Klątwa, inaczej określić nie można tego, co dzieje się obecnie w Bordeaux. Zmiany trenera, roszady w składzie i wszelkie możliwe inne próby wpłynięcia na postawę zespołu kończą się ciągle tym samym, czyli niepowodzeniem. A było przecież tak dobrze…
Dobre złego początki
Jeszcze dwa lata temu nikt by pomyślał, że nad Żyrondą (ujście dwóch rzek, Garonny i Dordogne, do morza, przy którym usytuowana jest stolica tego regionu, czyli Bordeaux) zbiorą się tak nieustępliwe i nieprzebrane czarne chmury. Wtedy to przecież Laurent Blanc, obecny selekcjoner reprezentacji Francji, święcił z podopiecznymi największe w ostatnich kilku latach sukcesy. Spodziewano się wreszcie powrotu na stałe do piłkarskich elit, a może nawet ich zawojowanie. Blanc, podobnie jak teraz w kadrze, tak u prezesa Jeana-Michela Triaud miał stać się lekarstwem na wszelkie niepowodzenia, lecz to właśnie od niego rozpoczęło się całe zło.
Girondins Bordeaux w 2009 roku dokonało rzeczy wydawało się od lat niemożliwej – wygrało ligową rywalizację z Lyonem. To był sądny sezon dla OL, które nie wygrywając mistrzostwa po siedmiu z rzędu sukcesach, nie było w stanie powrócić na sam szczyt. W ten sam sposób w Ligue 1 zrobiło się znacznie ciekawiej, a każde kolejne rozgrywki nie rozpoczynają się od dywagacji, ile punktów przewagi wywalczą sobie „Les Gones” pod koniec sezonu. Cała Francja była „Żyrondystom” i Blancowi wdzięczna. Kolejny rok napawał wszystkich w południowo-zachodniej części kraju optymizmem.
Początki były rzeczywiście obiecujące – fantastyczna runda jesienna, podczas której Bordeaux wygrało arcytrudną grupę Ligi Mistrzów, mając za przeciwników Bayern Monachium i Juventus Turyn, a na krajowym podwórku ośmiopunktową przewaga nad Marsylią miała być dobrą zaliczką przed próbą obrony mistrzowskiego sezonu. Wiosną cały ten wysiłek jednak poszedł na marne. Co prawda ćwierćfinał Champions League martwić nie mógł, ale gdy uświadomić sobie, że przeciwnikiem był świetnie znany Lyon, to szkoda było takiej wybornej okazji na historyczny dla tego klubu wyczyn. Jeszcze gorzej jednak skończyło się w lidze. Wystarczy powiedzieć, że spośród 19 spotkań rundy rewanżowej „Żyrondyści” nie byli w stanie wygrać aż 14, a osiem z nich przegrali. Skutkowało to nie tylko stratą pierwszego miejsca, ale również wypadnięciem poza pierwszą piątkę. Marzenia o dłuższej przygodzie z europejskimi pucharami poszły w zapomnienie.
Takie to pobojowisko pozostawił Laurent Blanc. Wielki bohater rozpoczął jeden z najgorszych okresów Bordeaux we współczesnej historii. Trudno powiedzieć, co było przyczyną takiej metamorfozy, ale wielu obserwatorów sugerowało, iż przedwczesne ogłaszanie Laurenta Blanca selekcjonerem kadry narodowej mogło stworzyć pewien ferment w tej ekipie. Wiadomo było, że niezależnie od sportowego osiągnięcia „Les Bleus” na mistrzostwach świata w RPA, posada trenera na pewno ulegnie zmianie. Raymondowi Domenechowi, ówczesnemu selekcjonerowi, nie było po prostu po drodze ani z mediami, ani z samymi piłkarzami, czego dowodem był strajk podczas wspomnianej imprezy. Na następcę Domenecha cała Francja wytypowała Blanca, który był jednym z symboli wybitnego dla francuskiej piłki okresu (1998 – mistrzostwo świata, 2000 – mistrzostwo Europy), który jako trener fantastycznie sprawdził się w klubowych realiach.
Taka sytuacja w Bordeaux pociągnęła za sobą lawinę nieszczęść. Utracone szanse w kraju i w Europie nie wpłynęły dobrze na atmosferę w szatni. Na domiar złego z klubem pożegnały się największe gwiazdy, Marouane Chamakh przeszedł do Arsenalu Londyn i Yoann Gourcuff, który do dziś nie jest w stanie nawiązać do dyspozycji, gdy trenował go Blanc, do Lyonu. Niektórym wydawało się, że to sytuacja tyle dobra, że wszystko powróci na swe tory w sposób naturalny. Nic bardziej mylnego.
Tragedii ciąg dalszy
W miejsce charyzmatycznego Laurenta Blanca zatrudniono Jeana Tiganę. Szkoleniowca, który miał co prawda za sobą górnolotne sukcesy (mistrzostwo Francji z Monaco w 1997 roku, awans do Premier League z Fulham), lecz nie posiadał chyba odpowiedniej siły przebicia wśród zawodników Bordeaux. Zawodników, którzy po wcześniejszych triumfach nie byli tak pokorni i łatwi do organizacji. Współpraca Tigany z nimi okazała się wielkim niewypałem. „Żyrondyści” bardzo dobrze radzili sobie w starciu z silnymi rywalami (remisy z Marsylia i Lille, zwycięstwo z Lyonem), lecz gubili mnóstwo punktów na słabeuszach czy średniakach Ligue 1. Wystarczy wspomnieć gros remisów, w których widać było, że jedenastka Tigany nie jest w stanie przełożyć swojego potencjału na wynik sportowy – po prostu im się nie chciało – a koszmarem okazały się pojedynki na własnym stadionie, gdzie rozpieszczona dotychczasowymi wynikami publiczność nie potrafiła zaakceptować żadnej straty punktów.
Znamienne dla tego okresu było spotkanie z Sochaux, podczas którego kibice opuścili tłumnie trybuny. Przy jednym z wykonywanych przez gości rzutów wolnych golkiper GB, Cedric Carasso, mówił, przecierając oczy podczas ustawiania kolegów w murze: „Ja już nie mogę”. Nikt już wtedy nie mógł. Piłkarze nie mogli nic dać z siebie na boisku, kibice nie mogli patrzeć na to, co wyprawiają ich pupile i nie mógł również Jean Tigana, który zaraz po tym meczu podał się do dymisji, wskazując na karygodne zachowanie sympatyków klubu wobec jego rodziny. Drużynę w ostatnich kolejkach poprowadził drugi trener, Eric Bedouet, ale wszyscy wokół wiedzieli, że to rozwiązanie jest jedynie tymczasowe i przed zbliżającymi się rozgrywkami ma dojść do fundamentalnych zmian.
Małe wielkie zmiany Gillota
A jeżeli dokonywać wielkich zmian, to zacząć trzeba oczywiście od ławki trenerskiej. Fundamentem nowego oblicza Bordeaux miał zostać Francis Gillot – dobrze zapowiadający się szkoleniowiec, który hołdował piłce atrakcyjnej i ofensywnej (czymś trzeba było ponownie zachęcić kibiców, by powrócili na Stade Chaban-Delmas). Gillot dopiero co sięgnął po swój największy trenerski sukces, czyli wywalczenie z ekipą, co ciekawe wspomnianego Sochaux, miejsca gwarantującego start w europejskich pucharach. Uznał jednak, że tam się już wypalił i swoich piłkarzy osierocił na rzecz „Żyrondystów”.
– Zdecydowałem się przejść do Bordeaux, gdyż jest to wielki klub. Klub popularny i o wielkim potencjale, w którym będę mógł wyrazić się w pełni jako trener – argumentował swoje posunięcie Gillot. Wraz z nowym szefem zaczęto wprowadzać również zmiany do składu, choć nie tak drastyczne, jak można było się tego spodziewać. Ze starych wyjadaczy pożegnano się tylko z Brazylijczykiem Wendelem, który postanowił kontynuować karierę w krajach arabskich oraz Alou Diarrą, na którego chrapkę już od lat miał Didier Deschamps, a dopiero teraz włodarze Marsylii dopięli jego transfer. Za nich pojawiło się dwóch dobrych, a może nawet klasowych piłkarzy, czyli Landry N’Guemo z Nancy, a przede wszystkim Nicolas Maurice-Belay. Ten drugi przywędrował do Bordeaux wraz ze szkoleniowcem i to miało być takim znakiem rozpoznawczym w zmianie stylu gry klubu. Co prawda ma on nieraz znaczący wkład w grę ofensywną „Żyrondystów”, ale lekarstwem na wszelkie zło nie jest. Ważnym jeszcze aspektem podejścia Gillota było zwrócenie się ku młodszym piłkarzom, którzy powrócili z wypożyczenia i stali się stałymi punktami ławki rezerwowej (m.in. Grzegorz Krychowiak, który o pozycję w podstawowym składzie rywalizować musi z N’Guemo).
Sparingi wypadały dość obiecująco, wrażenie było, że pozycja zespołu przed zbliżającym się sezonem jest dość mocna i można go na pewno wymieniać w gronie faworytów do walki o europejskie puchary. Rzeczywistość, jak to już nieraz bywało, okazała się brutalniejsza. Do dziś podopieczni Francisa Gillota nie są w stanie wygrać meczu na własnym boisku, a w ogóle ta sztuka udała się tylko raz (2:1 w Valenciennes), a przecież mamy już za sobą dziewięć kolejek.
Te same problemy, nowe środki
Od samego początku zapowiadał się podobny scenariusz jak rok temu. Piłkarze z dużym potencjałem nie byli w stanie zaangażować się w pełni przez pełne 90 minut, coś bardzo symptomatycznego dla tej ekipy. W tym sezonie szkoleniowiec Bordeaux postanowił jednak inaczej niż jego poprzednik podejść do sprawy, a właściwie przyznać z nieskrywaną szczerością, co tak naprawdę myśli o postawie piłkarzy. Otóż Francis Gillot na konferencji prasowej posądził swoich zawodników o brak zaangażowania. Nie wymienił nazwisk, ale przyznał, że tak nie mogą zachowywać się profesjonalni piłkarze. Coś, o czym wielu już widziało, on stwierdził to jawnie. Czy rozsądnie?
Trudno to jednoznacznie stwierdzić. Co jednak ważne, po stronie Gillota stanęli sami sympatycy Bordeaux, wywieszając na stadionie napis: „Gillot, kibice są za Tobą”, czym jasno pokazali, że oni też mają oczy i widzą, co ich ukochana drużyna wyrabia na murawie. Czy jednak efekty sportowe uległy zmianie? Pozytywem jest na pewno większe zaangażowanie, które widać bardzo wyraźnie. W każdym ze spotkań z Lille, Tuluzą i Montpellier „Żyrondyści” oddali wiele serca, tylko co z tego, jeżeli ugrali w nich tylko dwa punkty. Z Lille Diabate nie strzelili karnego na wagę zwycięstwa, z Tuluzą dwubramkowe prowadzenie do przerwy rozpłynęło się w drugiej części meczu, a w ostatniej minucie dobił ich Riviere, zaś z Montpellier wynik 2:0 utrzymywał się aż do 88. minuty, a i tak skończyło się na remisie.
W takich sytuacjach zwalić winę trzeba na działalność nadprzyrodzoną – niektórzy wspominają już o klątwie, która wisi nad zespołem. Trener mówi o swoich piłkarzach, że są wrażliwi, gdy stracą pierwszą bramkę i trudno się z nim nie zgodzić. Z każdym meczem ich pewność siebie i wiara we własne umiejętności coraz bardziej słabnie. Cóż z tego, że wygrywali 2:0, cóż z tego, że byli w stanie przeciwstawić się silnej ofensywie Lille, jeżeli od pewnego momentu piłkarzom coś wiąże nogi i ręce, a przede wszystkim głowy. Bo takich błędów jak defensywa Bordeaux nie popełnia żaden klasowy zespół.
Czy zatem Francis Gillot jest w stanie przeciwstawić się jakimś siłom pozaziemskim, które uwzięły się na „Żyrondystów”? A może jednak uwierzyć w to, że wszystko zależy od nóg i głów piłkarzy, na których spoczywa piętno braku sukcesów od pamiętnego roku 2009 i presja, jaką kibice nie omieszkają wyrażać podczas każdego domowego spotkania. Może jednak okazać się tak, iż tej drużynie potrzebna będzie gruntowna zmiana kadrowa, dzięki które odejdą wszyscy, pamiętający sielankowe dni z Blanciem, a przyjdą nowi, zupełnie nieskażeni traumą sprzed dwóch lat i głodni sukcesów, niebojący się brać na siebie odpowiedzialności.
W każdym razie Gillot rezonu wciąż nie traci. Mimo żenujących strat punktów i wyraźnego sygnału, iż jego piłkarze nie wiedzą, jak zachować się w najistotniejszych fragmentach meczu (przez co marnują cały swój wcześniejszy wysiłek), on widzi poprawę w stylu gry, wymieniając na kolejnych pomeczowych konferencjach, czego wciąż brakuje. Trudno się z nim nie zgodzić i trudno nie podziwiać jego determinacji w dążeniu do celu. Oby starczyło jej na jak najdłużej, bo żeby przełamać jakąkolwiek klątwę, trzeba wykazać się nadludzką cierpliwością i wolą walki.