Patryk Sokołowski szybko zjednał sobie kibiców we Wrocławiu. Już w debiucie zdobył gola. Dziś mówi otwarcie: Ekstraklasa to jedyny kierunek w którym powinien podążać Śląsk, a wszystko inne to tylko przystanek. Patryk opowiedział nam trochę o swojej karierze, presji, pracy z trenerem Simundżą i stanie flow, który pozwala mu grać na najwyższym poziomie.
Twoja piłkarska droga zaczynała się w Akademii Legii, ale żeby zaistnieć w seniorskiej piłce, musiałeś przejść przez wypożyczenia. Olimpia Elbląg, Znicz Pruszków, Wigry Suwałki. Jak z perspektywy czasu wspominasz tamten etap? Czego nauczyło cię granie na boiskach pierwszej czy drugiej ligi i w jaki sposób te doświadczenia ukształtowały cię mentalnie jako zawodnika?
W teorii wszystko zaczynało się modelowo: trafiłem do Akademii Legii jako sześciolatek, przeszedłem przez wszystkie szczeble, zdobyłem wicemistrzostwo Polski juniorów młodszych i mistrzostwo juniorów starszych, byłem nawet kapitanem tej drużyny. Mimo kontuzji, jak zerwane więzadło krzyżowe w wieku 18 lat, wydawało się, że ta droga jest dość prosta.
Czas pokazał, że jednak nie wszystko przychodzi tak łatwo?
Trener Jacek Magiera zdecydował, że dla mojego rozwoju potrzebne będzie wypożyczenie. Nie do końca się wtedy z tym zgadzałem, ale postanowiłem udowodnić, że zasługuję na miejsce w Legii i w Ekstraklasie.
Tak trafiłem do Olimpii Elbląg, potem definitywnie do Znicza Pruszków, znów wróciłem do Olimpii, gdzie grałem nawet w trzeciej lidze i walczyliśmy o awans. Pamiętam baraże z Motorem Lublin po których udało się wejść szczebel wyżej. Po niezłym sezonie w drugiej lidze zdecydowałem się odejść. Pojechałem na testy do Wigier Suwałki, wtedy prowadził je Artur Skowronek.
To była wtedy pierwsza liga?
Tak, ale to tylko testy, więc nic pewnego.
Ilu zawodników było wtedy na testach w Suwałkach?
Testowanych było chyba ośmiu zawodników, a kontrakt dostałem tylko ja. Było więc trochę szczęścia, ale też spotkałem na swojej drodze ludzi, którzy mi zaufali.
Tak krok po kroku ta kariera zaczęła piąć się do góry. Oczywiście po drodze było sporo zakrętów, rozczarowań, chwil zwątpienia, ale też ogromna szkoła charakteru. I właśnie te niższe ligi, te trudniejsze momenty, dały mi chyba najwięcej.
Właśnie o to chciałem dopytać – bo ta droga przez niższe ligi nigdy nie jest gładka. Każdy przeskok między poziomami to nowe wyzwanie, a po drodze zdarzają się wyboje i rozczarowania. Jak to wyglądało u ciebie? Co było w tych etapach najtrudniejsze?
Już sam początek był takim pierwszym mocnym gongiem. Odszedłem z Legii, trafiłem do Olimpii Elbląg i mieliśmy naprawdę świetny zespół, a mimo to spadliśmy. Przez reorganizację drugiej ligi ponad pół tabeli poszło w dół i wylądowaliśmy w trzeciej lidze. To było bolesne. Ja chciałem iść wyżej, spróbować swoich sił, więc zdecydowałem się na Znicz Pruszków u trenera Dariusza Banasika.
Zawsze to bliżej domu.
Zgadza się. Wtedy mieszkałem jeszcze z rodzicami, grałem praktycznie za darmo, tylko po to, żeby dostać szansę. Ale i tam nie było łatwo. Najczęściej wchodziłem z ławki, mało grałem i pojawiały się momenty dużego zwątpienia, nawet takie pytania w głowie, czy w ogóle iść dalej tą drogą. Potem wróciłem jeszcze raz do Olimpii, bo mocno namawiał mnie prezes, żeby pomóc w walce o drugą ligę. To nie były łatwe decyzje. Znowu wyjazd z domu, życie na minimalnych pieniądzach, ale z myślą, że warto spróbować.
Warto było się nie poddawać?
Dziś, kiedy stoję w tunelu we Wrocławiu, wychodzę na rozgrzewkę i widzę pełen stadion, kibiców dookoła, to właśnie te trudne momenty mam przed oczami. To one sprawiają, że jeszcze bardziej doceniam to, gdzie teraz jestem. Bo kiedy patrzę wstecz, przez ile zakrętów trzeba było przejść, żeby tu dotrzeć, to ta radość z grania jest zdecydowanie większa.
Domyślam się, że do tych trudniejszych chwil wracałeś myślami, kiedy trafiłeś już do Piasta Gliwice. To był okres twoich największych sukcesów klubowych. Mistrzostwo Polski, a do tego współpraca z Waldemarem Fornalikiem. Jak wspominasz tamten czas?
Przejście z Wigier Suwałki do Piasta Gliwice było dla mnie ogromnym krokiem naprzód. W końcu debiut w Ekstraklasie! Co prawda nie w takim młodym wieku, bo miałem już prawie 24 lata, czyli byłem zawodnikiem w dużej mierze ukształtowanym. Droga do najwyższej ligi zajęła mi sporo czasu, ale gdy już się udało, to też nie było łatwo.
Z efektu możesz być chyba jednak zadowolony.
Trafiłem do drużyny, która grała świetny sezon i sięgnęła po mistrzostwo Polski. Wchodziłem z ławki, robiłem wszystko, by pomóc zespołowi, udało mi się nawet strzelić gola z Wisłą Kraków, co było dla mnie wyjątkowym momentem. Po tamtym sezonie pojawiły się jednak wątpliwości.
Nie chciałeś zostać w mistrzowskim Piaście?
Rywalizacja zapowiadała się ogromna, wprowadzono przepis o młodzieżowcu. Na moją pozycję doszedł Sebastian Milewski, był już Patryk Dziczek.
Brzmi jak wyzwanie.
Nie było łatwo. Ale w tamtym okresie kluczowy okazał się trener Waldemar Fornalik. On naprawdę mi zaufał. Powtarzał, żebym wierzył w jego słowa, że moja szansa przyjdzie. I rzeczywiście, kiedy ją dostałem, to nawet w słabszych momentach trener się mnie nie wyrzekał. Wystawiał mnie w składzie i dawał pełne wsparcie.
Dzięki temu czułem się ważny i mogłem się rozwijać. Myślę, że te trzy i pół roku w Piaście to był czas, kiedy naprawdę ukształtowałem się jako piłkarz Ekstraklasy. I za to jestem trenerowi Fornalikowi bardzo wdzięczny.
To już nie tylko poziom Ekstraklasy, ale też europejskie granie z Piastem.
To był już też poziom europejski, bo graliśmy w eliminacjach pucharów i to były naprawdę fajne doświadczenia. Do tego mistrzostwo Polski, a później jeszcze trzecie miejsce – czyli nie było tak, że po tym złocie od razu przyszedł jakiś spadek formy drużyny, tylko cały czas trzymaliśmy się w czołówce. No i na końcu mój transfer do Legii, który był dla mnie spełnieniem marzeń. Patrząc z perspektywy, to był okres, w którym przeżyłem swoje największe piłkarskie chwile.
Zanim przejdziemy do wątku Legii i tego spełnienia marzeń, chcę wrócić jeszcze do mistrzostwa z Piastem. Co człowiek czuje w tej chwili, gdy sędzia gwiżdże koniec ostatniego meczu i nagle dociera do ciebie, że właśnie zostałeś mistrzem Polski?
Wtedy nie byłem jeszcze podstawowym zawodnikiem. Ten mecz oglądałem z ławki, choć w całym sezonie miałem swoje minuty i czułem się częścią drużyny. Na początku było wręcz niedowierzanie, że to się udało, bo okoliczności były naprawdę wyjątkowe.
Wygraliście wtedy z Lechem, jeśli dobrze pamiętam.
Zgadza się, wygraliśmy 1:0, ale do samego końca toczyła się walka o tytuł, bo Legia długo prowadziła z Zagłębiem Lubin. Dopiero w końcówce Zagłębie strzeliło gola i dopiero wtedy wiedzieliśmy, że mamy to mistrzostwo w garści.
Można było zacząć świętowanie.
Radość była ogromna, bo dla Gliwic to był historyczny moment. Pierwsze mistrzostwo Polski w dziejach klubu. Całe miasto żyło tym sukcesem. Pamiętam, jak jechaliśmy otwartym autokarem przez Gliwice i nie mogłem uwierzyć, że tyle ludzi wyszło na ulice. To było prawdziwe święto piłki. Spełnienie marzeń nie tylko piłkarzy i trenerów, ale wszystkich związanych z klubem. Dla mnie osobiście to były emocje nie do opisania, wyjątkowe chwile, które zostają w pamięci na całe życie.
Przejdźmy teraz w drugą stronę – bo po mistrzostwie z Piastem przyszedł powrót do Legii, czyli spełnienie dziecięcych marzeń i w końcu szansa, by zaistnieć w pierwszej drużynie. Ale mam wrażenie, że ten etap nie potoczył się tak, jak mógłbyś sobie tego życzyć. Czujesz dziś niedosyt, że nie udało się w pełni wykorzystać tej szansy w Legii?
Niedosyt na pewno mam, bo chciałbym odegrać w Legii większą rolę. Tak się jednak życie piłkarza układa. Kiedy przychodziłem, trener Aleksandar Vuković bardzo mocno zabiegał o mój transfer. Ja też bardzo chciałem wrócić do Warszawy, więc wszystko się zgadzało. Początek był trudny, ale później grało mi się naprawdę fajnie. U Vuko byłem praktycznie podstawowym zawodnikiem, traktował mnie jak swojego żołnierza i czułem od niego ogromne zaufanie.
Później jednak trener odszedł, a przyszedł Kosta Runjaić i u niego miałem zdecydowanie niższe notowania. Od początku było widać, że nie do końca pasuję do stylu gry, którego wymagał. Na mojej pozycji rywalizacja była ogromna – Bartek Slisz, Josué, Bartek Kapustka.
Wysoko zawieszona poprzeczka.
Robiłem wszystko, dawałem z siebie maksimum, ale trudno było się przebić. Mimo to absolutnie nie żałuję tego ruchu. Z Legii mam świetne wspomnienia.
Do mistrzostwa z Piastem dorzuciłeś sobie Puchar z Legią
Udało mi się nawet wykorzystać jedenastkę w serii rzutów karnych. To był wyjątkowy moment, zwłaszcza dla moich rodziców. Niedosyt zostaje, ale to i tak był to dla mnie ważny i piękny etap w karierze.
No i na koniec ten ostatni etap wspomnień – Cracovia. Spędziłeś tam półtora roku, rozegrałeś sporo meczów i pracowałeś z Jackiem Zielińskim. Jak wspominasz Kraków, jak wspominasz współpracę z trenerem Zielińskim i czego nauczył cię ten udany etap kariery w Cracovii?
Kiedy przychodziłem do Cracovii, cel był jasny – utrzymanie. Trener Jacek Zieliński widział mnie w swoich planach, ufał mi i od razu stawiał w podstawowej jedenastce. To było dla mnie szczególnie ważne, bo końcówka w Legii była trudna. Praktycznie nie grałem, a w Krakowie od razu wskoczyłem do składu i mogłem się odbudować.
Łatwo jednak nie było.
Sam początek miałem ciężki: w debiucie złapałem kontuzję i czerwoną kartkę w pierwszych minutach meczu. Na szczęście pauzowałem tylko jedno spotkanie i potem regularnie grałem. Walka o utrzymanie była szarpana, drużyna miała swoje problemy, zdarzały się kontuzje, a atmosfera była napięta. Później nastąpiła zmiana trenera. Zielińskiego zastąpił trener Kroczek. Myślę, że Jacek Zieliński sam czuł, że drużynie potrzeba nowej energii, świeżego bodźca, żeby pobudzić zespół.
Czasem relacja trener – drużyna się wypala
Zgadza się. Tutaj ta zmiana faktycznie przyniosła efekt. Ale nie można zapominać o pracy Zielińskiego. To szkoleniowiec z ogromnym doświadczeniem i klasą, co zresztą widać dziś w Koronie.
Ostatecznie utrzymanie wywalczyliśmy i to było bardzo satysfakcjonujące. Następna runda to już była duża przyjemność. Cracovia stała się objawieniem jesieni, stadion był praktycznie pełny, a ja grałem w podstawowym składzie. To było dla mnie świetne doświadczenie, bo czułem, że znów mam piłkarską radość. Oczywiście, ta ostatnia runda była już trudniejsza.
Z czego to wynikało?
W takich klubach nie da się przez cały czas utrzymywać najwyższej formy. Czasem po prostu brakuje pary. Ale całościowo te półtora roku w Krakowie wspominam naprawdę bardzo dobrze – to był dla mnie ważny i udany etap.
Czas wejść już do teraźniejszości. Trafiłeś do Śląska, który jako wicemistrz Polski spadł z Ekstraklasy. Nie miałeś obaw, że to będzie krok w tył w twojej karierze? Co ostatecznie sprawiło, że zdecydowałeś się na Wrocław, skoro – z tego co wiem – miałeś też propozycje z Ekstraklasy i z zagranicy?
Zainteresowanie było naprawdę duże. Pojawiały się sygnały z Ekstraklasy, żebym poczekał z decyzją i nie podpisywał od razu kontraktu ze Śląskiem. Jestem przekonany, że w końcu pojawiłaby się jakaś konkretna oferta na podobnym poziomie. Były też propozycje z zagranicy, ale w tamtym momencie żadna z nich nie była dla mnie satysfakcjonująca. To nie były kierunki ani projekty, które by mnie przekonały. Dlatego kiedy pojawił się Śląsk, uznałem, że to jest ten krok, na który jestem gotowy.
A te zagraniczne propozycje… zdradzisz chociaż kierunki? Gdzie miałeś okazję wyjechać?
Były kierunki typu Korea, Grecja czy Cypr, ale to nie były jeszcze konkretne oferty. Te ligi startują później, więc trzeba by było czekać, a ja nie chciałem ryzykować. Przede wszystkim przekonał mnie Śląsk.
Jak ludziom z Wrocławia udało się ciebie przekonać?
Rozmowy z dyrektorem Sztylką i trenerem Šimunžą były bardzo konkretne. Mieli jasny plan na mnie, widzieli moją rolę w drużynie i to czułem od pierwszego spotkania. Gdybym nie miał takiego przekonania, pewnie bym jeszcze nie podpisał, ale miałem przeczucie, że tutaj wszystko może dobrze zagrać.
Znam styl gry trenera, wiem, jak działa dyrektor Sztylka, jeszcze z Płocka czy z wcześniejszej pracy, i to dało mi poczucie bezpieczeństwa. Dlatego uznałem, że Śląsk to właściwy wybór. Wierzę, że szybko wrócimy do Ekstraklasy. Najlepiej już w tym sezonie. Śląsk to klub ekstraklasowy, który teraz gra w pierwszej lidze. Siebie traktuję podobnie jako piłkarza ekstraklasowego, który akurat teraz gra w pierwszej lidze. Ale wiadomo, że to co mówię trzeba jeszcze udowodnić na boisku. Mam nadzieję, że zarówno ja, jak i cały Śląsk będziemy pokazywać, że to tylko krótki przystanek i już za chwilę znów będziemy w Ekstraklasie.
To, jak Darek Sztylka działa, widać zresztą teraz w tabeli Ekstraklasy. Wisła Płock w tej chwili patrzy na wszystkich z góry. Wiadomo, że ambicją Śląska jest jak najszybszy powrót na najwyższy poziom. Powiedz, jakie cele wy – już pomijając właścicieli czy prezesów – postawiliście sobie w szatni na ten sezon? Jak ty osobiście patrzysz na tę misję odbudowy klubu?
Dla nas piłkarzy cel jest jasny – awans. Żeby to osiągnąć, trzeba po prostu wygrywać kolejne mecze. Mamy nawet w szatni taką tablicę, na której zapisane jest, ile zwycięstw potrzeba do tego, żeby realnie myśleć o awansie. To nasz punkt odniesienia. Chcemy, żeby ta ściana wypełniała się kolejnymi wygranymi.
Oczywiście początek sezonu punktowo nie jest idealny, moglibyśmy mieć tych oczek zdecydowanie więcej. Ale patrząc z boiska, widzę, że drużyna z każdym meczem wygląda coraz lepiej. Zaczynamy się zgrywać, łapać automatyzmy. Trzeba pamiętać, że wielu zawodników, w tym ja, dołączyło bardzo późno. Praktycznie tydzień przed startem ligi. To wymaga czasu, żeby wszystko się poukładało.
Teraz czuję, że znam kolegów coraz lepiej, wiem, czego mogę się spodziewać po każdym z partnerów na boisku. To ułatwia grę i daje nadzieję, że z każdym tygodniem będziemy wyglądać coraz mocniej.
Chciałem cię właśnie zapytać o początek sezonu. Nie możemy powiedzieć, że był udany. Owszem, są dwa zwycięstwa i tego wam nikt nie odbierze, ale remis z Wieczystą i przede wszystkim porażka ze Stalą to był chyba taki zimny prysznic. Jak wy to przeżyliście w szatni i jakie, jak to się mówi w piłce, mityczne wnioski z tego wyciągnęliście?
Szczerze mówiąc, w szatni był spokój. Jasne, nikt nie chce, żeby takie mecze się zdarzały, ale piłka bywa przewrotna. Karny w ostatniej minucie, pechowe dotknięcie ręką, czy czerwona kartka w 20. minucie i nagle całe spotkanie ustawia się pod górkę. W teorii jesteś lepszy, ale grając prawie cały mecz w dziesiątkę, ciężko o zwycięstwo. Takie mecze wygrywa się raz, może dwa na dziesięć. Dlatego nie mogliśmy się załamać po dwóch pierwszych potknięciach.
Reakcja w dwóch następnych meczach była prawidłowa.
Wyszliśmy pewni siebie, pokazaliśmy, że potrafimy się szybko podnieść. Daliśmy jasny sygnał, że jedna porażka nas nie złamie, tylko działa wręcz odwrotnie – mobilizuje. Liga jest długa i wiadomo, że jeszcze będą potknięcia, ale kluczowe jest to, by po nich umieć wstać.
A ten mecz z Odrą? Strata dwóch punktów czy zdobycie jednego?
Ten remis z Odrą, choć na papierze to tylko punkt, dał nam coś więcej – świadomość, że nawet w trudnej sytuacji potrafimy odwrócić losy spotkania. To bardzo ważne doświadczenie. Wiem to też z Cracovii, gdzie mieliśmy okres, że często traciliśmy pierwsi bramkę, a mimo to wygrywaliśmy mecze. Pamiętny przykład to Śląsk, kiedy po 10 minutach przegrywaliśmy 0:2, a skończyło się 4:2 dla nas.
Październik 2024 roku. Początek marszu Śląska do pierwszej ligi.
Takie mecze napędzają drużynę, budują wiarę, że niezależnie od okoliczności można odwrócić wynik. Mam nadzieję, że tutaj będzie podobnie, że z tego meczu wynieśliśmy coś więcej niż punkt. Wynieśliśmy przekonanie, że jesteśmy w stanie walczyć do końca i odwracać sytuacje, które wydają się beznadziejne.
W tych pierwszych kolejkach pojawia się sporo opinii, że Śląsk gra trochę chaotycznie, że brakuje lidera w rozegraniu i że ofensywa nie do końca funkcjonuje. ty się z taką oceną zgadzasz czy uważasz, że są inne elementy, które wymagają poprawy?
Nie do końca się z tym zgodzę. Tak jak mówiłem wcześniej, my wciąż się uczymy siebie nawzajem. To nie jest tak, że od razu wszystko będzie wyglądało idealnie. Trener ma konkretną wizję gry i chce nam ją wpoić, ale potrzeba czasu, żeby złapać automatyzmy. Sam w pierwszych meczach jeszcze nie wiedziałem do końca, jak dany kolega się zachowa, kiedy zrobi ruch, gdzie się ustawi. To przychodzi dopiero z treningami i przede wszystkim z meczami.
Wydaje mi się, że z tygodnia na tydzień widać progres. Nawet jeśli czasami wygląda to nieco gorzej albo są momenty chaosu, to i tak w naszych spotkaniach – szczególnie tych u siebie – pokazaliśmy, że potrafimy kontrolować mecz. Przez większość czasu utrzymywaliśmy przeciwnika na jego połowie, mieliśmy posiadanie piłki i dzięki temu kontrolę nad przebiegiem gry. To dla mnie ważniejszy sygnał niż same opinie o rzekomym chaosie.
Mówisz, że Śląsk to ekstraklasowa drużyna grająca w pierwszej lidze i że ty sam jesteś ekstraklasowym piłkarzem w pierwszej lidze. To są dwa zupełnie różne światy prawda? Pierwsza liga to miejsce, gdzie zwycięstwa trzeba wywalczyć, wyszarpać, gdzie nazwiska niewiele znaczą, a każdy punkt jest okupiony walką. Jak ty to odczuwasz po kilku kolejkach? Co jest dla ciebie największym wyzwaniem w tych rozgrywkach?
Powiedziałbym wręcz odwrotnie. Dla nas kluczowe jest zachowanie spokoju. W meczach z Ruchem czy Miedzią czułem, że mamy kontrolę i to dawało ogromną pewność na boisku. Kiedy natomiast pojawia się za dużo nerwów, kiedy gra staje się szarpana, bo czerwona kartka, kontrowersyjne sytuacje czy niewykorzystane karne to wtedy tracimy na jakości.
Nie wiem, czy mogę już powiedzieć, że jesteśmy drużyną ekstraklasową, bo to trzeba udowodnić na boisku. Ale patrząc na nasze mecze, uważam, że to właśnie kultura gry odróżnia zespoły ekstraklasy od pierwszoligowych. Tym powinniśmy przewyższać rywali – pomysłem, organizacją, umiejętnościami. Oczywiście zaangażowanie i walka muszą być zawsze, to jest absolutna podstawa, o której nawet nie ma sensu dyskutować. Ale długofalowo to nie szarpaniem, tylko właśnie dobrą grą i jakością wyszarpuje się zwycięstwa. Do tego chcemy dążyć.
Ale właśnie w tym wszystkim – w kulturze gry, w jakości – najtrudniej jest chyba, kiedy rywal cofa się całą drużyną i broni w polu karnym. To zupełnie inny rodzaj meczu. Faktycznie trudniej wam się gra przeciwko takim zespołom?
Tak, to prawda. Przeciwko takim drużynom gra się naprawdę ciężko. Wiadomo, że w lidze mamy kilka zespołów, które bronią praktycznie całym zespołem w polu karnym. Wtedy kluczem jest szybkie otwarcie wyniku. Mieliśmy tego dobry przykład w Opolu. Nie wykorzystaliśmy sytuacji na początku i mecz się skomplikował. Nie chodzi nawet o ten niewykorzystany karny, tylko o wcześniejsze szanse, które mogliśmy zamienić na gola. Gdybyśmy to zrobili, całe spotkanie wyglądałoby zupełnie inaczej.
Z doświadczenia w Cracovii wiem też, że ogromne znaczenie mają stałe fragmenty gry. To jest broń w każdej lidze. Jeżeli ten element stoi na wysokim poziomie, zarówno w defensywie, jak i w ofensywie, to potrafi otworzyć mecze. Dla takiej drużyny jak nasza szybki gol po stałym fragmencie może sprawić, że później gra toczy się już zdecydowanie łatwiej, a cały mecz wygląda dużo lepiej.
Ale przez te kilka potknięć zostaliście trochę w tyle w tabeli. Teraz kluczowe jest chyba złapanie serii zwycięstw, żeby zbudować pewność siebie i jak najszybciej dogonić czołówkę. Czy w szatni myślicie właśnie w ten sposób, czy raczej zachowujecie spokój i podchodzicie do tego na zasadzie: mecz po meczu, róbmy swoje i zobaczymy, gdzie nas to zaprowadzi?
Po pięciu kolejkach naprawdę nie ma sensu aż tak skupiać się na tabeli. Dla mnie najważniejsze jest to, żeby w kolejnym meczu być lepszym niż w poprzednim. To jedyna droga, żeby długofalowo stać się drużyną, która realnie pretenduje do awansu. Oczywiście, każdy następny mecz i zwycięstwo są kluczowe, ale wszyscy wiemy, że nie da się wygrać wszystkiego.
Dlatego nie patrzę dziś, że mamy dwa punkty straty do tego czy innego zespołu. Liczy się to, by punktować jak najlepiej i systematycznie się rozwijać. Na tabelę – jak to mawiał klasyk – będziemy patrzeć w maju. Dopiero wtedy to będzie miało znaczenie.
Czyli nie ma w szatni myślenia: ‘Wisła Kraków idzie jak walec, ma już pięć punktów przewagi, musimy ich gonić’? Skupiacie się po prostu na najbliższym meczu i własnej grze?
Dokładnie tak. Powiem szczerze, że nawet nie znam teraz tabeli tak szczegółowo, żebym potrafił wymienić od góry do dołu, kto jest na którym miejscu. Naprawdę na tym się nie skupiam. Cała moja uwaga idzie w stronę najbliższych meczów i tego, co możemy zrobić na boisku.
W debiucie wszedłeś, strzeliłeś gola i od razu znalazłeś się w jedenastce kolejki. Jaką rolę masz w tej drużynie? Bo obserwując cię na boisku, trudno przypisać cię do jednej pozycji. Bardziej masz zabezpieczać tyły, dawać coś ekstra w ofensywie, czy raczej płynnie migrować między Besarem, a Jorge w zależności od sytuacji?
To wszystko zależy od ustawienia i od tego, czy mówimy o defensywie, czy o ofensywie. W każdym meczu ta rola trochę się zmienia. Czasami gramy na jedną ‘szóstkę’, czasami na dwie, podobnie jest z zadaniami w ataku. Ale generalnie jestem zawodnikiem, który ma dyrygować grą w środku pola – zarówno w obronie, jak i w ofensywie.
Nie ma tu podziału, że ja odpowiadam wyłącznie za defensywę, a Besar, Jorge czy Jezier tylko za atak. To musi być wymienność, każdy jest odpowiedzialny za obie fazy gry. Nie jestem typową ‘szóstką od czarnej roboty’, która odbiera i oddaje piłkę. Równie dobrze mam uczestniczyć w ofensywie, tak samo jak inni muszą pracować w obronie. To jest dla mnie naturalne.
Chciałbym teraz zahaczyć o mental i presję. Zdajesz sobie sprawę, że Śląsk – jako spadkowicz – od początku uchodzi za jednego z faworytów ligi, a presja wyniku jest ogromna. Jak Ty sobie radzisz z takimi oczekiwaniami kibiców i otoczenia? To jest dla Ciebie bardziej motywacja czy jednak obciążenie?
Szczerze mówiąc, jako doświadczony zawodnik wiem już, że presja jest częścią piłki. Grałem w kilku klubach, w różnych warunkach i przy różnym poziomie oczekiwań, więc spotkałem się już z bardzo dużą presją. Nauczyłem się, że najlepsze, co można wtedy zrobić, to skupić się na sobie i na drużynie. Wiadomo, że gramy dla kibiców, gramy po to, żeby wygrywać i w tym sezonie awansować, ale jeśli zaczniemy żyć tylko tym, co mówi otoczenie, to na pewno nam to nie pomoże. Jedyną drogą jest koncentracja na tym, co dzieje się w szatni i na boisku. Grałem w Legii.
Tam presja zawsze jest ogromna.
Tam też nauczyłem się ważnej rzeczy. Zarówno trener Vuković, jak i trener Runjaić powtarzali, że najważniejsze jest to, co dzieje się za drzwiami szatni. Kibice są kluczowi, to dla nich gramy, ale w trakcie meczu czy treningu trzeba się całkowicie odciąć i myśleć tylko o zadaniach na boisku. Tak właśnie do tego podchodzę. W trakcie spotkania jestem kompletnie wyłączony z zewnętrznych bodźców. Dopiero po końcowym gwizdku przychodzi czas na interakcję z kibicami czy reakcję na opinie z zewnątrz.
Jeszcze pociągnę temat mentalu, bo po meczu w Rzeszowie pojawiły się głosy, że drużyna pękła po czerwonej kartce i straconych bramkach.
Absolutnie nie zgodzę się z tym, że drużyna pękła mentalnie w Rzeszowie. Mimo gry w dziesiątkę stworzyliśmy sobie trzy, może cztery naprawdę znakomite sytuacje i równie dobrze mogliśmy ten mecz zremisować albo nawet wygrać. W końcówce praktycznie cały czas atakowaliśmy. To pokazuje, że mental w drużynie był cały czas zwycięski.
Czasami się przegrywa, bo taka jest piłka, ale nie powiedziałbym, że po straconej bramce jesteśmy podłamani. Wręcz przeciwnie. Tamten mecz pokazał, że potrafimy odpowiedzieć, nawet grając w osłabieniu. Straciliśmy gola, a chwilę później sami strzeliliśmy. Dla mnie to dowód, że z mentalem nie mamy problemu.
Uważasz, że nad psychiką i koncentracją trzeba pracować równie mocno, jak nad taktyką czy przygotowaniem fizycznym?
Tak, zgadzam się, że nad tymi aspektami trzeba pracować. Każdy zawodnik indywidualnie przygotowuje się do meczu i każdy ma swoje metody. U mnie to nie są techniki typowo motywacyjne, bo motywacja musi być wewnętrzna tylko raczej koncentracyjne. Chodzi o to, żeby wejść w taki stan flow, maksymalnego skupienia.
Przed meczem zawsze robię relaksację, wizualizuję sobie przebieg spotkania i puszczam tę samą muzykę. To są moje rytuały, które pozwalają mi wejść w odpowiedni stan mentalny i odciąć się od wszystkiego poza boiskiem.
Zawsze tej samej muzyki słuchasz?
Praktycznie zawsze słucham tej samej muzyki, a jeśli nie dosłownie tych samych utworów, to przynajmniej tego samego typu. Takiego, który pozwala mi wejść w odpowiedni stan przed meczem. Każdy zawodnik ma swoje sposoby, to bardzo indywidualna sprawa, ale nad tym naprawdę można pracować. Wiem, że część chłopaków współpracuje z psychologami i sam też w karierze poświęcałem sporo czasu na kwestie mentalne.
Mam swoje techniki koncentracyjne, które pozwalają mi utrzymać pełne skupienie niezależnie od okoliczności. To ważne szczególnie w takich meczach jak w Rzeszowie, gdy pojawia się czerwona kartka czy inne trudne sytuacje. Wtedy najłatwiej stracić koncentrację. Ja staram się, żeby jej nie zgubić i cały czas być skupionym na celu. Nawet jeśli nic się nie układa i przegrywasz 0:3, to dalej trzeba robić swoje i wierzyć, że można odwrócić wynik.
Chciałem jeszcze zapytać o Ante Šimunžę. Jak wygląda wasza współpraca? To trener, który uchodzi za bardzo wymagającego i bezpośredniego. Ty jak go odbierasz? Jakie on wrażenie na Tobie zrobił w tych pierwszych tygodniach i co wnosi on do drużyny?
Na pewno jest bardzo wymagający i to czuć od pierwszego dnia. Jest stanowczy, konsekwentny i chce, żeby jego pomysł na grę był realizowany bez żadnych półśrodków. To ważne, bo kiedy trener wierzy w to, co mówi i potrafi to przekazać wprost, drużyna też w to wchodzi. Jeśli ktoś nie realizuje założeń, to szybko może znaleźć się na ławce albo poza kadrą. Nie ma tutaj miejsca na pobłażanie. Są konkretne oczekiwania i one muszą być spełnione.
Brzmi jak twarda ręka.
Nie jest to ślepe wymaganie. Trener powtarza, że oczekuje od nas tylko tego, co naprawdę potrafimy. Dostosowuje taktykę do profilu zawodników, stara się z każdego wycisnąć to, co najlepsze. Sam tego doświadczyłem. Jeszcze przed podpisaniem kontraktu usłyszałem, czego konkretnie oczekują ode mnie trener i dyrektor, i co mogę dać drużynie.
To podejście działa, bo buduje zdrową rywalizację. Jeden zawodnik naciska drugiego, poziom na treningach rośnie i potem przekłada się to na mecze. Mam takie przeczucie, że jeśli każdy z nas będzie w optymalnej formie – albo blisko niej – to drużyna jako całość też będzie wyglądać coraz lepiej. Wtedy wystarczy ten jeden gol więcej od przeciwnika, żeby robić różnicę. W Piaście przeżyłem to samo. Kiedy zdobywaliśmy mistrzostwo, praktycznie każdy zawodnik był w życiowej formie. Wierzę, że tu może być podobnie
Kibice Śląska są wymagający, ale potrafią docenić zaangażowanie. Ty, zdobywając pierwszego gola dla klubu i pokazując od początku ogromne poświęcenie na boisku, szybko zjednałeś sobie fanów, mimo że start drużyny nie był może taki, jak wszyscy oczekiwali. Jak ty czujesz wsparcie kibiców i co chciałbyś im w tym momencie sezonu przekazać?
Na pewno czuć to wsparcie, przede wszystkim po tym, ile osób przychodzi na stadion. To naprawdę nas napędza. Myślę, że widać to było w meczach u siebie. Nam to pomaga, a przeciwnikom potrafi przeszkadzać. To ogromna wartość dodana i mam nadzieję, że tak będzie dalej, a my będziemy się za to odpłacać dobrą grą, wynikami i zwycięstwami. Wierzę, że to się będzie nakręcać z meczu na mecz.
Co mogę przekazać kibicom? Żeby jak najliczniej przychodzili i wspierali nas, bo naprawdę to czujemy na boisku. A ze swojej strony mogę obiecać, że zawsze damy z siebie sto procent – zaangażowania, zdrowia i walki – żeby Śląsk jak najszybciej wrócił do Ekstraklasy. Co przyniesie boisko, to się okaże, ale jedno jest pewne: ich wsparcie naprawdę robi różnicę i zupełnie inaczej się gra, kiedy się je czuje.
Na wyjazdach też otrzymujecie solidne wsparcie.
Zgadza się. To wsparcie czuć nie tylko u siebie, ale i na wyjazdach. Byliśmy już na meczach, gdzie naprawdę pojawiło się mnóstwo kibiców Śląska, i to daje ogromną siłę. To nie jest tak, że doping działa tylko na własnym stadionie. Na wyjazdach to wsparcie też jest niesamowicie odczuwalne.
Oczywiście, wyniki na wyjazdach do tej pory nie były idealne, ale ostatni mecz pokazał, że walczyliśmy do końca i fajnie, że mogliśmy się kibicom choć w ten sposób odwdzięczyć. Ich obecność i doping to dla nas ogromna motywacja. To widać zarówno na Tarczyński Arenie, jak i poza Wrocławiem.
Mówisz o wyjazdach, o tym wsparciu kibiców, ale w Krakowie sytuacja będzie zupełnie inna. Na stadionie pojawi się 30 tysięcy ludzi i wszyscy będą przeciwko wam. Myślisz, że to was poniesie pozytywnie, czy raczej poczujecie taki dreszcz na plecach w związku z tą atmosferą?
Moim zdaniem najważniejsze jest, żeby skupić się na swojej robocie. Jasne, czasami fajnie jest zagrać na kontrze i udowodnić coś całej otoczce, ale z doświadczenia wiem, że w takich meczach, gdzie jest pełny stadion, wielkie zainteresowanie mediów i ogromna atmosfera najlepiej po prostu się wyłączyć i patrzeć tylko na to, co dzieje się na boisku.
Jeśli za bardzo skupiasz się jeszcze przed meczem na frekwencji, na tym, że pokazuje cię telewizja, że wszystko jest ‘na świeczniku’, to łatwo się przemotywować albo wręcz przebodźcować. Dlatego lepiej wyłączyć się od tego szumu, skoncentrować się na grze i na zadaniach drużyny. A póki co i tak najważniejsze jest dla nas spotkanie z Chrobrym, dopiero później będziemy myśleć o Wiśle.
Przypomniała mi się moja rozmowa z Krzyśkiem Mączyńskim. Pytałem go kiedyś, czy czuje doping z trybun, a on odpowiedział, że absolutnie nic nie słyszy. Oczywiście wie, że jest hałas, ale kiedy gra w piłkę, to tak się wyłącza, że w ogóle nie odczuwa obecności kibiców wokół. Ty też tak masz, że potrafisz się całkowicie odciąć od tego, co dzieje się na trybunach?
To jest właśnie ten stan flow, o którym wspominałem. Taki maksymalny stan skupienia. Zazwyczaj właśnie tak to wygląda: jeśli potrafię się odciąć od bodźców z zewnątrz, to znaczy, że jest dobrze. Oczywiście bywają momenty, gdy ktoś leży, gra jest przerwana i wtedy człowiek podnosi głowę, widzi pełne trybuny, czuje wsparcie albo zauważa oprawę kibiców. Ale przez większość meczu to powinno wyglądać właśnie tak, jak mówił Krzysiek Mączyński. Wszystko wokół jakby się wymazuje, a zostaje tylko boisko i to, co dzieje się w środku pola gry.