Nic bardziej nie irytuje człowieka niż granice w zdobywaniu umiejętności w danej dziedzinie. Denerwuje to przede wszystkim wtedy, kiedy jakiegoś poziomu nie potrafisz przeskoczyć w miejscu swojej pracy. W takiej sytuacji znalazł się Arkadiusz Piech, który po raz kolejny udowadnia, że nie nadaje się do gry w topowych klubach.
Zarabia duże pieniądze, ale jego forma pozostawia wiele do życzenia. Albo inaczej: trudno w ogóle zobaczyć go na boisku. Jego piłkarska sylwetka jest dość dziwna i przewrotna. Z jednej strony wydaje się za mocny na kluby pokroju Górnika Zabrze czy nawet Zagłębia Lubin, a z drugiej stanowczo za słaby na Legię, Lecha czy jakiś zespół z ekstraklasowego TOP 5.
Warta Działoszyn. Chyba prawie nikt nie słyszał o tej drużynie. Jej oficjalną stronę na portalu Facebook śledzi nieco ponad 1000 osób. Ani miejsce, ani nazwa nie rzuca na kolana. 7 listopada wspomniany beniaminek III ligi przyjeżdża do Warszawy, gdzie ma zmierzyć się z rezerwami Legii. Dla podopiecznych Grzegorza Bodnara taka wyprawa i spotkanie to ciekawa i budująca przygoda, dla większości młodych legionistów zaś kolejna okazja do potwierdzenie potencjału. Standardowo młodzież wspierana jest przez kilku starszych kolegów na co dzień grających na pięknym stadionie przy Łazienkowskiej 3.
Samo spotkanie nie ma większej historii. Faworyci odnieśli ósme zwycięstwo z rzędu. Gole strzelili Michał Kopczyński, Konrad Michalak oraz Michał Suchanek. Ta trójka i prawie cała reszta miała powody do radości. Z tą różnicą, że „prawie” robi różnicę. Pod tym słowem kryje się osoba sfrustrowanego, niskiego zawodnika biegającego bezproduktywnie po boisku z numerem 13 na koszulce. Widać było, że posiada umiejętności przewyższające pierwszego lepszego gracza Warty. Miał jednak tylko jedną groźną sytuację. Mateusz Zawal posłał długie podanie, piłka dosyć niespodziewanie minęła obrońców, a sam na sam z bramkarzem rywali znalazł się właśnie filigranowy snajper. Napastnik uderzył w kierunku bliższego słupka, ale przegrał pojedynek z Andrzejem Cieślakiem. O kim mowa? Oczywiście o Arkadiuszu Piechu, który marnuje się w II zespole Legii.
W swojej kadrze Stanisław Czerczesow dysponuje czterema snajperami z prawdziwego zdarzenia. Nemanja Nikolić znajduje się poza konkurencją. To „9” bijąca na głowę swoimi umiejętnościami i instynktem strzeleckim całą ligę. Dalej już nie wygląda to tak dobrze. Drugi w hierarchii jest teoretycznie Aleksander Prijović, ale do jego formy można mieć pewne zastrzeżenia. Wirtuozem nigdy nie był, ale nie tego się od niego wymaga. Ma strzelać gole, a tego nie robi. Dlaczego występuje więc tak często? Bo nikt go nie naciska. Trzeci w kolejce do gry jest Marek Saganowski… i tyle w temacie. Piłkarski dinozaur. Kiedyś całkiem niezły, dynamiczny i skuteczny napastnik, dziś prezentujący już tylko namiastkę dawnych umiejętności. Legendą klubu jednak wciąż jest. No i na czwartym niechlubnym miejscu w klasyfikacji mieści się Piech. Nie dostaje szans. Tak, jakby startował z gorszej pozycji niż inni. Czerczesow chyba nawet nie bierze jego osoby pod uwagę przy ustalaniu składu. Nie stara się, olewa treningi, wdaje się w pyskówki z trenerem? Nie wiadomo i chyba nie poznamy szczerej odpowiedzi, dopóki nie zmieni pracodawcy.
Co ciekawe, w poprzednim sezonie 30-latek w minionym sezonie zdobył 11 goli w 19 spotkań, z tego wszystkie w rundzie wiosennej, podczas której jego forma wprost eksplodowała. Błyszczał w barwach GKS-u Bełchatów, do którego przyszedł, by strzelać gole i pomóc drużynie w utrzymaniu w lidze. Ze swojego indywidualnego zadania wywiązał się w maksymalnym stopniu. Znów po słabej rundzie w stolicy można o nim było powiedzieć, że jest czołowym napastnikiem w lidze. Do pełni szczęścia zabrakło jednak jednego – utrzymania Bełchatowa. W ten sposób zakończyła się jego przygoda z „Brunatnymi”, w których drużynie czuł się wprost komfortowo. Klub średniej klasy, ale tworzący dobrą atmosferę. Do koncepcji budowania zespołu opartego na kontraktach idealnie pasował właśnie niski i szybki snajper, który gwarantował kilkanaście trafień na rundę. Raj się skończył.
– Indywidualne statystyki cieszyły, ale szkoda, że nie przyczyniły się do utrzymania klubu w ekstraklasie. To był najważniejszy cel zarówno dla drużyny, jak i dla mnie. Mam nadzieję, że chłopaki szybko się podniosą i wywalczą awans, bo Bełchatów zasługuje na grę na najwyższym poziomie – wspominał trochę rozżalony piłkarz. GKS chciał zatrzymać swojego gwiazdora, ale on sam nie był zadowolony z perspektywy występów w I lidze. Do tego Legia chciała, żeby w kontekście zbliżającego się odejścia Orlando Sa wypożyczony zawodnik wrócił na Ł3. I wrócił. Swojej decyzji już po kilku tygodniach treningów w nowym-starym klubie chyba gorzko pożałował.
Zaczęło się źle, bo nie pojechał z drużyną na obóz do Leogang przez kontuzję pachwiny. Stracił aż trzy miesiące. Z góry wiadomo było, że startował z gorszej pozycji niż jego rywale do walki o miejsce w składzie. – To Legia Warszawa, więc tutaj konkurencja zawsze jest duża. Ale nie obawiam się nikogo, znam swoją wartość i wiem, że mogę pomóc tej drużynie golami – mówił jednak na przekór wszystkim pewny siebie 30-latek. Henning Berg, jak można było się spodziewać, nie docenił umiejętności Piecha i zachowywał się tak, jakby zapomniał o świetnej rundzie wiosennej w wykonaniu swojego podopiecznego. Najczęstszym miejscem pobytu byłego gracza m.in. Ruchu Chorzów była ławka rezerwowych lub jedno z wygodnych siedzeń na stadionie Legii.
Norweski szkoleniowiec często podejmował irracjonalne decyzje przy ustalaniu składu, ale chyba nie w przypadku Piecha. Jeśli komuś wydaje się, że Berg mógłby być do niego uprzedzony, prawdopodobnie nie ma racji. Podobne zdanie o urodzonym w Świdnicy piłkarzu ma od początku swojej kadencji Czerczesow. Rosjanin wyżej stawia sobie nawet akcje przestarzałego i zupełnie bezproduktywnego na boisku Marka Saganowskiego. W rezultacie Piech nie występuje ani w lidze, ani w Pucharze Polski, ani w Lidze Europy. Przed zwolnieniem przybysza ze Skandynawii zaliczył epizody z Zagłębiem Lubin i Ruchem. Nowy trener z Rosji do dziś nie wpuścił go na boisko. Pozostają mu tylko pojedyncze i upokarzające mecze w rezerwach. Umiejętności ma większe…
Ze względu na swój niski wzrost napastnik Legii musi nadrabiać szybkością, zadziornością i boiskowym sprytem. Tego ostatniego nigdy mu na boisku nie brakowało. Jak nikt w polskich rozgrywkach potrafił wyprzedzić defensora drużyny przeciwnej i tak skierować futbolówkę, by ta znalazła miejsce w bramce. Za najlepszych czasów nie zdobywał efektownych goli, ale trafiał seryjnie. Regularnie. Zaowocowało to nawet kiedyś powołaniem go kadry, ale skończyło się tylko na czterech występach. Najlepszy okres w jego karierze przypada na sezony, w których reprezentował barwy drużyn ze środka tabeli. Błyszczał kolejno w Ruchu, Zagłębiu i później w Bełchatowie. Wtedy potrafił pokazać swoje najlepsze oblicze, a jego dorobek bramkowy zawsze oscylował w graniach dziesięciu trafień. To bowiem piłkarz przystosowany do gry z kontrataku. Kiedy rywal prowadzi grę, on może wykorzystać swoje największe atuty. Zawsze gra na granicy spalonego, jest dość szybki i potrafi idealnie wyczuć moment prostopadłego podania od kolegi z drużyny. W większym zespole, czyli w Warszawie, tego nie było. „Wojskowi” jednak w ekstraklasie prawie zawsze dominują i prowadzą grę, a do takiego stylu urodzony w Świdnicy zawodnik po prostu nie pasuje. Z kolei na europejskie puchary prezentuje zbyt niską jakość, by odnaleźć się nawet w bardziej preferowanym przez siebie stylu.
W stołecznej drużynie Arkadiusz Piech oprócz godziwych pieniędzy nic więcej nie zdobędzie. To nie jego rozmiar butów. Jego naturalnym środowiskiem, do którego jest przystosowany, są drużyny ze środka tabeli. W zimowej przerwie znów powinien zmienić klub na trochę słabszy. Tym razem jednak nie w formie wypożyczenia, ale na stałe. Może powrót do Chorzowa? Niewykluczone, ale na razie nie warto spekulować. Obecnie można stwierdzić za to inną rzecz – doświadczony snajper po raz drugi zmarnował szansę na wybicie się w dużym topowym zespole.