New York Red Bulls wygrali Emirates Cup


New York Red Bulls wygrali Emirates Cup rozgrywany na obiekcie Arsenalu Londyn. Piąta edycja turnieju była na swój sposób wyjątkowa, gdyż oprócz drużyn z Europy, gospodarzy oraz Paris Saint-Germain, po raz pierwszy w historii uczestniczyły w nim drużyny z innych kontynentów – Boca Juniors i New York Red Bulls.


Udostępnij na Udostępnij na

Korespondencja z Londynu

Niespodziewanym triumfatorem towarzyskiego turnieju zostali piłkarze zza Atlantyku. Sentymentalny powrót Thierry’ego Henry powinien jednak pomóc fanom Kanonierów otrzeć łzy.

Po raz pierwszy w historii Emirates Cup do udziału w turnieju zaproszono ekipy spoza Europy i można bez przesady powiedzieć, że były to strzały w dziesiątkę, gdyż zarówno Boca Juniors, jak i New York Red Bull mają takie powiązania z gospodarzami turnieju, Arsenalem Londyn, które ściągnęły tłumy na Emirates. Łącznikiem między „The Gunners” a jednym z najbardziej utytułowanych zespołów Ameryki Południowej jest niewątpliwie postać Juana Romana Riquelme, który oprócz faktu, że jest żywą legendą klubu z La Bombonery i tylko dla samej jego osoby na stadion ściągnęły tysiące fanów nie tylko z Anglii, to jak wielokrotnie podkreślał w wywiadach podczas turnieju, nigdy nie zapomni spotkania sprzed pięciu lat, kiedy to w półfinale Ligi Mistrzów mógł dać swojej ówczesnej drużynie, Villarrealowi, szanse na udział w finale Ligi Mistrzów. Jednak wykonywany przez niego w 89. minucie rzut karny obronił Jens Lehmann, a Riquelme wkrótce potem wrócił do Argentyny, natomiast tegoroczny turniej miał być możliwością na pogrzebanie demonów przeszłości. Jednak dużo bardziej wyczekiwany w Londynie był zespół z Nowego Jorku, a szczególnie jego kapitan – Thierry Henry. Najlepszego strzelca w historii Arsenalu nikomu chyba nie trzeba przedstawiać, a dla organizatorów miał być magnesem, który przyciągnie kibiców na stadion, by móc po raz kolejny obejrzeć swojego idola. Efekt przeszedł chyba najśmielsze oczekiwania, a widać to było zwłaszcza po kibicach – liczba osób ubranych w koszulki Arsenalu sprzed kilku sezonów z numerem 14 szła jeśli nie w tysiące, to przynajmniej w setki. Świadomość tego mieli organizatorzy, którzy zamiast zaprosić na turniej Colorado Rapids, aktualnego mistrza i zdobywcę Pucharu MLS oraz zespół partnerski Arsenalu, zdecydowali się na nowojorczyków.

Arsenal z pustymi rękoma
Arsenal z pustymi rękoma (fot. skysports.com)

Wczoraj w tunelu przed szatniami niespodziewanie doszło do spotkania tych dwóch graczy i nie zabrakło emocji – obaj serdecznie się wyściskali, a dodatkowo obiecali wymienić się po turnieju koszulkami. Grono uczestników uzupełnił Paris Saint-Germain, dla którego udział w Emirates Cup staje się powoli tradycją, gdyż na pięć edycji turnieju wystąpił aż trzykrotnie, ale nie można się temu dziwić, ponieważ paryżanie na koszulkach mają tego samego sponsora co londyńczycy – Fly Emirates. Jednak jak pokazali na turnieju, ich obecność nie była zasługą tylko logo sponsora, gdyż podczas obydwu spotkań podopieczni Antoine Kombouare imponowali formą, mimo iż w każdym ze spotkań w podstawowym składzie wybiegły zupełnie inne jedenastki.

Organizatorzy po raz pierwszy w historii zrezygnowali z systemu przyznawania punktów za strzelone bramki, tak jak było to podczas poprzednich czterech edycji. Tym razem obowiązywały standardowe zasady – trzy punkty za zwycięstwo i punkt za remis, w przypadku takiej samej ich liczby decydował bilans bramkowy, później liczba strzelonych goli, a kiedy nawet to nie pozwoliłoby wyłonić zwycięzcy – liczba celnych strzałów na bramkę. Pierwszy mecz turnieju pomiędzy New York Red Bulls a Paris Saint-Germain nie zawiódł kibiców, pomimo iż padł w nim tylko jeden gol, a Thierry Henry cały mecz spędził na ławce rezerwowych, jednak nie został nawet wymieniony w składzie meczowym, zatem kibice nie mieli szansy obejrzeć go na boisku choćby przez minutę. Pierwsza połowa spotkania zdecydowanie należała do nowojorczyków, którzy są właśnie w środku sezonu, a pięciu graczy do Londynu przyleciało prosto po spotkaniu z Manchesterem United, który mierzył się z drużyną MLS All Star. Przewagę udokumentowali już w 28. minucie, kiedy to Lindpere wykorzystał dokładne podanie z głębi pola i strzałem w długi róg nie dał szansy Salvatore Girigu. Druga część spotkania przyniosła jednak zupełnie inny obraz – to PSG kilkukrotnie było bliskie wyrównania, ale za każdym razem brakowało wykończenia i ostatecznie drużyna z Ameryki ograła Europejczyków 1:0.

Drugi mecz pierwszego dnia, w którym zmierzyli się gospodarze z zespołem Boca Juniors, przyniósł dużo więcej goli oraz niemal zapełnił 60-tysięczny obiekt. W wyjściowym składzie „Kanonierów” wybiegł Łukasz Fabiański, a zgodnie z zapowiedziami, Wojciech Szczęsny spotkanie oglądał z trybun, mając obiecany niedzielny mecz z Red Bulls. Co ciekawe, w obszernych meczowych programach w składzie Arsenalu przedstawionych zostało tylko dwóch bramkarzy, natomiast zabrakło miejsca dla Manuela Almunii i Vito Mannone. Podobnie sytuacja wyglądała w klubowym sklepie – w bluzę bramkarską na ustawionej na wystawie złożonej z manekinów jedenastce „ubrany” został Szczęsny, a bluz z nazwiskiem innych bramkarzy nigdzie nie było widać – po byciu jedną z głównych twarzy tournée po Azji potwierdza to tylko silną pozycję 21-letniego Polaka w klubie, mimo iż numer 1 wciąż należy do Almunii.

Obydwie ekipy wybiegły w możliwie najsilniejszych składach – w Arsenalu rozpoczęli m.in. Van Persie, Arszawin, Nasri, Wilshere czy Koscielny, natomiast w barwach Boca pojawili się Riquelme i Dario Cvitanich. Spotkanie dużo lepiej ułożyło się dla gospodarzy – w 29. minucie po indywidualnej akcji na lewym skrzydle Gervinho Arsenal na prowadzenie wyprowadził Van Persie, natomiast w przerwie Arsene Wenger dokonał aż pięciu zmian (na sześć dozwolonych), posyłając m.in. Mannone w miejsce Fabiańskiego. Nie wpłynęło to początkowo niekorzystnie na obraz gry, a nawet wprost przeciwnie – już kilkanaście sekund po rozpoczęciu drugiej połowy Aaron Ramsey w swoim pierwszym kontakcie z piłką oddał mocny strzał z kilkunastu metrów i nie dał szans Agustinowi Orionowi na skuteczną interwencję, dając swojej ekipie dwubramkowe prowadzenie. Młodzież Wengera prezentowała się dużo korzystniej, przede wszystkim pod względem fizycznym – wielokrotnie wyprzedzała rywali, którzy nie mogli długo przyzwyczaić się do europejskiego sędziowania, domagając się przerwania gry przy każdej możliwej sytuacji, kiedy doszło do choćby najmniejszego kontaktu między piłkarzami. Boca przestało jednak w końcu tylko spoglądać na arbitra i obudziło się na pół godziny przed końcem, wyprowadzając w ciągu trzech minut dwie skuteczne kontry. Najpierw w 69. minucie Lucas Viatri wykorzystał podanie Juana Riquelme i potężnym strzałem nie dał szans Mannone, a trzy minuty później straty zostały już odrobione, gdy katastrofalny błąd popełnił Djorou, który tak nieszczęśliwie przeciął prostopadłe podanie, że trafiło prosto pod nogi stojącego obok niego Pablo Mouche, a ten nie miał problemu z posłaniem piłki do siatki obok bramkarza. Końcówka spotkania przyniosła sytuacje obydwu ekipom, ale żadna ze stron nie potrafiła rozstrzygnąć spotkania na swoją korzyść i mecz zakończył się podziałem punktów. W oczy rzucał się brak w turniejowej kadrze Niklasa Bendtnera i Cesca Fabregasa, jednak o tyle o ile brak tego pierwszego nikogo nie dziwił (Duńczyk jest bliski podpisania kontraktu ze Sportingiem), o tyle brak Hiszpana może oznaczać jego transfer do Barcelony, o którym mówi się od dawna.

Rzadka okazja, aby podziwiać w Europie Riquelme
Rzadka okazja, aby podziwiać w Europie Riquelme (fot. bocajuniors.com.ar)

Drugi dzień turnieju upłynął w podobnej, słonecznej aurze, a na trybunach widać było sympatyków wszystkich czterech klubów, jednak zdecydowanie najgłośniejsi byli fani z Argentyny, którzy wymachując kolorowymi parasolami i grając na bębnach, przykuwali uwagę. Kibice jednak nie pomogli swojej ekipie, gdyż Boca Juniors gładko przegrało z PSG 0:3. Początkowo nic nie wskazywało na tak wysokie zwycięstwo – obydwie ekipy miały swoje szanse, ale na boisku widać było brak Riquelme i Cvitanicha. Paryżanie pierwszego gola zdobyli już w 8. minucie, kiedy to po dośrodkowaniu z rzutu rożnego Oriona uprzedził Jean-Eudes Maurice i wejściem w stylu karate umieścił piłkę w siatce. Przed przerwą bramkarza strzałem głową pokonał jeszcze Hoarau, a kiedy w 79. minucie przepięknym strzałem z rzutu wolnego wynik podwyższył Marcos Ceara, zanosiło się na pogrom. PSG zdołało nawet umieścić piłkę w siatce po raz kolejny, ale tym razem sędzia gola nie uznał i cofnął sytuację, słusznie uznając, że piłka wcześniej przekroczyła linię końcową obok bramki. Pomimo wysokiej porażki i zakończenia turnieju na ostatniej pozycji, piłkarze z Argentyny mogą być zadowoleni – pokazali się tysiącom swoich fanów w Europie, a dodatkowo rozegrali mecze z zespołami z najwyższej światowej półki, co w przypadku rozpoczynającego się za tydzień sezonu ligi argentyńskiej może okazać się znaczące. Zwycięstwo PSG oznaczało, że triumfatora tegorocznej edycji Emirates Cup wyłoni ostatni mecz turnieju. Remis lub zwycięstwo nowojorczyków oznaczałoby, że trofeum powędruje za ocean, natomiast wygrana gospodarzy gwarantowałaby czwarty już Emirates Cup dla Arsenalu.

Najważniejsze i najbardziej oczekiwane spotkanie turnieju pomiędzy Arsenalem a New York Red Bulls wypełniło Emirates niemal do ostatniego miejsca, a kiedy na przedmeczową rozgrzewkę z tunelu wybiegł Henry, wszyscy powitali go owacją na stojąco, a w trakcie spotkania każde jego zagranie czy nawet dojście do piłki było jednoznaczne z wrzawą na trybunach. W wyjściowej jedenastce, zgodnie z zapowiedziami, pojawił się Wojciech Szczęsny, a na ławce spotkanie rozpoczął Łukasz Fabiański. Na trybunach pojawili się m.in. Fabio Capello i Wayne Rooney, który oglądał grę swojego młodszego brata w barwach amerykańskiego zespołu. Pierwsza część spotkania upłynęła w bardzo leniwej atmosferze i mimo iż Arsenal miał swoje szanse, to dobrze w defensywie spisywali się obrońcy rywala. Red Bulls swoją jedyną szansę w pierwszej połowie mieli po dwóch kwadransach, ale strzał Henry’ego z rzutu wolnego zza pola karnego widowiskową paradą odbił Szczęsny – była to jedyna interwencja polskiego bramkarza w pierwszej połowie. Kiedy wydawało się, że jedynym godnym wydarzeniem w pierwszej połowie będzie kilkuminutowa meksykańska fala na trybunach, w 42. minucie po dośrodkowaniu z rzutu wolnego od Tomasa Rosickiego piłka trafiła na głowę Robina van Persiego, a ten pokonał niepewnie wychodzącego Franka Rosta.

Druga część spotkania nie przerwała dominacji Arsenalu w tym spotkaniu. To podopieczni Arsene Wengera raz po raz stwarzali sobie kolejne sytuacje, a Wojciech Szczęsny rozgrzewał się, pokrzykując na kolegów. Ku rozpaczy zgromadzonych kibiców, na pięć minut przed końcem spotkania Red Bulls udało się zdobyć wyrównującą bramkę, a zdobyło ją po samobójczym trafieniu Kyle’a Bartleya. Całą sytuację wypracował jednak Dax McCarthy, który niezatrzymywany przez nikogo wbiegł odważnie w pole karne, przerzucił lekko piłkę nad bezradnym Szczęsnym, a ta trafiła w interweniującego Bartleya, który umieścił ją we własnej siatce.

W ostatnich minutach Arsenal rzucił się jeszcze do szaleńczych ataków, ale ostatecznie mecz zakończył się remisem, który oznaczał, że w rozgrywkach zwyciężyła ekipa z Nowego Jorku (cztery punkty, wygrana i remis), przed PSG (trzy punkty, przegrana i zwycięstwo), Arsenalem (dwa punkty, dwa remisy) i Boca Juniors (jeden punkt, remis i przegrana). Czy menadżer Arsenalu ma o czym myśleć? Na sobotniej konferencji mówił dziennikarzom, aby się zrelaksować i nie robić kryzysu przed rozpoczęciem sezonu. Ale ile razy zdarza się, aby zespół został wygwizdany po ostatnim gwizdku towarzyskiego spotkania przez własną publiczność?

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze