Randy Larner – dekada rządów w Aston Villi. Angielska „fabryka smutku”


27 lutego 2016 Randy Larner – dekada rządów w Aston Villi. Angielska „fabryka smutku”

Aston Villa jest jednym z najbardziej zasłużonych angielskich klubów. Wprawdzie czasy jej największej chwały są już odległym wspomnieniem, gdyż ostatni sukces miał miejsce w 1982 roku. Wtedy to klub z Birmingham znalazł się na europejskim szczycie, wygrywając Puchar Europy. 26 maja na stadionie w Rotterdamie piłkarze „The Villans” zapisali swoją złotą kartę. 35 lat później ich następcy w bordowo-błękitnych koszulkach znajdują się nad przepaścią. Pod rządami Randy'ego Larnera zasłużony klub zmierza ogromnymi krokami w kierunku Championship.


Udostępnij na Udostępnij na

Aston Villa jest w tym roku głównym kandydatem do spadku z Barclays Premier League. Chyba tylko najwięksi optymiści wśród kibiców tego klubu wierzą jeszcze, że karta może się odwrócić. Jednak większość powoli godzi się z tym, co wydaje się nieuniknione. Bardziej od widma spadku martwi ich to, czy „The Villans” nie pogrążą się na długie lata w otchłani niższych lig.

W ostatnich latach niewiele klubów po spadku potrafiło wrócić do najwyższej klasy rozgrywkowej w Anglii. Wahadłowo kursujące pomiędzy Premier League a Championship Queens Park Rangers oraz Norwich dały sobie radę. Zdecydowanie więcej mamy przykładów tego, że powroty bywają trudniejsze, niż wydaje się właścicielom klubów. Wolverhampton, Nottingham Forest czy Cardiff City przekonały się o tym dość boleśnie.

Główny powód zmartwienia kibiców Aston Villi nazywa się Randy Larner. Niegdyś nadzieja na lepszą przyszłość, dziś największy wróg trybun Villa Park. 54-letni Amerykanin jest właścicielem klubu od 2006 roku. 10 lat wystarczyło, by doprowadzić drużynę z Birmingham na skraj przepaści. Jego zarządzanie nie sprawdziło się w NFL, w którym był właścicielem Clevland Browns, nie sprawdziło się też w Premier League. Kibice Cleveland Browns nazywają swój stadion fabryką smutku. Obecna gra „Lwów” sprawia, że Villa Park niedługo także będzie nosić taką nazwę. 

Randy Larner, kupując Aston Villę, spełniał swoje marzenia. Studiując w Cambridge, stał się kibicem piłki nożnej. Gdy przydarzyła się okazja, porzucił football na rzecz jego europejskiej wersji. Przynajmniej takie stanowisko publicznie przedstawiał. Jeśli to była miłość, to na pewno krótkotrwała. Przynajmniej patrząc na te 10 lat rządów w klubie z Birmingham.

Początki jego pracy były bardzo obiecujące. Zakup Aston Villi przez Larnera zbiegł się w czasie z zatrudnieniem Martina O’Neilla. Irlandzki menedżer i amerykański właściciel dali zespołowi z Birmingham nowy impuls. Drużyna wzmocniona takimi graczami, jak: John Carew, Ashley Young, Shaun Maloney czy Stilijan Petrow wywalczyła 11. miejsce w lidze.

Problem polega na tym, że Randy Larner kupił klub wyłącznie z powodów finansowych. Stabilna liga, klub z dużego miasta, z długą historią i kibicami. To była okazja. Wydawać się mogło, że zrobił dobry interes. Szczególnie w pierwszych latach, gdy drużyna dobrze funkcjonowała. Gdyby wtedy wesprzeć aspiracje drużyny i trenera odpowiednimi transferami, można było zbudować stabilnego średniaka z aspiracjami. Zabrakło jednak cierpliwości i chęci otworzenia portfela.

https://twitter.com/AMAZlNGMOMENTS/status/699182384563011584

Następny sezon był jeszcze lepszy. Mimo braku realnych wzmocnień drużyna skończyła sezon na bardzo wysokim, szóstym miejscu. Ta sama lokata przypadła jej w udziale w kolejnych dwóch sezonach. Końcem tej epoki była przegrana w finale Pucharu Ligi z Manchesterem United w 2010 roku. Kilka miesięcy później, zmęczony walką z właścicielem i komitetem transferowym, z klubu odszedł Martin O’Neill. Okazało się, że świetna gra i wyniki nie przełożyły się na zaangażowanie Larnera w sprawy klubu. Właściciel rzadko obecny w mediach rzucił tylko: – Ja i Martin mieliśmy odmienną wizję tej drużyny. Brak wzmocnień skazywał drużynę na trwanie w szarzyźnie ligowych średniaków. A jeszcze w 2008 roku Alex Ferguson mówił o Aston Villi: – Jeśli ktoś ma przełamać monopol Wielkiej Czwórki, to właśnie oni.

Irlandczyk przeniósł się do Sunderlandu, a trenerem „The Villans” został Gérard Houllier. Wraz z trenerem zespół stracił jeden ze swoich motorów napędowych – Jamesa Milnera, którego sprzedano do Manchesteru City za 26 milionów funtów.

Osłabiona drużyna grała zdecydowanie gorzej niż w poprzednich latach. W przerwie zimowej francuskiemu menadżerowi udało się wymóc wzmocnienie składu Robertem Piresem i Darrenem Bentem. Niestety Houllier nie dotrwał do końca sezonu na trenerskim fotelu. Zdiagnozowano u niego poważną chorobę serca i był zmuszony zakończyć pracę. Na jego miejsce, mimo burzliwych protestów kibiców, zatrudniony został Alex McLeish.

Człowiek, który kilka dni wcześniej za pomocą e-maila rozwiązał umowę z największym wrogiem kibiców z Villa Park – Birmingham City. Mimo tych perturbacji drużyna zdobyła 48 punktów i zakończyła sezon na 9. miejscu.

Najgorsze jednak przyszło po zakończeniu rozgrywek. O ile Martinowi O’Neilowi udawało się powstrzymywać właściciela przed zbytnim osłabianiem składu, o ile schorowany Houlier miał na Larnera jeszcze jakiś wpływ, o tyle następny menedżer nie uchronił „The Villans” przed poważnymi stratami.

Sprzedano Ashleya Younga do Manchesteru United i Stewarta Downinga do Liverpoolu. Oprócz nich drużynę opuścili Brad Friedel i John Carew. Nie mogły tych strat zrekompensować zakupy. Szczególnie że po raz kolejny właściciel okazał się niezbyt chętny do wydawania pieniędzy. Zespół wzbogacił się o Shaya Givena, Charlesa N’Zogbię i Alana Huttona. To okienko transferowe najlepiej obrazuje, w którym kierunku zmierza klub z Birmingham.

Efekt tej wyprzedaży był taki, że Aston Villa w kolejnym sezonie do samego końca walczyła o utrzymanie w Premier League. Zdobywając 38 punktów, uplasowała się na 16. lokacie, mając dwa punkty przewagi nad strefą spadkową. Dla uspokojenia sytuacji z kibicami na miejsce Aleksa McLeisha zatrudniono Paula Lamberta.

Mający wcześniej świetne wyniki Szkot nie dał jednak rady w Birmingham. Nie udało mu się przekonać właściciela do zakupów, a wiecznie osłabiana drużyna rok po roku unikała spadku różnicą dwóch punktów. W zeszłym sezonie, który okazał się wyjątkowo słaby, gdy po 25 kolejkach Aston Villa miała na swoim koncie 12 strzelonych bramek, pracę stracił Paul Lambert.

Próby uratowania Premier League dla Birmingham podjął się Tim Sherwood, któremu udało się pozbierać całkowicie rozbitą drużynę i zająć na koniec sezonu ostatnie bezpiecznie miejsce. Ten beznadziejny sezon przyniósł Aston Villi rekordową porażkę w historii występów na najwyższym szczeblu rozgrywkowym. 8:0 na Stamford Bridge na długo pozostanie w pamięci sympatyków „The Villans”.

Tim Sherwood stracił pracę po dziesięciu kolejkach obecnego sezonu, gdy okazało się, że jego zespół zgromadził zaledwie cztery punkty, wygrywając jedyny mecz w pierwszej kolejce. Dodajmy, że zespół po szczęśliwym utrzymaniu został kolejny raz osłabiony.

Najlepszym podsumowaniem tego, co dzieje się w Aston Villi były słowa tego trenera: – Nie chodzi tylko o menadżera. Ten klub jest w dołku jako całość.

Na jego miejsce zatrudniono człowieka przyzwyczajonego do pracy w wiecznie osłabianej drużynie. Remi Garde oswoił się z tym zjawiskiem w Lyonie. Przynajmniej on nie narzeka na brak wzmocnień i kolejne przespane okienko transferowe. Następca Sherwooda przez następne 16 kolejek wygrał dwa razy i Aston Villa z 16 punktami jest czerwoną latarnią ligi.

Z tego powodu kibice coraz częściej w amerykańskim właścicielu widzą pijawkę. Człowieka, który mało dając, chce wyciągnąć z klubu jak najwięcej. Bez baczenia na konsekwencje. A te są takie, że na dziś Aston Villa to ruina, bez większych szans na uniknięcie spadku, bez perspektyw powrotu za rok do Premier League. To będzie ostatni sezon, w którym Randy Larner zaksięguje wysokie kwoty po stronie wpływów.

Stan, w jakim znajduje się w tej chwili drużyna z Villa Park, nie pozwala na zobaczenie przez jej sympatyków choćby maleńkiego światełka w tunelu. Wydaje się, że piłkarze chcieliby już tylko uciec z Birmingham i jedyną motywacją do walki jest dla nich szukanie nowego klubu.

Co zrobi Randy Larner? Na razie usunął się w cień. – Nadal zamierzam się angażować w sprawy związane z funkcjonowaniem Aston Villi, ale będę to robił w inny sposób. Steve (Hollis – przyp. red.) musi mieć swobodę w podejmowaniu decyzji. Nasz klub musi być o wiele bardziej stabilny i odnosić więcej sukcesów. Przez ostatnie lata tak nie było. Czy ta porcją samokrytyki wystarczy? Protestującym kibicom na pewno nie. Nie bez powodu Villa Park ma najgorszy procent zapełnienia ze stadionów drużyn Premier League.

Klub przez lata prowadził politykę kupowania młodych obiecujących zawodników, których można będzie sprzedać z zyskiem. Wielokrotnie się to udawało. Jednak brak wsparcia bardziej doświadczonymi zawodnikami doprowadził do stanu obecnego.

Jakie są perspektywy dla Randy’ego Larnera? Chyba jedynie takie, że pojawi się ktoś, kto zechce odkupić od niego „The Villans”. Największa szansa była na to w 2014 roku, gdy głośno spekulowano o grupie amerykańskich inwestorów zainteresowanych przejęciem klubu. Mimo utrzymania się w lidze do finalizacji transakcji jednak nie doszło.

Na dziś cena szybuje w dół. Czy jednak znajdzie się ktoś, kto będzie chciał przejąć rozbity wewnętrznie klub, praktycznie bez zawodników, z kibicami, którzy odwrócili się od drużyny?

Najwięcej na tym, co wydarzyło się w ostatnich 10 latach, stracą kibice w Birmingham. To oni 15 maja zostaną przynajmniej na rok pozbawieni możliwości oglądania na własnym stadionie Manchesteru City, Arsenalu czy Chelsea. Zamiast nich gościć będą Huddersfield Town, MK Dons czy Brentford.

Komentarze
senso (gość) - 9 lat temu

świetny art...

Odpowiedz
Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze