Marzenia działaczy i kibiców Porońca sięgnęły naprawdę wysoko. W zespole ze wsi znajdującej się u samego podnóża Tatr mieli występować znani w kraju piłkarze. W dalszej perspektywie mówiono o tym, że na kameralny stadion zawita ekstraklasa. Wszystko wskazywało na to, że ambitny projekt Porońca się powiedzie, jednak w jednej chwili wszystko się zawaliło. Dlaczego?
Pierwszy raz o Porońcu Poronin zrobiło się głośno, kiedy do klubu ściągnięto Macieja Żurawskiego. Na początku maja 2014 roku klubowi działacze zdecydowali się zgłosić po doświadczonego napastnika. Zawodnik miał pomóc drużynie w walce o utrzymanie. Wszystko odbyło się na zasadach koleżeńskiej przysługi. „Żuraw” wystąpił kilka razy w końcówce sezonu, strzelił dwie bramki, które zadecydowały o pozostaniu zespołu w III lidze. Głodni dobrych tematów dziennikarze szybko wybrali się w podróż do podhalańskiej wioski. Przy okazji materiałów o powrocie byłego reprezentanta kraju do futbolu poznano historię Porońca.
Kamery zniknęły, ale w głowie prezesa klubu Jakuba Pawlikowskiego-Bulcyka narodził się pomysł, by stworzyć ekipę co najmniej na miarę II ligi. Pomóc w tym mieli zawodnicy doświadczeni, z ekstraklasową przeszłością. W sumie logiczne. Skoro radzili sobie na najwyższym froncie, to czwartą klasę rozgrywkową powinni wciągnąć nosem. Latem 2015 roku w składzie drużyny znaleźli się: Maciej Żurawski, Marcin Cabaj, Piotr Madejski, Marcin Malinowski i Paweł Nowak. Do celu drużynę miał poprowadzić Przemysław Cecherz – trener, który niejedno widział w życiu widział i z niejednego pieca jadł chleb. Przyznacie chyba, że na papierze taka paka wyglądała bardzo mocno.
Pół roku później z marzeń o podbiciu pozostały jedynie zgliszcza. Klub wycofał się z rozgrywek i w tym momencie seniorska drużyna po prostu nie istnieje. Postanowiliśmy dokonać swoistej sekcji zwłok Porońca, by dowiedzieć się, czemu to wszystko skończyło się w tak fatalnie.
Runda wstydu
Sam początek rozgrywek nie zwiastował niczego dobrego. W pierwszych siedmiu kolejkach klub zdobył zaledwie osiem punktów i już na starcie został w blokach. Wyjątkowo bolesne były lekcje futbolu dane od Wisły II Kraków i Hutnika. W tych dwóch spotkaniach poroninianie stracili łącznie osiem bramek. W klubie zastosowano bardzo ciekawą metodę radzenia sobie z kryzysem. Po każdej kolejnej porażce działacze i zawodnicy twierdzili, że ta będzie już ostatnią, ale lada moment przyjdzie przełamanie i Poroniec zacznie odrabiać stary. Tak się jednak nie stało…
– Przedstawiliśmy zawodnikom nowe zasady wynagrodzenia. Chcemy, aby były one adekwatne do prezentowego poziomu, a ten na chwilę obecną jest zdecydowanie poniżej oczekiwań, stąd takie, a nie inne działania – ogłosił prezes klubu po porażce 1:5 z Hutnikiem. Rozpieszczeni piłkarze nie zgodzili się na zmianę warunków kontraktów (w sumie nic dziwnego) i nie pojechali na mecz z Garbarnią Kraków. W końcu obie strony doszły do kompromisu (całość wynagrodzeń mieli otrzymać po zakończeniu rundy jesiennej, jeśli Poroniec znalazłby się w czołowej szóstce III ligi). Jednakowoż w tamtej chwili jasne stało się, że całego projektu nic nie będzie.
Pierwszy z klubu odszedł trener Przemysław Cecherz, korzystając z oferty współprowadzenia Rakowa Częstochowa. W ślad za nim poszli doświadczeni zawodnicy, z którymi rozwiązano kontrakt. Jeszcze w grudniu 2015 roku były plany, by dograć sezon młodzieżowcami i kilkoma ściągniętymi na szybko zawodnikami, ale koniec końców i ten pomysł upadł.
Konferencja prasowa po przegranym meczu przez Poroniec. W roli głównej Przemysław Cecherz
– Wstrzymywaliśmy się z tą decyzją do samego końca, ale dłużej czekać już nie ma sensu. Brak sponsora strategicznego, a co za tym idzie – brak środków na utrzymanie drużyny zmusił nas do tak drastycznego kroku – poinformował prezes klubu na początku stycznia, wydając wyrok.
Większość zawodników bardzo szybko znalazła sobie nowe kluby. Marcin Malinowski wrócił do Odry Wodzisław Śląśki, Madejski przeszedł do MKS-u Kluczbork, Rafał Gadzina do Podhala Nowy Targ, a Sebastian Leszczak został wczoraj zarejestrowany do gry przez Górnika Zabrze. Natomiast Poroniec z piłkarskiej mapy Polski zniknął tak szybko, jak wykreślono z kronik jego wyniki z sezonu 2014/2015.
Sami wbrew wszystkim
Rodzina Pawlikowskich-Bulcyków już od dłuższego czasu mierzyła się z różnymi problemami, które potrafiły im zohydzić inwestowanie w piłkę nożną na Podhalu. Z planami zaprzestania finansowania Porońca mecenasi sportu (Pawlikowski-Bulcyk senior wspierał m.in. Justynę Kowalczyk i Kamila Stocha) nosili się od dłuższego czasu.
– Coś się wypaliło. Już w czerwcu nosiliśmy się z takim zamiarem. Dziś żałuję, że już wówczas się na to nie zdecydowaliśmy. Osobiście jestem zmęczony piłką. Ostatnie kilka miesięcy to była dla mnie męczarnia. W podjęciu decyzji pomogła mi też obojętność na losy drużyny, ludzi będących w otoczeniu klubu (…). Kiedyś mogliśmy liczyć na bezinteresowną pomoc wielu osób. Dziś z rodzinnej atmosfery, która była w tym klubie parę lat temu, nie zostało nic. Wszystkiego się odechciewało – komentował swoją decyzję prezes klubu.
Biznesmeni nie mogli liczyć na wsparcie gminy, która dokładała jedynie kroplę w morzu potrzeb klubu. Dotacje wynosiły około 50-60 tys. złotych rocznie, co nie pozwalało nawet na opłacenie bieżących kosztów funkcjonowania zespołu na poziomie III ligi. – Rzeczywiście. Im bliżej końca sezonu, tym większa niepewność. Nas jako sponsora martwi to, że nie możemy skupić się na rozwijaniu klubu. A nie możemy, bo grozi nam widmo spadku – mówił jeszcze w 2014 roku Pawlikowski. Na przestrzeni roku sytuacja się ani trochę się nie zmieniła.
Budżet klubu wynosił znacznie więcej, bo choć trudno mówić o konkretnych kwotach, to utrzymanie kilku zawodników z ekstraklasową przeszłością kosztowało całkiem sporo. Można zadawać sobie pytanie, ile kosztowało przekonanie Piotra Malinowskiego, Macieja Żurawskiego czy Marcina Cabaja do gry w czwartej klasie rozgrywkowej. Jak wspomniał w wywiadach sam sponsor, na funkcjonowanie klubu wydawał rocznie około 400 tys. złotych! W czwartej klasie rozgrywkowej !
„Nigdy nie liczyłem, ile wydaliśmy pieniędzy. Bo i po co? Tych wielu cudownych chwil nikt nam nie odbierze” – Jakub Pawlikowski-Bulcyk
Problemem klubu był również archaiczny stadion. Pawlikowscy-Bulcykowie chcieli przebudować obiekt, ale nie mogli się dogadać z władzami gminy ws. długoletniej dzierżawy. Poroniec musiał więc rozgrywać swoje mecze na stadionie w Zakopanem. Co ciekawe, mimo wielu gwiazd na murawie drużyna nie przyciągała na trybuny zbyt wielu osób. Bardzo szybko skończył się efekt przychodzenia „na Żurawskiego”, a w obecnym sezonie Poroniec mógł poszczycić się frekwencją na poziomie 100-150 osób… Nietrudno więc zrozumieć działaczy, którzy patrząc na puste trybuny, zadawali sobie w myślach pytanie: Po co to wszystko?
Jak sami przyznali, na ich decyzję wpływ miały oczywiście też wyniki. Po rundzie jesiennej klub zajmował 12. miejsce w tabeli i miał 21 punktów na koncie po 17 meczach. Utrzymanie się na czwartym froncie było bardzo niepewne, a głodni sukcesów biznesmeni powrotu do ligi okręgowej nie brali pod uwagę.
To były złote lata, które już nie wrócą
Marzenia Porońca sięgały wysoko, bo aż na sam szczyt polskiej piłki. Jednak ludzie, którzy chcieli coś zrobić dla klubu, spotkali się z samymi przeciwnościami. Wydawali setki tysięcy, wierząc, że za parę lat staną się podhalańską Termalicą. Sam projekt był ciekawy i ambitny, ale nie zakładał jednego – że w futbolu może podwinąć się noga i coś może nie pójść zgodnie z wytyczoną ścieżką.
Kto wie, czy krótki, 5-letni okres rządów rodziny Pawlikowskich-Bulcyków nie będzie złotymi czasami w historii Porońca Poronin. Do sukcesu w postaci awansu do centralnej II ligi nie zabrakło wiele (2. miejsce i punkt straty do lidera Wisły Sandomierz na zakończenie sezonu 2014/2015). Trudno jednak sądzić, że klub z wioski u podnóża Tatr odrodzi się i powtórzy takiego osiągnięcia. A o ich skali niech świadczy fakt, że o Porońcu Poronin dowiedziała się cała Polska.