Polacy w Anglii cz. 1


Anglia dla Polaków kopiących piłkę nie jest rajem na Ziemi. Ze świecą szukać któregoś z naszych rodaków, którzy na Wyspach cieszą się obecnie naprawdę dobrą renomą. Kilku z nich jednak obecnie tam gra, kilku innych statystuje, a jeszcze inni przygodę z wyspiarskim futbolem mają już za sobą.


Udostępnij na Udostępnij na

Tym, który przecierał szlaki naszym rodzimym kopaczom, był Stanisław Geruli. Jeśli nie jesteście zapalonymi kibicami Wisły, zapewne pierwszy raz widzicie to nazwisko. Nic dziwnego, nawet w krakowskim klubie był on dopiero bramkarzem numer trzy i to w czasach przedwojennych. Tragedia z lat 1939-1945 zmusiła go do walki na froncie, a po zakończeniu wojny wyjechał właśnie do Anglii.

Dariusz Dziekanowski (z lewej) w barwach Bristolu City, w którego historii zapisał swoją kartę
Dariusz Dziekanowski (z lewej) w barwach Bristolu City, w którego historii zapisał swoją kartę (fot. otib.com)

Zaraz po wojnie, wraz z innymi towarzyszami broni, utworzył zespół polskich żołnierzy, z którego, dzięki bardzo dobrej postawie, trafił już do klubu z prawdziwego zdarzenia. W 1948 roku podpisał kontrakt z Leyton Orient, a po dwóch latach trafił do londyńskiego, półamatorskiego Walthamstow Avenue. Z tą ekipą wygrał w 1952 roku FA Amateur Cup, pokonując w finale swój były klub. Dzięki temu też został pierwszym w historii Polakiem, który zagrał na słynnym Wembley.

Na Wyspach pamiętać mogą go również kibice MU, bo Walthamstow sprawiło „Czerwonym Diabłom” kłopoty, gdy w styczniu 1953 roku wywiozło z Old Trafford remis 1:1 w 4. rundzie Pucharu Anglii. Dogrywka na Highbury (w obecności ponad 50 tysięcy fanów) przyniosła już spodziewane rozstrzygnięcie i zwycięstwo faworytów 5:2. Po zakończeniu kariery Geruli aktywnie działał w środowisku sportowym na emigracji, był też korespondentem zagranicznym „Piłki Nożnej”. Zmarł w 1979 roku.

Pod koniec życia doczekał się na szczęście swojego rodaka w najwyższej lidze angielskiej. W 1978 roku, po wielu prośbach do władz słusznie minionego systemu i kilku miesiącach negocjacji między klubami, z Legii do Manchesteru City powędrował Kazimierz Deyna. Kosztował prawdopodobnie 150 tysięcy funtów (niektórzy mówią, że 100 tysięcy), komplet strojów piłkarskich (a według innych źródeł chodziło o maszyny do pisania i sprzęt medyczny dla armii) oraz obietnicę rozegrania meczu pomiędzy obydwoma zespołami.

Każdy Polak interesujący się futbolem wie, kim był Deyna i co zrobił dla naszej piłki. Niestety, okres gry na Maine Road to akurat czarna karta w jego biografii. Poza pojedynczymi meczami nie pokazał w pełni swojego potencjału. Wszyscy wiedzieli, że jest on ogromny, „Kakę” kibice wspominają bardzo dobrze, jako kogoś, kto potrafił z piłką zrobić więcej niż siermiężni Anglicy, ale statystyki nie kłamią. Zaledwie 38 meczów i 13 goli przez niemal trzy lata w barwach City nie powalają na kolana. Jednakże w sezonie 1978/1979 zdobył siedem bramek, z czego sześć w samej końcówce, dzięki czemu wydatnie przyczynił się do utrzymania zespołu w lidze.

Jest wiele powodów, dla których Deyna nie zaistniał na Wyspach. Przede wszystkim częste kontuzje, które go trapiły, poza tym (szczególnie według samego Deyny) trenerzy, którzy nie umieli mu znaleźć miejsca na boisku. Wiadomo też, że „Kaka” nie był tym samym piłkarzem, który zajmował w 1974 roku trzecie miejsce w klasyfikacji najlepszych na świecie i który poprowadził wtedy Polskę do brązu na mundialu. To jednak nie jego wina, że wyjechał za późno, po prostu żył w złych dla siebie czasach, bo gdyby nie słusznie miniony system, to Polak pewnie grałby od 1975 w Realu Madryt. Jego styl, oparty przede wszystkim na elegancji i technice, nie pasował też za bardzo do siłowej Football League. W City były momenty, ale nic więcej. Ostatecznie Deyna odszedł w 1981 roku do USA.

W sezonie 1980/1981 do Hereford United z Arki Gdynia przeszedł kolega Deyny z reprezentacji, Adam Musiał. Furory nie zrobił, choć zagrał w barwach tej drużyny 46 meczów przez trzy lata. Jeden z „orłów Górskiego” dorabiał już wtedy raczej do emerytury, nie był tak świetnym obrońcą jak za czasów gry w Wiśle. Później, niczym Deyna, wyjechał definitywnie zakończyć karierę do USA.

W 1988 roku natrafimy na ślad kolejnego rodaka kopiącego piłkę za Morzem Północnym. To mało znany w naszym kraju piłkarz, Zbigniew Kruszyński. Urodzony w 1960 roku „Detsi” zaczynał poważne granie w Lechii, ale już w wieku 19 lat wyjechał do Niemiec. Tam zabawił, w mniej znanych klubach, właśnie aż do 1988 roku, gdy przeszedł do FC Wimbledon. W „Szalonym Gangu” występował przez trzy i pół roku, rozegrał 71 meczów (strzelił cztery gole) i choć zespół z nim w składzie dobrze sobie radził w lidze, to niestety Kruszyńskiego ominęło zarówno zwycięstwo Wimbledonu w FA Cup (do klubu zawitał zaraz po nim), jak i gra w niedługo później utworzonej Premier League. W przerwie zimowej sezonu 1991/1992 przeszedł bowiem do Brentford. Była to dla niego degradacja o dwa poziomy rozgrywkowe, ale szybko wywalczył z tą drużyną awans (choć nie był podstawowym piłkarzem, zagrał 14 meczów w półtora roku). Po sezonie 1992/1993 został zawodnikiem Coventry, ale przez rok rozegrał tylko dwa spotkania i dłużej miejsca tam nie zagrzał, choć tym razem udało mu się, zaledwie dwukrotnie, powąchać murawy w meczu Premier League. Później był już zjazd po równi pochyłej, przez jeszcze porządne Peterborough, a później kolejno Oxford City, St. Albans City, Hayes FC, Chertsey Town i Kingstonian FC, aż w 1997 roku zawiesił buty na kołku. Można go na pewno uznać za polskiego rekordzistę w liczbie angielskich klubów, które zaliczył.

Lepiej wspomina swój pobyt na Wyspach Robert Warzycha. Wyjechał on na wiosnę 1991 roku z Górnika Zabrze do Evertonu, w którym szybko wywalczył sobie miejsce w składzie. Może pierwsza runda nie była jeszcze szczytem marzeń, ale w sezonie 1991/1992 było już dużo lepiej (37 meczów i trzy gole), natomiast na początku kolejnych rozgrywek został jednym z zaledwie 13 nie-Brytyjczyków, którzy zagrali w pierwszej kolejce nowo stworzonej Premier League. Zapisał się na pewno w historii tego nowego tworu, bo został pierwszym człowiekiem z kontynentalnej Europy, który zdobył w tej lidze gola!

Niestety, Warzycha jest również ostatnim Polakiem, który trafił do siatki na boiskach Premier League. Piszemy „niestety”, bo od tego wydarzenia minęło już ponad…20 lat! Taka jest prawda, ten gol padł na Old Trafford dokładnie 19 sierpnia 1992 roku. Cóż to jednak była za bramka, cóż to w ogóle był za mecz Warzychy! Świetny gol i jeszcze ładniejsza asysta, połączona ze zwycięstwem na terenie przyszłego mistrza Anglii 3:0, to na pewno był najlepszy dzień w jego karierze. Sam tę bramkę wspomina tak (cytat za Anglia.goal.pl): – To był nasz bardzo dobry mecz. Pamiętam ten gol. Było to w 75. minucie. Szedłem prawie od połowy, miałem przed sobą Pallistera. Bujnąłem go w lewo, a później w prawo i strzeliłem w górny róg bramki. Później tak ogromnie się cieszyłem, że drużyna nie mogła mnie dogonić. Tak byłem po tym zmęczony, że trener musiał mnie zdjąć z boiska. A wyglądało to tak (Warzycha z numerem siedem).

W latach 90. w angielskich klubach zapisało się nieźle również trzech Dariuszów. Ten, który karierę na Wyspach zaczął najwcześniej, czyli Dziekanowski, nigdy nie dostąpił zaszczytu gry w Premier League. Został za to zapamiętany w klubie przeciętnemu kibicowi mniej znanym, czyli Bristolu City. O tak, pamiętają go tam fani do dzisiaj, niektórzy nawet nadal kupują koszulki z jego podobizną. I to mimo że grał na Ashton Gate zaledwie niecałe dwa lata i zdobył tylko siedem bramek w nieco ponad 40 meczach. Został jednak ochrzczony przez fanów ich własną wersją George’a Besta, bo tak jak legenda MU grał pięknie, ale i za kołnierz nie wylewał. Wielu uważało go za lenia, jednak talentem przerastał wszystkich kolegów i gdy tylko mu się chciało, robił z piłką takie rzeczy, o których pozostali mogli pomarzyć. Dlatego też był ulubieńcem trybun. Do tego stopnia, że gdy odszedł, a zawodnik, z którym miał w drużynie na pieńki, Russell Osman, zdobył gola, to został wygwizdany przez kibiców. Niestety, jaki klub, taki Best, można powiedzieć. „Dziekan” miał dar do gry, oczywiście dużo mniejszy niż Irlandczyk, ale mógł osiągnąć więcej, niż osiągnął. Szkoda, że zmarnował, a raczej nie w pełni wykorzystał, swoje predyspozycje. Jednak co jego, to jego, w Bristolu nadal wspomina się go z wielką sympatią.

Kilka podobieństw do Dziekanowskiego znajdziemy w Dariuszu Wdowczyku. Ten solidny obrońca również grał tylko w drugiej lidze, w barwach Reading, również przyszedł do Anglii z Celticu i również zapisał się dobrze w historii swego klubu. Ba, został nawet przez kibiców wybrany najlepszym obcokrajowcem, jaki kiedykolwiek grał na Madejski Stadium! A to wszystko po zaledwie czterech latach i 93 meczach w barwach „The Royals”. Zresztą, patrząc na liczby zaliczonych występów w danych sezonach, wyraźnie widać, że tylko pierwsze dwa lata miał udane, później było już coraz gorzej.

A listę sukcesów można nawet zawęzić tylko do jego pierwszego sezonu na Madejski, gdy Reading skończyło jako beniaminek rozgrywki ligowe na drugim miejscu i zagrało w finale play-off o awans do Premier League z Boltonem. Wdowczyk został zatem drugim, po Gerulim, Polakiem, który zagrał na Wembley nie dla reprezentacji. Niestety, ten mecz zakończył się porażką 3:4, a później nie było już tak dobrze, bo Reading stało się zespołem z dołu tabeli, aż w 1998 roku spadło do trzeciej ligi, a „Wdowiec” odszedł z klubu. Później zagrał jeszcze kilka spotkań w Polonii Warszawa i zakończył karierę. Mimo wszystko fani z uznaniem odnieśli się do jego gry na środku obrony, gdzie został przestawiony z pozycji lewego defensora. Widzieli w nim gracza solidnego, z dobrymi umiejętnościami do wyprowadzania ataków, co jeszcze kilkanaście lat temu nie wszyscy stoperzy, szczególnie na tym poziomie, potrafili.

Dłuższą przygodę z angielską piłką zaliczył za to Dariusz Kubicki. Zaczęło się w 1992 roku po transferze w połowie sezonu z Legii do Aston Villi. Tam zaliczył świetne pół roku, by później na 12 miesięcy stracić miejsce w składzie, więc „The Villans” wicemistrzostwo Anglii 1993 roku zdobyli praktycznie bez jego udziału, a Puchar Ligi 1994 roku już w ogóle bez niego, bo sam Kubicki został wypożyczony do Sunderlandu. Tam świetnie się odnalazł, szybko został wiodącą postacią, rozgrywając dwa pełne sezony (razem 92 mecze) na zapleczu Premier League, do której pomógł „Czarnym Kotom” wrócić w rozgrywkach 1995/1996. Mógł nawet zostać rekordzistą klubu pod względem zaliczonych występów z rzędu w okresie po drugiej wojnie światowej, ale nie pozwolił na to menedżer Peter Reid, który nie wystawił go w meczu z Derby County. Kubicki rozegrał jeszcze cały sezon w angielskiej ekstraklasie (29 meczów w rozgrywkach 1996/1997), by następnie odejść ze Stadium of Light. To była już końcówka jego kariery, bo od tej pory grał w klubach coraz słabszych – najpierw w Wolverhampton, następnie na wypożyczeniu w Tranmere, później przeszedł do Carlisle United, a karierę zakończył w Darlington, w 1999 roku.

W latach 90. (dokładnie sezon 1995/1996) epizod w barwach londyńskiego 57 Heinz Club zaliczył też niejaki Jarosław Chwastek, później grający m.in. w Pogoni Szczecin czy Lechii Gdańsk. W ostatnim sezonie XX wieku już żaden Polak nie występował na poważnie w Anglii, a o wyczynach naszych w obecnym stuleciu już w kolejnym tekście.

Czytaj więcej:

Polacy w Anglii cz. 2

Polacy w Anglii cz. 3

Komentarze
sh@rak (gość) - 12 lat temu

z tego co wiem to w anglii gralo do tej pory 4ech
polakow

Pika (gość) - 12 lat temu

omg ilu?

Najnowsze