Cierpiący Pazdan, strzelający Lewandowski, beznadziejny Ronaldo i mecz, który poziomem piłkarskim zawiódł, jednak emocje znów stanęły na poziomie wyższym niż najwyższy. Nieistotne. Koniec końców skończyło się tak, a nie inaczej. Wstydu nie ma. Kończymy turniej bez porażki. Będziemy witać Naszych na Okęciu.
Jeśli ktoś delikatnie spóźnił się na pierwszy gwizdek Felixa Brycha, jeśli ktoś zbyt długo parzył kawę, herbatę, wracał z pracy lub siedział na tronie, to można go uznać za jednego z największych przegranych XXI wieku. Nie wszyscy piłkarze zdążyli dotknąć piki, nie wszyscy zdążyli powąchać murawy, przetrzeć getrą po trawie, a już było 1:0.
I teraz potwierdzamy, bezglutenowa dieta działa także na Euro.
https://twitter.com/CzcigodnyMarcin/status/748593865028939776
Po tej bramce bezglutenowymi łzami płakała Ania Lewandowska, ale to tak na marginesie, z uśmiechem, puszczonym oczkiem i podniesioną brwią. Tak dla rozluźnienia.
W polskich domach dało się usłyszeć gromkie: „jeeeeeest, motyla nogaaaa mać!”.
Ale to wszystko działo się w drugiej minucie gry, a jak powszechnie wiadomo, gra się 90 minut. Nie ma za co, Drodzy Czytelnicy, możemy przed Wami odsłaniać tajemną piłkarską wiedzę dwadzieścia godzin na dobę. Dlaczego dwadzieścia? Bo cztery godziny przeznaczamy na research.
Od trzeciej minuty trochę straszyliśmy, trochę próbowaliśmy, ale to wszystko straciło trochę na jakości. Było naprawdę fajnie, ale polska reprezentacja byłaby słabym kochankiem. Szybko, krótko i intensywnie. Bo przecież jedna magiczna tiki-takowata akcja to za mało.
Później do głosu doszli Portugalczycy. Na początku, owszem, nieśmiało, bez ikry, głosem pozbawionym mutacji, delikatnie piskliwym. Jednak z każdą chwilą, z każdą minutą było widać, że będą nas straszyć, że będą groźni. I byli.
Obawialiśmy się Ronaldo, ale niesłusznie, bo jedyne, czym mógł nam dziś zaimponować, to nienaganną fryzurą i doprawdy niesamowitym dosiężnym. A, no tak, jak mogliśmy zapomnieć, jeszcze fantastycznie dopracowany rytuał odliczania kroków przy rzucie wolnym z piątego metra przed bramką Patricio.
Poważnie, kiedy on ostatnio trafił? W ’74 w meczu na wodzie?
No, ale jak nie Ronaldo, to kto inny. I trafił się taki gówniarz, bo jak inaczej nazwać 18-letniego Sancheza, który zapakował bramkę rodem z „Kosmicznego meczu” – o ile powstała piłkarska wersja. Nie powstała? No to w takim razie inaczej. Przed takim golem czapki z głów, cukier do szafy.
https://vine.co/v/5z1EJ1QdAnw
Chwilę później gwizdnął Felix Brych, Sonia Śledź przeprowadziła wywiady a piłkarze zeszli do szatni, by powiedzieć sobie kilka mocnych słów. Krzyknąć. Pogadać.
Ale jak patrzymy na Jędrzejczyka, to chyba pojawiło się tam kilka żarcików. Na przykład o Stirlitzu, bo przecież sędzia Niemiec.
Druga połowa rozpoczęła się punktualnie, jak w „Dniu świra” o pełnej godzinie – 22. I tak mniej więcej od tej pory jedną z najciekawszych czynności było sączenie piwa marki nieznanej, ponieważ brzydzimy się kryptoreklamą, reklamą i ogólnie komerchą. Bo tak!
Było nudno. Niemrawo. Bezbarwnie. Pierdołowato.
Gdyby to nie był mecz Polaków, to pewnie wyłączylibyśmy odbiorniki i przełączylibyśmy na inny kanał. A nie, tam też mecz. To na inny. I oglądalibyśmy cokolwiek. Byle nie to gówno.
Ale nie, chwila. Spudłował Ronaldo. Trzeba jednak otwarcie powiedzieć, że wybuch śmiechu poprzedził głęboki oddech, chwila grozy i dramatyczna muzyka rodem z Hitchcocka.
الموتهي #POLPOR #POR pic.twitter.com/JW5NOR39Si
— walid (@_WD771) June 30, 2016
Dogrywka była lepsza. Ale kurde nie piłkarsko. Na boisku dalej flaki z olejem, groch z kapustą. Dlatego kibice wzięli sprawy w swoje ręce i postanowili pokazać zawodnikom, jak się biega. Szybko. Bez piłki. Bo tego w tym meczu, tak mniej więcej od 70. minuty, brakowało.
https://twitter.com/SemperFiUnited/status/748629584451493889
No ale wiadomo, zmęczenie, skurcze, zakwasy i niewygodne francuskie dziewczyny łóżka.
Wymowne było jednak to, jak zachowywali się obaj trenerzy.
Nawałka – klasa. Widać, że nerwy opanowywał nie tylko w reklamie Playa. Spokój, powaga, motywujące gesty, wychowawcze rozmowy.
Z kolei w Santosa, z pozoru spokojnego, nieco zdziadziałego, wkradł się diabeł. Machał rękami, krzyczał, gestykulował. Może nie ogolił pach? A może po prostu był wkurzony na swój zespół, który miał się po „polaczkach” przejechać?
Nie przejechali się. W ogóle. Ledwo drasnęli oponą nasze stopy.
Ale wygrali.
Pomylił się Kuba. Niestety. Jeśli karne to loteria, to Rui Patricio wygrał złoty los.
Łzy. Smutku? Szczęścia?
Chyba raczej dumy.