez piłki. Po zakończeniu kariery chciałbyś zostać przy niej? Czy może w ramach detoksu zająć się na przykład biznesem?

Ja nawet przed snem czytam sobie o nowinkach w piłce. Chciałbym zostać przy piłce, ale na boisku. To mi sprawia niesamowitą przyjemność. To jest moja pasja. Już czasem na treningach podpowiadam i bawię się w trenera, co może mu nieco przeszkadzać (śmiech). Niektórzy mogą sobie pomyśleć: Co ten Łuczak, w trenera się bawi? Ale lubię to robić, lubię pomagać zawodnikom. Mam nadzieję, że pomagam.

Chcę służyć młodszym kolegom swoim doświadczeniem i radami. Oczywiście trenerzy też to robią, jednak jestem z nimi bliżej, mogę ich bodźcować w trakcie ćwiczenia. Ja się cieszę z małych rzeczy. Z tego, że jestem zdrowy, z klimatu szatni, który, jak wiadomo, jest specyficzny. Dzisiaj po treningu wziąłem sobie piłki pod pachę, lubię bramkę nosić… Taki trochę dziwny jestem, ale lubię to robić (śmiech). Po ŁKS-ie byłem w impasie, a gdy wszedłem do szatni, to jakbym w wysokich górach trzy noce spał. Byłem taki natleniony, pobudzony. Futbol to dla mnie całe życie.

Widać po Tobie, że futbol to Twoja pasja. Ja sam, słuchając Ciebie, nabrałem takiej energii i ochoty do obejrzenia kolejnego spotkania i jego analizy. Mam nadzieję, że w równym stopniu dalej będziesz zarażać pozytywną energią młodych chłopaków w Raduni i nie tylko. Życzę Tobie i całej drużynie Raduni Stężyca podążenia drogą Skry Częstochowa czy Górnika Łęczna i awansu.

Dzięki wielkie!

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze