To były czasy – wielka Wisła Kraków z sezonu 2002/2003


Jest zaledwie kilka drużyn, które na zawsze zapisały się złotymi zgłoskami w historii polskiego futbolu. Jedną z nich jest z pewnością Wisła Kraków z sezonu 2002/2003

25 marca 2020 To były czasy – wielka Wisła Kraków z sezonu 2002/2003

Każdy z nas ma w sercu drużynę, do której występów lubi od czasu do czasu wracać. Z pewnością znajdzie się wielu, dla których tą drużyną jest Wisła Kraków z sezonu 2002/2003. Wielka ekipa Henryka Kasperczaka, która rządziła na krajowym podwórku, a za granicą potrafiła postawić się Parmie czy Schalke 04. Tym razem przypomnimy sobie wielką "Wisełkę" z początków XXI wieku.


Udostępnij na Udostępnij na

Wisła Kraków z sezonu 2002/2003. Drużyna, która nie miała sobie równych na krajowym podwórku i która zachwycała nas swoją podróżą po Europie. Mimo że od tamtych wydarzeń minęły już niemalże dwie dekady, to wspomnienia z tamtego okresu pozostają żywe. Mistrzostwo Polski, wygrana w Pucharze Polski, a do tego wisienka na torcie w postaci 1/8 finału Pucharu UEFA. 75 strzelonych goli w lidze oraz 22 w rozgrywkach europejskich.

Dzisiaj wielu wspomina tamten sezon jako szczyt ery Bogusława Cupiała i Henryka Kasperczaka. Rok wcześniej Wisła wypuściła mistrzostwo z rąk na rzecz warszawskiej Legii. Zebrane cenne doświadczenie i czas pozwoliły jednak na zbudowanie czegoś wielkiego.

Wisła Kraków z sezonu 2002/2003 – skład naszpikowany legendami

Maciej Żurawski, Marcin Kuźba, Kamil Kosowski, Kalu Uche, Tomasz Frankowski, Mirosław Szymkowiak, Marcin Baszczyński, Mauro Cantoro… i wielu innych. Niesamowite, ilu z perspektywy czasu ikonicznych zawodników zebrało się wtedy w jednej drużynie Henryka Kasperczaka.

Żurawski, który w tamtym czasie przeżywał najlepsze lata swojej kariery. Chociaż akurat w sezonie 2002/2003 nie został królem strzelców (został nim dokładnie sezon wcześniej i sezon później), nadal mógł się pochwalić świetnymi statystykami. Popularny „Żuraw” ustrzelił wtedy 22 trafienia w naszej lidze, a kolejne dziesięć goli dołożył w Pucharze UEFA. Bez jego trafień z pewnością nie byłoby ani mistrzostwa Polski, ani 1/8 finału Pucharu UEFA. Ciekawostką jest fakt, że aż do finału tamtych rozgrywek i meczu FC Porto z Celtikiem Glasgow Żurawski pozostawał liderem klasyfikacji strzelców.

Razem z Tomaszem Frankowskim przez lata zawieszali sobie poprzeczkę na coraz wyższym poziomie. Podobnie jak partner z ataku „Franek, łowca bramek” dwukrotnie zostawał królem strzelców polskiej ekstraklasy. Jak na ironię losu akurat w tym legendarnym dla klubu sezonie 2002/2003 Frankowski przez sporą jego część walczył z urazem. Stąd tylko sześć ligowych bramek w tamtym okresie.

Równie ważną postacią dla tamtej ekipy był Kamil Kosowski. Będąc odciążonym od obowiązków defensywnych przez Macieja Stolarczyka, popularny „Kosa” mógł w pełni rozwinąć swoje umiejętności kreowania gry. I opłaciło się, bo do niezliczonej liczby asyst dołożył również dziewięc bramek we wszystkich rozgrywkach. Dobra forma Kosowskiego musiała oznaczać coraz mocniejsze zainteresowanie zagranicznych klubów. Ostatecznie „Kosa” wylądował na przeróżnych wypożyczeniach, gdzie jednak nie potrafił odzyskać swojej najlepszej formy. Na pocieszenie, końcowy etap kariery w Nikozji pozwolił mu wystąpić w Lidze Mistrzów.

Cały kwartet dopełniała postać Mirosława Szymkowiaka, genialnego rozgrywającego. Rewelacyjny przegląd pola oraz zabójcze stałe fragmenty gry – styl gry Szymkowiaka bardzo szybko stał się jego znakiem rozpoznawczym. To właśnie jeden z takich rzutów wolnych mógł zapisać się w historii Wisły Kraków, ale jego strzał przeciwko Lazio wylądował na poprzeczce. Jego odejście w 2004 roku było jednym z pierwszych etapów rozpadu tamtej wielkiej Wisły Kraków.

Obieżyświat z Nigerii

Niewielu było w naszej ekstraklasie piłkarzy zza granicy, którzy do dziś budzą w polskich kibicach tak ciepłe wspomnienia. Sięgając pamięcią do sezonu 2002/2003, nie sposób nie poświęcić kilku zdań Kalu Uche. Ten przebojowy zawodnik stanowił o sile krakowskiej Wisły przez kilka dobrych sezonów, rozgrywając dla niej łącznie 65 spotkań.

To właśnie kampania z przełomu 2002 i 2003 roku była okresem jego najlepszej formy. Uche w całym sezonie ekstraklasy strzelił pięć goli i dołożył aż 11 asyst (nigdy później nie asystował już tak często). Sympatyczny Nigeryjczyk często stanowił katalizator większości akcji ofensywnych ekipy Henryka Kasperczaka. Do tego strzelał bramki takim tuzom jak Schalke czy Lazio. Nic więc dziwnego, że kibice wręcz go pokochali – i to ze wzajemnością.

Niestety z czasem stało się oczywiste, że przed Nigeryjczykiem są zbyt szerokie horyzonty, by móc go na dłużej utrzymać w polskiej lidze. Latem 2005 roku Uche odszedł do hiszpańskiej Almerii, gdzie przez kilka lat potrafił znaleźć swoją niszę w rozgrywkach La Liga. Rozegrał tam ponad 150 spotkań i strzelił 34 gole. Dobra gra na Półwyspie Iberyjskim otworzyła mu później drogę do reprezentacji narodowej, z którą pojechał na mistrzostwa świata 2010 w RPA. Kto by pomyślał, że ten utalentowany Nigeryjczyk z Krakowa zdobędzie później dwie bramki na mundialu.

Po zakończeniu etapu w Almerii zdołał jeszcze zaliczyć przygodę z katalońskim Espanyolem. Później było już bardziej egzotycznie, a podczas swojej kariery zwiedził m.in. Turcję, Katar czy nawet Indie. W międzyczasie ożenił się nawet z wicemiss Nigerii z 2008 roku, a dziś już 37-letni Uche pozostaje bez klubu. Mimo upływu czasu krakowianie na zawsze zapamiętają te słynne salta, którymi czarował po zdobytych bramkach.

Angelo Hugues

W tej całej śmietance polskiego futbolu musiała się znaleźć kropla goryczy. O ile bowiem niemalże na każdej pozycji w zespole Kasperczaka oglądaliśmy wielkie postaci, o tyle obsada bramki pozostawiała wiele do życzenia. Mowa o Angelo, 36-letnim Francuzie sprowadzonym przez Kasperczaka z Olympique Lyon. Francuzie, który sporą część kariery we Francji przesiedział zwyczajnie na ławce rezerwowych.

Hugues pasował do koncepcji Kasperczaka mniej więcej tak, jak dziś Ederson pasuje do stylu Guardioli – jego głównym atutem była bowiem gra nogami. Niestety jednak dla Wisły, Francuz zawodził w tym kluczowym aspekcie fachu bramkarskiego – w bronieniu. Oczywiście nie był najgorszym bramkarzem, jakiego krakowianie widzieli w swoim życiu. Robienie z niego totalnego fajtłapy byłoby dużą przesadą. A jednak Hugues zawiódł tam, gdzie najbardziej go potrzebowano – w europejskich pucharach.

Oglądając dzisiaj skróty tamtych pojedynków, jeden schemat powtarza się regularnie – bramkarz mógł zrobić tu więcej. Hugues zawalił przy kilku bramkach z Parmą, Schalke i Lazio. Albo źle się ustawił, albo przepuścił piłkę pod rękawicami, albo źle wyszedł do dośrodkowania.

Dziś już wiemy, że pewność u bramkarza to jeden z ważniejszych czynników w zespole, który chce marzyć. Hugues kimś takim nie był. Chociaż nie można mu było odmówić umiejętności, to był po prostu zbyt mało regularny. W pamięci kibiców pozostanie jako symbol utraconej szansy tamtej Wisły Kraków.

Szalona przygoda w europejskich pucharach

No właśnie. Skoro już zaczęliśmy ten temat, to pociągnijmy go dalej. Chociaż Wisła dominowała wówczas na krajowym podwórku, to właśnie za jej wyczyny w Europie kibice tak pokochali tamten zespół.

Pojedynki Wisły Kraków w ówczesnej edycji europejskich pucharów zostaną na zawsze w pamięci nie tylko kibica Wisły Kraków, ale generalnie kibica polskiej piłki. To był bowiem jeden z tych momentów w chlubnej przeszłości naszego futbolu, gdy polska drużyna potrafiła utrzeć nosa potentatom. Solidnym, uznanym firmom zachodniego futbolu ze składem naszpikowanym gwiazdami. To były te czasy, gdy Wisła otarła się o ćwierćfinał Pucharu UEFA. Ale od początku.

Krakowianie przystępowali do rozgrywek Pucharu UEFA 2002/2003, mając w pamięci bolesne wspomnienia z poprzednich lat. W 2000 roku Wisła musiała uznać wyższość FC Porto. Rok później mocniejsza okazała się FC Barcelona, która w eliminacjach do Ligi Mistrzów wygrała w dwumeczu wynikiem 5:3. Tym razem już od samego początku wiślacy zaznaczyli swoją dobrą formę na europejskich salonach. W pierwszej rundzie eliminacji gładko poradzili sobie z NK Primorje, rozbijając Słoweńców łącznie 8:1. Prawdziwy test przyszedł już w kolejnej, drugiej fazie tych rozgrywek. Na drodze Wisły stanęła AC Parma, wówczas jedna z najbardziej renomowanych ekip we włoskim futbolu.

Parma

Chociaż Parma z sezonu 2002/2003 nie była już tak mocna jak jeszcze kilka lat temu, to nadal mogliśmy tam znaleźć kilka znakomitych nazwisk. Adriano, Gilardino, Adrian Mutu, Nakata… mogło to robić wrażenie. W pierwszym meczu to Włosi okazali się górą. Wisła przegrała 1:2 w dość pechowych okolicznościach. Krakowianie nie tracili jednak nadziei, bowiem w rewanżu czekał na nich rozpalony do czerwoności tłum oddanych kibiców.

Ku jednak zaskoczeniu zgromadzonych na stadionie krakowian to goście rozpoczęli strzelanie w tamtym rewanżu. Mimo że Wisła od pierwszego gwizdka sędziego ruszyła do ataku, już w 6. minucie do siatki trafił Adriano, nieobecny w pierwszym spotkaniu. Legendarny Brazylijczyk wykorzystał zamieszanie w polu karnym i mocnym strzałem pod poprzeczkę pokonał Angelo Huguesa. Ta bramka ewidentnie pokrzyżowała wszelkie plany taktyczne Henryka Kasperczaka, bowiem od tego momentu to Parma zaczęła dyktować warunki gry.

Wisła odzyskała tlen w 71. minucie za sprawą wtedy niesamowitego Kamila Kosowskiego. „Kosa” oddał strzał z ponad dwudziestu metrów, a Sebastian Frey popełnił błąd, wpuszczając piłkę do siatki. Ten przełomowy moment w tym meczu pozwolił wiślakom uwolnić ukryte pokłady energii. Krótko potem do dogrywki doprowadził Maciej Żurawski, w której później „Żuraw” ustrzelił dublet. Golem na 4:1 Włochów dobił rezerwowy z tamtego spotkania – Daniel Dubicki, który w efektowny sposób minął bramkarza i posłał piłkę do pustej bramki. Parma była na kolanach, a Kraków jeszcze przez długie lata wspominał tamten wieczór. To jednak był dopiero początek pięknej przygody Wisły w Pucharze UEFA. Kolejnym przeciwnikiem okazało się być niemieckie Schalke.

Schalke

Kolejna runda rozgrywek przyniosła równie mocnego rywala, ale chyba i jeszcze większą sensację. Krakowianie trafili na ówczesną czwartą siłę Bundesligi – Schalke 04 Gelsenkirchen. Podobnie jak to było w poprzedniej rundzie – i tym razem Wisła musiała liczyć na wywalczenie korzystnego wyniku w rewanżu. W pierwszym meczu tamtego pojedynku Wisła zremisowała u siebie z niemiecką drużyną 1:1 głównie dzięki wątpliwej postawie bramkarza Angulo.

To jednak rewanżowe starcie między obiema ekipami zapisało się w annałach polskiej piłki nożnej. Drużyna Henryka Kasperczaka nie przestraszyła się 50-tysięcznej widowni na stadionie w Gelsenkirchen. Po początkowej przewadze gospodarzy to Wisła zaczęła dyktować warunki. Krakowianie grali piękny, odważny futbol, co zostało im wynagrodzone w 40. minucie spotkania, gdy Maciej Żurawski otworzył wynik sprytnym strzałem po długim rogu. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać, a stan rywalizacji wyrównał Tomasz Hajto.

Druga część spotkania była już jednak koncertowym popisem gości, którzy po przerwie wbili Niemcom kolejne trzy bramki. Kalu Uche, ponownie Żurawki, a na koniec Kamil Kosowski. „Schalke 1:4, Schalke 1:4″ – do dziś te słowa komentatora muszą rozbrzmiewać echem w głowach fanów Wisły Kraków. Wisła wyjeżdżała z tego spotkania wielka i zwycięska, a wielu ekspertów określa tamten dzień szczytowym momentem ery Bogusława Cupiała.

Lazio

Gdy dzisiaj wspominamy tamten dwumecz z rzymianami, na usta ciśnie się jedno stwierdzenie – cholerna szkoda. To była przecież niepowtarzalna okazja, by polska drużyna zagrała w ćwierćfinale Pucharu UEFA. Coś, co dzisiaj brzmi raczej jak nieśmieszny żart, wtedy było celem na wyciągnięcie ręki.

Tym bardziej że nadzieje były ogromne. Z pierwszego spotkania rozgrywanego na Stadionie Olimpijskim wiślacy wywieźli świetny wynik 3:3, a mogli nawet wygrać. Miła odmiana po ostatnich pojedynkach i konieczności gonienia rezultatu w rewanżu. Rewanżu, który poprzedziła batalia o… stan techniczny murawy.

Włosi złożyli skargę na zbyt zmarznięte boisko, przez co delegat UEFA zgodził się przełożyć spotkanie o kilka dni. Oficjele rzymscy próbowali posunąć się nawet o krok dalej i całkowicie wywieźć mecz z Krakowa, a najlepiej w ogóle z Polski. Ostatecznie mecz odbył się planowo na stadionie Wisły, ale poprzedzono go kosztownymi pracami w celu odmrożenia murawy.

Wracając jednak do piłkarskiego aspektu tamtego pojedynku, jedna rzecz była aż zbyt oczywista – jakość rzymskiego zespołu okazała się po prostu zbyt duża. W porównaniu do pierwszego spotkania Lazio wystawiło jedynie piątkę poprzednich zawodników. Teraz oprócz Diego Simeone czy Enrico Chiesy mogliśmy jeszcze obejrzeć w akcji Jaapa Stama czy Dejana Stankovicia.

Co prawda wiślacy tamto spotkanie rozpoczęli rewelacyjnie, bo już od bramki Kuźby w 4. minucie meczu. W 15. minucie spotkania doszło do zmiany arbitra z powodu odniesionego urazu i można było odnieść wrażenie, że cała Wisła zeszła wtedy z boiska. Krótko później stan rywalizacji wyrównał Couto, a w drugiej połowie wiślaków dobił ich kat z poprzednich starć – przeklęty Chiesa.

Wiślacy co prawda walczyli dzielnie, ale tamtego dnia nie odnaleźli w sobie tej samej energii, która poprowadziła ich przeciwko Schalke czy Parmie. Z boiska musiał zejść Żurawski oraz Kuźba i ostatecznie zabrakło właśnie tej siły ognia.

Awans był na wyciągnięcie ręki, ale nikt w Krakowie nie był zły na swoich ulubieńców. Fanom towarzyszyła duma i tylko trochę bolesny żal. Piękna seria w Europie i emocje jej towarzyszące to coś, czego żaden wiślak nigdy już nie zapomni.

Architekt wielkiej Wisły

Pisząc o wielkiej Wiśle z początków XXI wieku, nie sposób pominąć roli Henryka Kasperczaka. Popularny „Kasper” w latach 2002–2004 zbudował drużynę, którą z powodzeniem można nazywać jedną z najwybitniejszych w historii polskiej piłki. O szalonej przygodzie w Pucharze UEFA już pisaliśmy, jednak do pełni szczęścia Kasperczakowi zabrakło wprowadzenia Wisły do Ligi Mistrzów. Później los skrzyżował krakowian z Realem Madryt, który z oczywistych przyczyn znajdował się poza ich zasięgiem.

Niemniej jednak nie można odmówić mu pozostałych sukcesów – dwukrotnego mistrzostwa Polski oraz Pucharu Polski. A to wszystko przy zachowaniu efektownego dla oka stylu gry. Dzięki swoim znajomościom we francuskiej piłce wiślakom udało się w okresie przygotowawczym do sezonu 2002/2003 rozegrać kilka sparingów z mocnymi ekipami znad Sekwany. Już wtedy było widać, że wiślacy mogą mierzyć się z zachodnimi drużynami jak równy z równym.

Maciej Żurawski swego czasu wyznał: – Dopasowaliśmy się z trenerem. On miał swoją wizję, która była jednak zbieżna z naszą filozofią futbolu. Pozwalał nam często improwizować, szczególnie w ataku.

Niestety kompromitujące porażki z Dinamo Tbilisi i Valerengą przekreśliły jego szansę na dalsze prowadzenie drużyny. Rozstano się z nim w dość nieciekawej atmosferze. Patrząc jednak z perspektywy czasu, nikt nie odbierze Kasperczykowi tego, co udało mu się osiągnąć z tamtą „Wisełką”.

***

Choć sezon 2002/2003 nie był ostatnim wielkim sezonem Wisły Bogusława Cupiała, to chyba można zaryzykować tezę, że ostatnim tak wielkim. Później już nie udało się powtórzyć podobnych sukcesów w Europie, choć dwa lata później wiślacy byli bardzo blisko Ligi Mistrzów. Wtedy jednak na drodze krakowian stanął przeklęty Panathinaikos.

Dzisiaj kibice Wisły Kraków z utęsknieniem mogą wspominać tamtą złotą ekipę Henryka Kasperczaka. Obecna Wisła mierzy się z zupełnie innymi problemami i pewnie minie jeszcze sporo czasu, zanim uda się ponownie zbudować tak klasową drużynę.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze