Słodko-gorzkie europejskie puchary. Legia i Jagiellonia w Lidze Konferencji Europy, reszta za burtą


Za nami eliminacje do europejskich pucharów. Polskie kluby nie skompromitowały się, ale żadnych cudów też nie było. Podsumowujemy przygodę Jagiellonii, Śląska, Legii i Wisły w Europie

30 sierpnia 2024 Słodko-gorzkie europejskie puchary. Legia i Jagiellonia w Lidze Konferencji Europy, reszta za burtą
Piotr Matusewicz / PressFocus

Polskie kluby w tegorocznej edycji eliminacji do europejskich pucharów napisały trzy rodzaje historii. Romantyczne – Wisła Kraków, dramatyczne – Śląsk Wrocław i te pozostawiające po sobie spory niedosyt – patrzę na Legię Warszawa i Jagiellonię Białystok. Paradoksalnie, autorzy, którzy nieco rozczarowali swoich fanów, osiągnęli główny cel. Przekroczyli bramy europejskich pucharów.


Udostępnij na Udostępnij na

Jedne z dziwniejszych eliminacji do europejskich pucharów już za nami. Działo się tu absolutnie wszystko. Kontrowersje, euforia, cierpienie. Były dotkliwe porażki, ale było i trochę powodów do dumy z polskich drużyn. Finalnie wprowadziliśmy dwie drużyny do Ligi Konferencji Europy. Wynik deczko gorszy od zeszłorocznego, gdzie jednego z przedstawicieli mieliśmy jednak szczebel wyżej.

Bez szału, ale tragedii też nie było

Czy możemy być zadowoleni z polskich zespołów? Niestety, nie doczekacie się zero-jedynkowej odpowiedzi. Jak w wielu przypadkach dotyczących zarówno polskiej piłki, jak i samego życia – to trzeba usiąść, na spokojnie.

Mamy tylko Ligę Konferencji Europy. Rok temu było lepiej. Z drugiej strony, nie oszukujmy się, w tym sezonie na europejski bój „wystawiliśmy” nieco słabszą reprezentację.

Legia Warszawa w trakcie przebudowy, która póki co, eufemistycznie mówiąc, bardzo nie przekonuje.

Jagiellonia Białystok. Mistrz Polski, który jeszcze przed pucharami się osłabił. Każdy z piłkarzy obniżył loty względem mistrzowskiego sezonu.

Śląsk Wrocław. Klub zmagający się ze starymi problemami, zależnością od woli miasta. Wciąż nie widać logiki w zarządzaniu „Wojskowych”. Doskonałym przykładem jest historia pobytu Patryka Klimali we Wrocławiu.

Wisła Kraków. Pierwszoligowiec. Klub, który wygrał Puchar Polski, nagle między meczami z Polonią Warszawa, Zniczem Pruszków, Ruchem Chorzów i Arką Gdynia musiał dopisać sobie Rapid Wiedeń czy Cercle Brugge.

Europejskie puchary i Jagiellonia Białystok – upartość nie popłaca

Jagiellonia Białystok chciała nas wszystkich oczarować. Swoją odwagą, chęcią gry pozbawioną kompleksów. Uwierzyła, że może równać się z Bodo/Glimt – tak samo było z Ajaksem Amsterdam. Czasami jednak wiara zamienia się w pychę i upartość. Mam wrażenie, że dokładnie to miało miejsce na Podlasiu.

Te turboofensywne kontry wyglądają naprawdę bardzo ładnie. Próby agresywnego pressingu, wysokie tempo gry. W warunkach ekstraklasowych to naprawdę robiło wrażenie. Z całym szacunkiem do Adriana Siemieńca, jednak mam wrażenie, że zapomniał o jednym fakcie.

Ofensywny Siemieniec 

To, co działało na Radomiak Radom i Stal Mielec, wcale nie musi zadziałać na Bodo/Glimt czy Ajax Amsterdam. Powiem nawet więcej, na 90% nie zadziała. To, co sprawdzi się do zabicia komara, niekoniecznie da pożądany efekt przy szerszeniu. Białostoczanie chyba o tym zapomnieli. Tego szerszenia próbowali ubić gołą ręką, a potem, zdziwieni, poczuli ukąszenie i pojechali na SOR.

Cała przygoda zaczęła się od Litwy. FK Poniewież wcale nie miało być przyjemnym zespołem do przejścia. Rundę wcześniej sensacyjnie wyeliminowało HJK Helsinki, czyli zespół dużo wyżej notowany. Pojawiły się więc pierwsze zmartwienia, ale na tym etapie – zupełnie niepotrzebnie. Jagiellonia Białystok kontrolowała oba mecze. Wygrała 4:0 i 3:1.

Pojawiły się zachwyty nad zespołem Adriana Siemieńca, który równolegle rozpoczynał remontadę w PKO BP Ekstraklasie. W pewnym momencie sezonu, mając jeden mecz mniej od swoich konkurentów, „Jaga” otwierała tabelę PKO BP Ekstraklasy. Wydawało się, że znowu będzie chciała celować całkiem wysoko. Najważniejszym było to, iż Adrian Siemieniec już na tym etapie zagwarantował Jagiellonii Białystok występ w Lidze Konferencji Europy. Niepotrzebnie zrobiliśmy sobie nadzieję na coś więcej.

Bolesna lekcja

Bodo/Glimt futbolowym hegemonem nie jest, ale znowuż to nie jest klub z najniższej półki. Do starych znajomych z Norwegii podeszliśmy trochę zbyt opieszale. Zdecydowanie ich nie doceniliśmy. Pojawiały się głosy, że oni są w zasięgu. Rzeczywistość brutalnie zweryfikowała nasze marzenia. Siemieniec postawił na swój ofensywny styl gry, nieco lekceważąc fakt, że to „Superlaget” ma po swojej stronie dużo większy bagaż doświadczeń, konkretne nazwiska i fizyczne predyspozycje. Żeby grać intensywną taktykę, trzeba mieć wytrzymały zespół. Jagiellonia potrafiła „cisnąć” przez 20–30 minut gry (czego dowodzą gole strzelane na początku meczów), by później całkowicie schować się w defensywie, próbując odpocząć. W tym czasie jej rywale się rozkręcali.

Druga bolesna lekcja

Ten sam schemat można podłożyć pod dwumecz z Ajaksem Amsterdam. Początek genialny, ale tylko po to, by cofnąć się pod własne pole karne i zrobić wszystko, by chociaż trochę utrudnić życie legendarnemu Ajaksowi. Nie wyszło.

Jagiellonię Białystok możemy krytykować. Nawet powinniśmy, choćby za statystyki z rewanżu przeciwko Ajaksowi. Zero celnych strzałów. Od samego patrzenia na ten mecz, na statystyki, oczy zyskiwały barwę krwawej czerwieni. Dobrze podjąć walkę, wyciągać wnioski z przegranych. Tutaj tego zabrakło. Wynikowo, wydaje mi się, że trudno chcieć czegoś więcej. Jagiellonia z nieoświetlonej, brudnej ulicy weszła na salony. Nie tak łatwo podczas jednej przygody z piłkarską elitą nauczyła się zasad savoir-vivre.

Sen kibiców Jagiellonii właśnie się zaczyna

Przed „Jagą” niezapomniana przygoda w Lidze Konferencji Europy. Te pół roku dla społeczności kibiców Jagiellonii będą wyjątkowe. Pierwszy raz w europejskich pucharach. Wyjazdy za granicę, na legendarne stadiony – zresztą, atmosfera Johan Cruyff Areny już zaliczona. Chciałoby się, by cała ta bajka była okraszona w miarę przyzwoitymi wynikami. Patrząc przez pryzmat eliminacji i postawy w PKO BP Ekstraklasie – nie robiłbym sobie nadziei. Parę punktów jest do zrobienia, ale jeżeli Jagiellonia nie poprawi swojej formy, jej przygoda skończy się na jesieni. Zapewne dużej części kibiców to wystarczy. Podopieczni Siemieńca nie są w LKE po to, by zrobić show i bić się o najwyższe cele, ale po to, by zebrać europejskie doświadczenie.

Śląsk Wrocław – dobre chęci, solidna gra, ale brak szczęścia

„Wojskowi” za to swoją przygodę z Europą zakończyli na III rundzie eliminacji do Ligi Konferencji Europy. I niewiele brakowało, by zameldować się w IV rundzie zmagań. Tam na podopiecznych Jacka Magiery czekałby Trabzonspor. Można się pobawić w tworzenie alternatywnych zakończeń przygody Śląska, ale myślę, że nie ma za bardzo sensu. Stało się, jak się stało. Na Śląsk Wrocław narzekać nie możemy.

Na pewno piłkarze ze stolicy Dolnego Śląska dostarczyli nam największych emocjonalnych rollercoasterów. Opinia o tym zespole zmieniała się z tygodnia na tydzień.

Porażka z Riga FC 0:1 okraszona beznadziejną grą, mija tydzień – Śląsk wygrywa 3:1.

Porażka 0:2 z St. Gallen. Rewanż i… No właśnie, w tym meczu zdarzyło się absolutnie wszystko! Chyba najbardziej szalona konfrontacja w historii występów polskich zespołów w europejskich pucharach. W każdym razie – na pewno mocny konkurent dla meczu Legii Warszawa z Borussią Dortmund i pamiętnego 8:4 dla BVB.

Śląsk Wrocław traci gola w pierwszej połowie. Nic dziwnego, bo znowuż gra tak, jakby występował za karę. St. Gallen w dwumeczu prowadzi już 3:0. Śląsk zadaje dwa błyskawiczne ciosy „do szatni”. Najpierw robi to Peter Schwarz, potem Piotr Samiec-Talar, gol numer trzy to robota Aleksa Petkowa.

Druga połowa to rasistowskie okrzyki w kierunku bramkarza Szwajcarów. Ofiarą fanów Śląska Wrocław był Lawrence Ati-Zigi. Przypadek o tyle niepokojący, że nie pierwszy. Bramę władował jeszcze Alex Petkow. Kosmiczne pięć minut Śląska Wrocław. Za to właśnie kocha się futbol, w szczególności ten z polskimi akcentami. Lubimy pisać szalone historie.

Potem jednak trzy czerwone kartki. Czy piłkarze Śląska Wrocław zasłużyli na tyle indywidualnych kar? Mocno wątpliwe. Karny dla St. Gallen – najpierw obroniony przez Rafała Leszczyńskiego, ale na nasze nieszczęście – powtórzony. Dużo VARu. Mecz, który odbył się poza boiskiem.

W europejskich pucharach Śląsk Wrocław zrobił swoje 

Niemniej – dwa zwycięstwa, dwie porażki. Serio, jest na co narzekać? Śląsk dał z siebie wszystko w eliminacjach do europejskich pucharów. Patrząc na to, co dzieje się wokół klubu trzeba przyznać, że Jacek Magiera udowodnił, że jest jednym z lepszych polskich trenerów.

– Trzeba oddać Jackowi, że potrafił tak wszystko zorganizować i postawić twarde warunki. On jest mocno decyzyjną osobą. Jeśli ktoś od nas czegoś wymaga, my też musimy wymagać czegoś od niego. Życie na razie pokazuje, że to zdaje egzamin – opowiadał portalowi „Weszło” świeżo po zdobyciu wicemistrzostwa Polski Rafał Leszczyński.

„Wojskowi” bardzo szybko skończyli swoją historię w europejskich pucharach. Niemniej, to ta, w której najwięcej się działo, którą kończymy oglądać przebodźcowani, pozbawieni poczucia wiary w jakąkolwiek logikę, prawa czy siły rządzące tym sportem.

Legia Warszawa realizuje cel. I w sumie to tyle

Od czasu feralnego mundialu w Katarze mam wrażenie, że w polskim środowisku kibicowskim i eksperckim wybrzmiała dyskusja na następujący temat – lepiej pięknie przegrywać czy brzydko wygrywać? Mam wrażenie, że ten spór ciągnie się do dziś i nie rozstrzygniemy go tak łatwo. Niemniej, Goncalo Feio woli to brzydkie wygrywanie. Legia Warszawa z Dritą unikała strzałów, ofensywnych sytuacji. Brakowało tam sportowej elegancji, boiskowej dominacji. Lubimy, jak polski klub strzela w pierwszej połowie pięć goli, a potem całą drugą rozgrywa między sobą piłki na własnej połowie. Ba, kto nie lubi! Nie zawsze jest to możliwe.

Tym razem inicjatywę oddano zespołowi z Kosowa. 60% posiadania piłki, takim wynikiem może pochwalić się KF Drita. Są na świecie zespoły, które choćby miały 90% posiadania, i tak nie zamieniłyby tego w groźną sytuację. Drita do tej grupy się zalicza. Legia dała im piłkę, rozłożyła leżaki, wzięła do ręki miskę z popcornem i patrzyła jak gospodarze się męczą. Co jakiś czas wstawali, by sprawiać jakieś pozory walki – skoro rywal kończył mecz w dziesiątkę, jest średniakiem kosowskiej ligi, to jednak wypadałoby chociaż to 1:0 wygrać. Udało się? Jak najbardziej. Legia Warszawa znalazła się w Lidze Konferencji Europy.

Wszystkim recenzentom radzę jednak oceniać po owocach. W LKE Legii przyjdzie mierzyć się z zespołami z nieco wyższej półki. KF Drita nie jest dobra do weryfikacji formy podopiecznych Feio.

Duńskie męczarnie

Za to nieco lepsze było Broendby. Solidna liga, miejsce w czołówce – zlekceważyć nie wolno. Wciąż jest to jednak poziom europejskiego średniaka. Legia Warszawa nieprzyzwoicie długo męczyła się z Duńczykami. Nie dostarczono nam pewności, że warszawiacy będą mogli pokazać się z fajnej strony w Europie – tak jak na przykład przed rokiem z Aston Villą. Chcemy, by nasza rodzima piłka była widoczna, zaskakiwała, wchodziła na ambicje wielkim klubom. Żeby marzenia przerodziły się w rzeczywistość, takie kluby jak Broendby należy owijać dookoła palca.

Prawda jest taka, że Legia Warszawa nie była wcale taka daleka od znalezienia się za burtą europejskich pucharów. Gdyby nie Kacper Tobiasz, gdyby jedna czy dwie piłki zostały trafione z większą lub mniejszą siłą, Goncalo Feio pewnie mierzyłby się z niezbyt zadowolonymi kibicami na klubowym parkingu. W futbolu wszystko jest strasznie kruche.

Takiego losu udało się uniknąć. Pytanie tylko, czy minimalizm Goncalo Feio kiedyś nie okaże się bronią obosieczną – gdyby Portugalczyk i Legia się na nią nadziali, w Warszawie mogłoby zrobić się bardzo, ale to naprawdę bardzo gorąco. Póki co, gratulacje – plan minimum wykonany!

Pierwszoligowiec i europejskie puchary, czyli mezalians trwalszy niż zakładano

Pierwszoligowiec w eliminacjach do Ligi Europy. Puchar Polski w poprzednim sezonie przeszedł do historii polskiej piłki. Wisła Kraków może nie dominowała, może nie grała wielkiego futbolu, ale pokonała Pogoń Szczecin. To w końcowym rozrachunku jest najistotniejsze. Tym samym, zagwarantowała sobie uczestnictwo w eliminacjach do Ligi Europy.

W takiej sytuacji trudno o jakieś oczekiwania. To miała być przygoda, okazja dla fanów „Białej Gwiazdy”, by chociaż poczuć wielki futbol po bardzo długim odpoczynku. Nikt chyba nie oczekiwał zwycięstw, wejścia do europejskich pucharów.

Na start spacerek, potem coraz gorzej

Udało się przejść KF Llapi. Wisła Kraków przeciwko kosowskiej drużynie dwukrotnie wygrała pewnie 2:0 i 2:1. Poważniejszy przeciwnik czekał na „Białą Gwiazdę” w następnej rundzie. A był to Rapid Wiedeń. U siebie Krakowianie przegrali 1:2, ale nie zaprezentowali się wcale z najgorszej strony. Zostawili serce na murawie.

Rewanż to porażka 1:6. Do zapomnienia. Została jednak jeszcze szansa na grę w Lidze Konferencji Europy. A tam czaił się Spartak Trnawa, zmora i koszmar polskich klubów w europejskich pucharach. Na Słowaków nadziewała się Legia Warszawa i Lech Poznań. Wydawało się, że do tego grona dołączy także Wisła Kraków.

Pierwszy mecz – porażka, „Białą Gwiazdę” spisywano już na straty. Jak się później okazało – niesłusznie. Podopieczni Kazimierza Moskala nadrobili dwubramkową zaliczkę pokonując Spartak 4:1. Zameldowali się w ostatniej rundzie eliminacji do Ligi Konferencji Europy.

Wisła Kraków zostawiła serce na murawie

Klub z Wawelu musiał podjąć Cercle Brugge. Znowu, przeklęte 1:6, ale w rewanżu Wisła wygrała już 4:1. Czy było blisko sprawienia ogromnej sensacji? Cóż, gdyby belgijski zespół w porę się nie obudził, mielibyśmy kapitalny przykład lekcji pt. „Dlaczego NIGDY nie wolno lekceważyć swoich przeciwników?”.

Cztery zwycięstwa. Jedno z nich przeciwko zespołowi z doświadczeniem w europejskich pucharach, drugie przeciwko solidnej drużynie z mocnej, belgijskiej ligi. Wynik ponad stan. Kazimierz Moskal wykonał ogromną robotę. Jeżeli dorzuci do tego awans do PKO BP Ekstraklasy, cóż, trzeba będzie nisko się pokłonić.

Europejskie puchary bez większych kompromitacji

Polski futbol pokazał, że istnieje. Chyba epokę najgorszych, najbardziej kompromitujących „eurowpierdolów” mamy za sobą. Za nami jeden ze słabszych sezonów PKO BP Ekstraklasy. Dobrze pamiętamy, ile drużyn pozostawało w boju o tytuł mistrza Polski na pięć czy sześć kolejek przed zakończeniem sezonu. Dobrze pamiętamy, że Jagiellonia Białystok też uczestniczyła w ogólnopolskiej grze: „mistrzostwo parzy”. Mieć dwa zespoły w Lidze Konferencji Europy po takim sezonie to naprawdę całkiem niezły wynik.

Trudno wskazać drużynę, która jakoś szczególnie się skompromitowała. Każdy zrobił swoje, niektórzy nawet trochę więcej. Czekamy na rozwój sytuacji w Europie. Nawet w najdziwniejszych snach, powiedzmy z rok temu, nie widzieliśmy Jagiellonii Białystok w europejskich pucharach. Tymczasem rzeczywistość serwuje nam niezły rarytas. Bez dwóch zdań, to będzie przygoda warta naszej, skrupulatnej obserwacji.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze