Odkąd wprowadzono formułę ESA37, 30. kolejka stała się wydarzeniem, na które wszyscy kibice czekają już od lipca, a więc od początku sezonu. Osiem równolegle rozgrywanych spotkań, z których wiele ma bezpośredni wpływ na losy kilku innych drużyn, tworzy niepowtarzalny klimat. Przeliczenia, kalkulacje i kibicowanie zaciekłym wrogom są podczas tej wyjątkowej serii gier na porządku dziennym. Czy jednak taki stan rzeczy dobrze świadczy o poziomie sportowym naszej ligi?
Są tacy, którzy mówią, że nie ma już słabych drużyn, stąd tak wielkie emocje na finiszu rundy. A może należałoby sformułować to zdanie nieco inaczej? Może w naszej lidze są same słabe zespoły, przez co żaden z nich nie potrafi odskoczyć konkurencji na kilka punktów? Wróćmy na chwilę do poprzedniego sezonu, w którym najlepsza okazała się Legia. Po 37 meczach miała ona na swoim koncie 22 zwycięstwa, cztery remisy i aż 11 porażek. Nie trzeba mieć wyjątkowych zdolności matematycznych, żeby w mig policzyć, że mistrz Polski przegrał niemal 1/3 wszystkich spotkań.
Sprawdźmy, jak wypada Legia w porównaniu z mistrzami innych lig. Manchester City – dwie porażki, FC Barcelona – jedna, Juventus – trzy, Bayern Monachium – cztery i PSG – trzy. Pojedyncze przegrane można wytłumaczyć – oszczędzanie się przed najważniejszymi spotkaniami, brak motywacji, wypadek przy pracy. 11 klęsk w sezonie mistrzowskim to jednak trochę za dużo. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że zdegradowana Sandecja miała ich na swoim koncie 16, a więc jedynie o pięć więcej od triumfatora rozgrywek. Szybka konfrontacja z innymi ligami: w Anglii najgorsza drużyna przegrała o 17 spotkań więcej od mistrza, w Hiszpanii o 27, we Włoszech o 26, w Niemczech o 18, zaś we Francji o 21.
Mistrza trzeba później pokazać w Europie
W ligach zachodnich, o których napisaliśmy powyżej, widać więc olbrzymią różnicę jakości pomiędzy najlepszymi a najgorszymi. Ci pierwsi traktują krajowe rozgrywki jako swego rodzaju prozę życia, która pozwala im zaprezentować to, co najlepsze w europejskich pucharach będących wyróżnieniem i nagrodą za cały sezon udowadniania swojej wyższości nad konkurentami. W elitarnych rozgrywkach (zwłaszcza w fazie pucharowej) najsilniejsze kluby Starego Kontynentu rzadko spotykają drużyny dużo słabsze od siebie, dzięki czemu zaczynają grać z polotem, fantazją i ogromnym zaangażowaniem.
Polskie kluby mogą jak na razie o takim komforcie tylko pomarzyć. Żaden z naszych zespołów nie jest krajowym hegemonem (Legia co prawda zdobyła trzy ostatnie tytuły, ale każdy z nich okupiony był naprawdę dużym wysiłkiem), czego boleśnie doświadczamy na przełomie lipca i sierpnia, kiedy przedstawiciele Lotto Ekstraklasy walczą o prawo gry w europejskich pucharach. Od dwóch lat bezskutecznie.
Jako kibice spragnieni jakichkolwiek sukcesów polskich drużyn bardzo emocjonalnie podchodzimy do kolejnych kompromitacji. Przerabialiśmy już i Litwę, i wyśmiewaną Mołdawię, nie wspominając nawet o Luksemburgu. Oceniając jednak na chłodno, przyznać należy, że tego powinniśmy się spodziewać.
Ekstraklasa sklasyfikowana jest na 24. lokacie wśród europejskich lig. Jakie więc szanse na dobry wynik na arenie międzynarodowej ma mistrz Polski, który przegrał w sezonie 11 spotkań z drużynami z 24. ligi europejskiej? Matematyka jest dla nas bezlitosna. Obrazu rozpaczy dopełnia fakt, że w obecnej edycji Ligi Europy Austria ma tylko jednego przedstawiciela. A przecież tamtejsza Bundesliga w hierarchii rozgrywek na Starym Kontynencie zajmuje 11. lokatę…
Zmiany, zmiany, zmiany
Kiedy wszystkie nasze drużyny odpadają z europejskich rozgrywek, scenariusz się powtarza: ogólnonarodowa debata o tym, co należy zmienić, żeby za rok taka sytuacja nie miała miejsca. Gdzie Polaków dwóch, tam trzy opinie. Słychać więc głosy o kulejącym szkoleniu młodzieży, o niewyedukowanych trenerach, o ściąganiu pozbawionych ambicji obcokrajowców. W wielką dysputę włączają się zarówno kibice, prezesi, dziennikarze, jak i trenerzy.
Jedną z osób, których zdanie znaczy w środowisku bardzo wiele, jest Michał Probierz. Obecny szkoleniowiec Cracovii słynie z wypowiedzi, które polaryzują odbiorców. W maju ubiegłego roku tak mówił o transferach w Lotto Ekstraklasie: – Większość transferów w Polsce polega na tym, że klub A rezygnuje z piłkarza i klub B go zatrudnia. I koło się zamyka. Zawodnicy, którzy nie wyjadą za granicę, mielą się w lidze. Sztuką jest wyciągnąć kogoś z I ligi. Jak Jacka Góralskiego braliśmy, to mówił, że dwadzieścia klubów go chciało, ale nikt poza Jagiellonią nie chciał zapłacić.
Nie sposób odmówić Probierzowi słuszności. W naszej lidze wciąż panuje zaściankowe myślenie, zgodnie z którym nie można sprzedać wyróżniającego się zawodnika ligowemu rywalowi. Zwróćmy uwagę, że w ekstraklasie jest bardzo mało interesujących transferów wewnętrznych, czyli z jednego polskiego klubu do drugiego. Coś, co sprawia, że zagraniczne zespoły rosną w siłę, u nas uznawane jest za niewarte praktykowania.
Tymczasem być może warto byłoby spróbować wspólnymi siłami odbudować pozycję polskiej ligi? Nie chcemy sugerować, że wszystkie ekstraklasowe kluby miałyby pracować na rzecz mistrza, ale wyobraźmy sobie, jak dużo można by było poprawić, gdybyśmy w krajowych rozgrywkach wprowadzili zdrowy system transferowania utalentowanych zawodników. Kilka silnych zespołów pomogłoby bez wyjątku całej lidze.