Pamiętacie taki program „Życiowa szansa?”. Tak, ten z Krzysztofem Ibiszem. Właśnie nastąpiła jednorazowa reaktywacja. W jednym miejscu zebrano największe rozczarowania, piłkarzy, którzy określani byli mianem „melodii przyszłości”, mieli jedną udaną rundę i wszyscy kibice dali się nabrać, że te diamenty można oszlifować. Tym razem w rolę prowadzącego wcielił się Czesław Michniewicz, który w meandrach ciemności wskazał latarką na Miłosza Przybeckiego, dając mu ostatnią deskę ratunku, wysmarowaną paprykarzem szczecińskim.
Miał dryfować po pierwszo- lub drugoligowych klepiskach, a tymczasem znowu powącha murawy ekstraklasy. Życie bywa przewrotne. Albo „polski Mourinho” naprawdę wierzy w odrodzenie skrzydłowego, albo zwyczajnie podwędzili mu innych kandydatów i w Urzędzie Pracy zaproponowali tylko jednego. No to go wziął pod swoją opiekę. Tylko jak tu skorzystać z jego jedynego atutu? Na lekkoatletycznej bieżni byłoby łatwo, ale na murawie jeszcze dochodzi piłka. Masz babo placek. Zaczynają się schody.
Miłosz Przybecki to kolejny dowód na to, że zbyt napompowany balon czasem wybucha i zawodnik musi radzić sobie sam. Media chwaliły, zagłaskiwały, prosiły o wywiady, porównywały do Cristiano Ronaldo. Nagle były zawodnik Zagłębia Lubin zaczął tonąć i jedynym, który wyciągnął do niego rękę, okazał się Czesław Michniewicz. Ten barwny szkoleniowiec sam przeszedł podobną drogę. Tułał się po różnych klubach, odstrzeliwano go niemiłosiernie, krytykowano zaciekle. Walizki miał cały czas spakowane. Aż w końcu telefon zadzwonił i dostał ekstraklasową szansę. Pogłoski o jego trenerskiej śmierci okazały się mocno przesadzone. Przybecki to jest jego boiskowy odpowiednik, który usłyszał właśnie ostatni dzwonek, żeby nieco namieszać w tej naszej ekstraklasie. Czasem w życiu potrzeba odrobiny szczęścia, nowego towarzystwa, innego miasta, większego kredytu zaufania, żeby nagle odpalić. Odrodzić się jak feniks z popiołów i przypomnieć o sobie światu. „Ej, wracam, za szybko mnie skreśliliście!”.
Kiedyś bardziej mówiło się o jego niesamowitej szybkości i nadludzkim wyskoku niż kapitalnym spotkaniu, po którym kibice nosili go na rękach. Przylgnęła do niego łatka zawodnika, który nieźle się zapowiada, tylko potrzebuje odpowiedniego momentu, żeby odpalić. Mijały kolejne: mecze, rundy, sezony, a Miłosz nie mógł znaleźć lontu i zapałek. Dostawał szanse, ale nie potrafił z nich skorzystać. Obrońcy przestali się nabierać na jego popisowy numer, czyli zejście do linii, klapki na oczy, głowa w dół i sprint do linii końcowej. Czasem zapominał o jej istnieniu i lądował na bandach reklamowych. Być może Michniewicz w końcu pomoże mu podnieść głowę i poinformuje, że tak jest łatwiej. Koledzy nie przybiegli w pole karne, żeby tylko popatrzeć, pozwiedzać. Nie pogardziliby niezłym dośrodkowaniem w pełnym biegu.
W sieci można odnaleźć wiele prześmiewczych filmików, kompilacji nieudanych zagrań 24-letniego pomocnika z Czempinia. Ja będę przekorny, stanę po drugiej stronie barykady w różowych okularach i przypomnę wszystkim najlepszą rundę w wykonaniu Przybeckiego. Ten chłopak kiedyś naprawdę dobrze grał w piłkę. Myślę, że Czesław Michniewicz zna ten filmik na pamięć. W końcu z jakiegoś powodu sięgnął po słuchawkę i zadzwonił do Lubina. Tam tylko na to czekali. Obopólna korzyść.
https://youtu.be/49IXSIW8wfU