W futbolu do pisania historii, tworzenia wielkich rzeczy trzeba wyjątkowych postaci. Bez dwóch zdań. Często też sprzyjających okoliczności. Ale nierzadko niezwykle istotny jest pojedynczy impuls, spadający kamyczek, który da początek lawinie. Mityczny mecz. Piłkarski efekt motyla. Polska reprezentacja prowadzona przez Paulo Sousę wyczekuje spotkania, po którym ukaże się nowa twarz kadry. Beenhakker miał Portugalię, Nawałka Niemcy. Paulo Sousa będzie miał Anglię?
Patrząc od strony czysto matematycznej, czy te mityczne zwycięstwa muszą mieć jakieś specjalnie większe znaczenie dla zespołu? No nie, niezależnie, czy się pokona Anglię, czy San Marino, to punkty drużynie zostaną przyznane trzy. Kwestia tego, że owych trzech oczek nie będzie mieć w pierwszym przypadku główny kandydat do bezpośredniego awansu na mistrzostwa świata, a w drugim zdecydowanie najsłabszy rywal w grupie. Ale nawet pokonując w środę Anglików, nie będziemy na pole position w walce o 1. miejsce w grupie eliminacyjnej.
Tu chodzi jednak o coś innego. Gra w spotkaniach z wielkimi rywalami toczy się na dwóch płaszczyznach: o eliminacyjne punkty, ale także (a może przede wszystkim) o mentalny rozkwit kadry. Dobry wynik potrafi dać początek czemuś wielkiemu. Paulo Sousa na taki mityczny mecz dalej czeka. Potyczka z Anglią wydaje się idealną okazją.
Polska teoria mitycznego meczu
Termin, który narodził się tak na dobrą sprawę w XXI wieku. Być może poniekąd ze względu na ogólny marazm w polskiej piłce. Kilka turniejów mistrzostw świata i mistrzostw Europy i zaledwie raz wynik, z którego mogliśmy być dumni. Wyjmując ze zbioru Euro 2016, za każdym razem klęska. Często połączona z kompromitacją.
Jednakże w paru przypadkach sam awans na wielki turniej uznawany był już za sukces. Sukces, który niejednokrotnie rodził się w bólach. I który niejednokrotnie był zapoczątkowany przez ów mityczny mecz. Bo kto wie – czy kadra Beenhakkera zapewniłaby Polsce pierwszy, historyczny awans na mistrzostwa Europy, gdyby nie pokonanie Portugalii w Chorzowie? A gdzie skończyłby zespół Adama Nawałki, jakby Milik i Mila nie pokonali Manuela Neuera na Stadionie Narodowym?
Oczywiście, to wszystko gdybanie. Historia z pewnością potoczyłaby się inaczej, to jasne, w pewnych przypadkach może i nawet korzystniej, ale to już pytania pozostawione bez odpowiedzi na wieki wieków. Pewną zależność zauważyć jednak można. Selekcjonerzy, którzy mieli swój „wielki mecz”, potrafili tworzyć wielkie rzeczy z reprezentacją. Czas zatem na Paulo Sousę.
Powrót na wielki turniej
Od mundialu w Meksyku w 1986 roku polska reprezentacja czekała na udział w wielkim turnieju ponad 15 lat. W międzyczasie srebrny medal olimpijski to i tak było mało. Lata posuchy w polskiej piłce przerwał awans do mistrzostw świata w 2002 roku kadry Jerzego Engela. Awans, który niestety nie pociągnął jednak za sobą dobrego wyniku sportowego na samej imprezie.
Ale wtedy trudno było doszukiwać się kamienia milowego w spotkaniach tamtej reprezentacji. Zespół Jerzego Engela punktował regularnie, pokonywał grupowych rywali w walce o awans na mundial, ostatecznie pieczętując go wygraną w Chorzowie z Norwegią 3:0. Wydawało się, że był to zespół gotowy na choćby przyzwoity wynik na mistrzostwach globu (za taki by uznano choćby wyjście z grupy). Jak się okazało, nie był.
Spadkobiercą kadry Engela był Paweł Janas – selekcjoner, który powtórzył połowiczny sukces poprzednika. Na mistrzostwa świata awansował, ale na nich także nic nie ugrał, choć wydawało się, że tym razem wyjście z grupy to konieczność. Bardzo wymagające eliminacyjne boje z Anglią, Austrią i Walią pokazały, że drużynę stać na wiele, ale po raz kolejny w kluczowej chwili za przygotowaniem fizycznym nie nadążyło mentalne.
Narodziny kadry Leo Beenhakkera
Mityczny mecz, w konkretnym tego powiedzenia znaczeniu, przytrafił się dopiero Leo Beenhakkerowi. Holenderski trener objął polską reprezentację, aby po raz pierwszy w historii wprowadzić ją na najważniejszy turniej Starego Kontynentu. Zaczął jednak źle. Uległ na start eliminacji Finlandii, zremisował z Serbią i wymęczył pierwsze zwycięstwo u steru polskiej kadry nad Kazachstanem. Wielkiego optymizmu przed starciem z Portugalią zatem nie było.
Jednakże to w tamtym jesiennym spotkaniu w Chorzowie zbudowana została kadra Leo Beenhakkera. Do dziś uznawany za jeden z najlepszych meczów polskiej reprezentacji w XXI wieku. Dwa gole Euzebiusza Smolarka, kontaktowe trafienie Portugalczyków dopiero w doliczonym czasie drugiej połowy i początek wielkiej historii kadry prowadzonej przez holenderskiego trenera.
2:1, które zapisało się na kartach polskiej historii piłki nożnej. Wjazd na autostradę do pierwszego awansu na mistrzostwa Europy, który przypieczętowany został zwycięstwem nad Belgią, także w Chorzowie, także po dublecie Smolarka. I choć po samym awansie reprezentacja Beenhakkera stopniowo się już rozkładała, to do dziś spotkanie z Portugalią ma wymiar mityczno-historyczny.
Polska piłka w zapaści
A upadek kadry Leo Beenhakkera był niestety początkiem stopniowego pięcioletniego upadku polskiej piłki reprezentacyjnej. Trzy lata „przygotowań” reprezentacji prowadzonej przez Franciszka Smudę na turniej stulecia zakończony totalną kompromitacją. Brak choćby jednego zwycięstwa nad kadrą ze światowego topu, jedynie o włos od historycznego zwycięstwa z Niemcami. Przede wszystkim jednak upokarzające Euro 2012. Koszmarne trzy lata.
Pałeczkę przejął Waldemar Fornalik, którego celem był mundial w Brazylii w 2014 roku. Lecz on swojej szansy na zbudowanie czegoś wielkiego nie wykorzystał. Remis 1:1 z Anglią na Stadionie Narodowym (po kompromitacji osób odpowiedzialnych za zarządzanie stadionowym dachem) mógł być początkiem nowej historii w polskiej piłce. Mógł być, bo optymizm długo się jednak nie utrzymał.
Przyszły bardzo bolesna klęska przeciwko Ukrainie, strata punktów z Mołdawią czy stracony gol z San Marino. Eliminacje do mistrzostw świata zakończyliśmy na 4. miejscu, wygrawszy w ich trakcie ledwie trzy razy (dwukrotnie z San Marino, raz z Mołdawią) i spoglądawszy plecy Czarnogóry, Ukrainy oraz Anglii. Kolejny upiorny etap polskiego futbolu.
Wielkie zwycięstwo na Stadionie Narodowym
Adam Nawałka przejął reprezentację będącą w rozsypce. Fatalne Euro, którego byliśmy gospodarzem, brak awansu na dwa kolejne mundiale, żenujące spotkania. I na start pracy nowego selekcjonera Polska przegrywa 0:2 we Wrocławiu ze Słowacją. Dwie stracone bramki przed przerwą, Boruc ratujący drużynę przed kompromitacją, trybuny skandujące „jeszcze jeden” po drugim golu dla Słowaków. Było bardzo źle.
I tu wracamy do punktu wyjścia – mitycznego meczu. Takim dla Adama Nawałki było spotkanie eliminacyjne do Euro 2016 przeciwko Niemcom – drużynie wówczas niepokonanej w starciu z reprezentacją Polski. Niegdyś historia polskiej piłki pisana była na Stadionie Śląskim w Chorzowie, 11 października 2014 roku – na Stadionie Narodowym. Niesamowita dyspozycja Szczęsnego i trafienia Milika oraz Mili zapewniły Polsce historyczny triumf. Dla wielu jeden z najważniejszych w historii.
Potem już ruszyło. Kadra Nawałki o punkty w eliminacjach przegrała już tylko z Niemcami na wyjeździe, a później dopiero w rzutach karnych z reprezentacją Portugalii podczas Euro 2016 – najlepszego turnieju Polski w XXI wieku. Wielka historia zapoczątkowana przez wygrany (bo wcale nie wybitny) mecz przeciwko reprezentacji Niemiec w eliminacjach do mistrzostw Europy. Adam Nawałka pokazał wówczas wszystkim Polakom, że można.
Polska kadra i jej piłkarski krok wstecz
Wraz z bardzo nieudanym mundialem w 2018 roku minął czas Adama Nawałki w polskiej kadrze. Ster przejął Jerzy Brzęczek, który szans na zbudowanie swojego mitycznego meczu miał wiele. Zresztą już sam debiut wyglądał całkiem obiecująco. Remis w Bolonii z reprezentacją Włoch po golu na 1:1 straconym dopiero w ostatnim kwadransie mógł napawać optymizmem. Ostatecznie okazało się, że owo spotkanie było jednym z lepszych za całej kadencji Jerzego Brzęczka w roli selekcjonera reprezentacji Polski.
Co więcej, z rywalem z prawdziwego zdarzenia (Włochy, Portugalia, Holandia) mierzyliśmy się potem siedem razy, przegraliśmy pięciokrotnie i zremisowaliśmy w dwóch meczach. Pokonanie Austrii czy Słowenii to mało. Nawet 4:0 z Izraelem trudno było nazwać mianem owego mitycznego meczu. Nie ten kaliber rywala.
A później już czy to z Holandią, czy z Włochami głównie się kompromitowaliśmy. I nie chodzi nawet o wynik, bo największy wymiar kary to 0:2 przeciwko późniejszym mistrzom Europy, ale o styl gry kadry. Polska była tłem dla swoich rywali w zasadzie we wszystkich ze swoich spotkań. Jerzy Brzęczek co prawda wprowadził reprezentację na Euro 2020, ale drużyny w tym czasie nie zbudował. Szansy na poprowadzenie kadry w wielkim turnieju ostatecznie nie otrzymał.
Nowy rozdział Paulo Sousy
W jego buty na pół roku przed Euro 2020 wszedł pierwszy zagraniczny szkoleniowiec od czasu Leo Beenhakkera – Portugalczyk Paulo Sousa. Plan w teorii długofalowy, ale z pierwszym celem w zasadzie na już. Bo przygotowania do mistrzostw Europy prowadziły przez eliminacje do przyszłorocznych mistrzostw świata, więc na efekty nie można było długo czekać.
I Portugalczyk zaczął mizernie, wygrywając do czasu Euro 2020 zaledwie jedno spotkanie, z Andorą. Apogeum formy miało przyjść jednak na sam turniej. Nie przyszło. Podobnie jak i mityczny mecz, choć za taki uchodzić mogłoby spotkanie z Hiszpanią bądź ze Szwecją (jeślibyśmy je wygrali). Polska jednak pożegnała się z mistrzostwami Europy i na swój wielki mecz czeka cały czas.
A wrzesień niestety nie przekonał sceptyków reprezentacji Polski, że kadra idzie w dobrym kierunku. Imponujący wynik przeciwko Albanii (4:1), gra jednak słabiutka. Wysokie zwycięstwo nad San Marino splamione jednak straconym golem i niefrasobliwością w drugiej połowie. Postawmy sprawę jasno – daleko nam do optymizmu przed meczem z Anglią. Ale niejednokrotnie wielkie rzeczy tworzyły się w bólach. Zanim Adam Nawałka pokonał Niemców, to Polska dostawała bolesne bęcki od Słowaków. Przed mityczną Portugalią było z kolei 1:3 u siebie z Finlandią za Leo Beenhakkera. Wielki dzień kadry Paulo Sousy może jeszcze nadejść. Oby już w środę.