Po dwóch miesiącach wyczekiwania drużyny z całej Europy powracają na klubową międzynarodową arenę. Jeśli chodzi o Ligę Mistrzów, nie ma żadnych wątpliwości. Każdy uczestnik tych rozgrywek marzy o splendorze i pieniądzach, więc występy w niej to czysta przyjemność. Inaczej wygląda sytuacja, gdy do gry wchodzi Liga Europy. Finansowe profity nie mogą równać się z tym, co można wywalczyć w najbardziej elitarnych europejskich rozgrywkach, dlatego też nie dla każdego gra w drugim co do ważności pucharze Starego Kontynentu stanowi wielki priorytet.
Doskonałym przykładem klubu, dla którego faza pucharowa Ligi Europy stanowi przykrą konieczność, jest Fenerbahce. Turecki zespół przeżywa ogromne problemy na niwie ligowej i jedna z najbardziej zasłużonych ekip w swoim kraju niespodziewanie musi walczyć o ligowy byt. Na przekór wszelkim zawirowaniom nadspodziewanie dobrze poradziła sobie za to w fazie pucharowej Ligi Europy i we wtorek rozegrała pierwszy mecz 1/32 finału przeciwko Zenitowi St. Petersburg (1:0). Spadek z ligi tak uznanej marki byłby w Turcji wielkim skandalem, dlatego też uczestnictwo w europejskich rozgrywkach, delikatnie mówiąc, nie jest jej na rękę.
Z drugiej strony ostatnie tygodnie wykreowały grupę drużyn, które w swoich ligach wypisały się już z wyścigu o najwyższe cele, a ich ewentualny triumf może być jedyną przyjemną chwilą w bieżącym sezonie. To właśnie tym drużynom przede wszystkim powinno zależeć na wiosennych zmaganiach w Europie. Wśród nich nie brakuje również rodzynków, którzy uzurpowali sobie prawo do triumfu na krajowym podwórku, przez co potencjalny sukces w Lidze Europy mógłby stanowić unikalną wartość w zalewie kolejnych tytułów mistrzowskich nierobiących już na nikim wrażenia.
Londyński duopol
Historia zatacza koło. Mija drugi sezon, a kibice Arsenalu z coraz większym przerażeniem zastanawiają się, czy ich ulubieńcy zakończą sezon w najlepszej czwórce i powrócą do Ligi Mistrzów. Po przejęciu na Emirates Stadium władzy przez Unaia Emery’go progres klubu rodzi się w wielkich bólach. Owszem, w wielu kwestiach drużyna powoli zmienia się na lepsze, lecz to, co dla sympatyków Kanonierów najważniejsze, wciąż stoi w miejscu. Drużyna następcy Arsene’a Wengera w żaden sposób nie utraciła jeszcze szansy na zajęcie miejsce tuż za ligowym podium, jednak nikt o zdrowych zmysłach nie będzie upatrywał w niej głównego kandydata do zajęcia ostatniego miejsca gwarantującego start w kolejnej edycji elitarnych rozgrywek.
Już rok temu Liga Europy miała być dla Arsenalu dodatkową furtką gwarantującą przepustkę do Ligi Mistrzów. Głównych kandydatów do końcowego triumfu było dwóch. Obok Kanonierów stawiano oczywiście Atletico Madryt. Los skojarzył jednak obie ekipy już w półfinale, a wobec dwumeczu z wyrachowanym zespołem Diego Simeone londyńczycy pozostali bezradni. Może tym razem będzie lepiej. Obowiązkiem Arsenalu powinno być przynajmniej powtórzenie zeszłorocznego rezultatu, co oczywiście w północnym Londynie i tak nikogo nie zadowoli. Nie w sytuacji, gdy na ławce trenerskiej zasiada specjalista od triumfów w tych rozgrywkach.
💬 "Our target is clear. That is to play next year in the Champions League."
👔 @UnaiEmery_ speaks ahead of our return to #UEL action…
— Arsenal (@Arsenal) February 13, 2019
Parcie na europejskie trofeum mają również w innej części stolicy Anglii, na Stamford Bridge. Jeszcze w grudniu nie było to aż tak oczywiste. Maurizio Sarri po objęciu sterów w Chelsea z miejsca zamydlił wszystkim oczy, jego drużyna prezentowała piękny „Sarri-ball” i szła łeb w łeb z Manchesterem City oraz Liverpoolem. Walka o mistrzostwo Anglii nie uchodziła za abstrakcję. Polecieli jednak za wysoko i spadli z wielkim hukiem. Ostania klęska 0:6 z byłym już kontrkandydatem do uzyskania ligowego splendoru czy porażka 0:4 z Bournemouth sprzed dwóch tygodni najlepiej obrazują skalę kryzysu.
Degrengolada Chelsea sprawia, że za chwilę z szafy mogą zacząć wypadać kolejne trupy. Mówi się, że podobnie jak jego poprzednicy włoski szkoleniowiec zaczyna tracić szatnię. Co oczywiście stanowi normalną sytuację, jeśli winę za niepowodzenia regularnie zrzuca się na swoich podopiecznych. Ostatnio oberwało się ponoć Marcusowi Alonso. Niewykluczone, że lada chwila do akcji wkroczy Roman Abramowicz i bez skrupułów wyśle Sarriego na bruk.
Niezależnie od tego, co się wydarzy, wyjściem z ostatniego poplątania z pomieszaniem powinna być Liga Europy. Ambicjonalny zjazd widoczny gołym okiem, w końcu walka toczyć się miała jeśli nie o mistrzostwo, to przynajmniej o podium. Czy coś innego jednak pozostaje? Tym bardziej że podobnie jak Arsenal „The Blues” nie są obecnie kandydatem do obsady ostatniego miejsca w TOP 4. A nawet jeśli porównamy oba te zespoły, wyżej stoją chyba akcje Emery’ego i spółki. A może obie ekipy jako wielcy przegrani ligowego sezonu stoczą bezpośredni bój o Ligę Mistrzów w derbowym finale Ligi Europy? To byłoby bardzo interesujące.
Liga Europy a hiszpańskie tradycje
Podczas wszelkich debat dotyczących wyższości ligi hiszpańskiej nad angielską bądź na odwrót obrońcy i sympatycy tej pierwszej zawsze przytoczą jeden argument, któremu oczywiście nie można zaprzeczyć. Mowa oczywiście o dominacji drużyn La Liga w europejskich pucharach. Dotyczy to zarówno Ligi Mistrzów, jak i Ligi Europy. Jak nakazuje tradycja, Hiszpania znów wystawia do gry poważne firmy, na czele z Sevillą i Valencią. La Liga reprezentują także Real Betis oraz Villarreal.
Betis być może z nieco mniejszymi szansami niż jego odwieczny rywal z Sevilli, ale również wygląda, że ma potencjał, aby zaprezentować się z dobrej strony. Villarreal z kolei jak najszybciej zapewne chciałby pożegnać się z fazą pucharową. Villarreal może przybić piątkę z Fenerbahce. Zupełnie ten sam przypadek. Obecny sezon jest dla niego zaskakująco nieudany. Najbliższe miesiące będą stać pod znakiem walki o pozostanie w lidze. Europejskie wojaże nie mają w tej chwili żadnego znaczenia.
Uczestnicy obecnej edycji muszą mieć się na baczności. Do gry wraca bowiem najbardziej utytułowana drużyna tych rozgrywek, czyli właśnie Sevilla. Jej tryplet osiągnięty w latach 2014-2016 to wciąż dosyć świeża sprawa. Nie zależy zapominać o sezonach 2004/2005 i 2005/2006, kiedy to nie było mocnych na Andaluzyjczyków w Pucharze UEFA, poprzedniku Ligi Europy. Sevilla w obecnym momencie sezonu oczywiście przeżywa swoje problemy. Zespół, który w związku jesiennym kryzysem Realu Madryt mógł marzyć o ligowym podium, diametralnie pikuje. Wiele osób wskazuje na ogromne zmęczenie piłkarzy „Los Nervionenses”, co naturalnie da się w racjonalny sposób wytłumaczyć.
W czołowych ligach europejskich nie ma bowiem innej ekipy, która rozegrałaby tyle spotkań co Sevilla. Bieżącą kampanię rozpoczęła już pod koniec lipca, biorąc udział w eliminacjach LE. Po ostatnim ligowym starciu z Eibarem (2:2) licznik zatrzymał się na 42 meczach. Drużyna Pablo Machina wraca do walki o swój ulubiony puchar w newralgicznym dla niej momencie. Królowie Ligi Europy stoją przed trudnym, aczkolwiek wydaje się wykonalnym zadaniem odegrania istotnej roli w wiosennej części rozgrywek. Tak szlachetny tytuł do czegoś zobowiązuje.
🇦🇹🇵🇪 #WeareSevilla 🇵🇪🇦🇹
And we want more! 💪🏼 pic.twitter.com/6GL1BAj2rz— Sevilla FC (@SevillaFC_ENG) February 14, 2019
Krajowym konkurentem dla Sevilli na europejskim szlaku będzie przede wszystkim Valencia. Na Estadio Mestalla wyjątkowo stęsknili się za piłkarską Europą. Pod dwóch sezonach kryzysu i posuchy udało się wrócić do grona najlepszych, jednak przygoda z Ligą Mistrzów zakończyła się jedynie trzecim miejscem w grupie. Czasowo kolidowało to z trudnym dla Valencii momentem w lidze. Zespół Marcelino wyjątkowo upodobał sobie dzielenie się punktami z kolejnymi przeciwnikami i zakotwiczył w dolnych rejonach tabeli.
W pewnym momencie zrobiło się gorąco i posada Hiszpana zawisła na włosku. Czwarty zespół poprzedniego sezonu La Liga potrafił jednak odpowiednio zarządzać kryzysową sytuacją i przebił się do górnej części tabeli, lecz wydaje się, że bez większych szans na zaatakowanie pierwszej czwórki. Rodzi się zatem pytanie: dlaczego nie Liga Europy? Czy po to właśnie Hiszpanie wracali do elitarnej Champions Legaue, aby w kolejnym sezonie znów ich zabrakło? W Valencii mają chyba znacznie większe ambicje.
Godny przedstawiciel lizbońskiej delegatury
Portugalscy kibice z rozrzewnieniem mogą wspominać sezon 2010/2011. W najlepszej czwórce Ligi Europy znalazło się wówczas aż trzech przedstawiciele tego kraju, a finał ostatecznie pozostał wewnętrzną sprawą Bragi i FC Porto. W obecnej edycji do fazy pucharowej tych rozgrywek przystępują dwaj przedstawicie z Portugalii. I przynajmniej jednego z nich nie można lekceważyć.
Mowa o ekipach ze stolicy Portugalii, czyli Sportingu i Benfice. Burzliwe losy tych pierwszych sprawiają, że na nich akurat nikt nie stawia. Już najbliższy dwumecz z Villarrealem może okazać się dla nich prawdziwym testem. Spektakularne wpadki w ligowych rozgrywkach, brak odpowiedniej jakości – to po prostu nie może się udać. Trochę czasu jeszcze upłynie, zanim mocno nadszarpnięty po ubiegłorocznym wiosennym skandalu wizerunek Sportingu znów nabierze pozytywnych cech.
Lizbońska reprezentacja ma jednak godnego przedstawiciela w postaci Benfiki zaprawionej w rywalizacji na poziomie drugiego co do ważności europejskiego pucharu. Jeśli nie zaabsorbuje jej niezwykle wyrównana rywalizacja o odzyskanie władzy w lidze portugalskiej, lizbończycy mogą być niewygodnym rywalem. Na razie mocno prężą muskuły, ostatni ligowa wygrana aż 10:0 robi wrażenie. Niby tylko przeciwko drużynie znajdującej się w strefie spadkowej, ale sam wynik poszedł w świat. Zobaczymy, czy będzie miało to jakiekolwiek przełożenie na to, co wydarzy się w rywalizacji z Galatasaray.
Benfica 10-0 Nacional 👏👏👏
⚽️ Álex Grimaldo
⚽️ Seferovic
⚽️ Seferovic
⚽️ João Félix
⚽️ Pizzi
⚽️ Ferro
⚽️ Rúben Dias
⚽️ Jonas
⚽️ Rafa Silva
⚽️ JonasWill they get past Galatasaray in the #UEL? 🤔 pic.twitter.com/YK0WJDiRzR
— UEFA Europa League (@EuropaLeague) February 11, 2019
Liga Europy zawiera ważny rozdział w swojej historii napisany przez Benficę. We wspomnianym sezonie 2010/2011 to właśnie ona okazała się najsłabsza z portugalskiej trójcy i musiała uznać wyższość Bragi. Natomiast w latach 2013 i 2014 dwukrotnie doznała zaszczytu gry w finale, niestety bez końcowego sukcesu. Wypominano wówczas klątwę Bela Guttmana, który w 1962 roku doprowadził klub do drugiego z rzędu zwycięstwa w Pucharze Europy. Według jego przepowiedni Benfica przez następne sto lat nie wygra niczego na europejskiej arenie. Od tamtego czasu stołeczny klub ośmiokrotnie grał w finałach wszelkich pucharów Starego Kontynentu. Może zatem czas na trzeci w erze LE finał z jego udziałem i przełamanie czarnej wizji?
Coś więcej niż liga
Pod żadnym względem Celtic Glasgow nie może równać się z wyżej przedstawionymi zespołami. Liga szkocka może wywoływać jedynie uśmiech politowania. Ale dlaczego Celtic miałby nie odnaleźć się w tym towarzystwie? Ubiegłoroczna Liga Europy i przykład Red Bulla Salzburg może być pewnym wyznacznikiem. Na starcie fazy pucharowej należał do grona drużyn drugiego bądź nawet trzeciego sortu, a ostatecznie po przebyciu ciekawej i inspirującej drogi – mowa o wyeliminowaniu Borussii Dortmund oraz niesamowitym zwrocie akcji w dwumeczu z Lazio – uległ dopiero w walce o finał. Austriacy pokazali, że tego typu zespoły potrafią poruszać się wśród lepszych.
Rywalizacja na najwyższym szczeblu rozgrywkowym Szkocji przez długi czas toczyła się w sposób, do którego nikt nie był przyzwyczajony. Od początku aż do dwunastej kolejki w tabeli przewodził zespół Hearts. Mistrzowie kraju wówczas szarpali się z Rangersami za plecami lidera, aby ostatecznie przywrócić harmonię na szkockim podwórku. Od trzynastej serii gier, z przerwą na dwie kolejki, nieustannie przodują w lidze. Co prawda obecna przewaga nad ich rywalem zza miedzy wynosi zaledwie sześć punktów, jednakże nikt chyba nie wyobraża sobie detronizacji Celticu po siedmioletnich rządach na mistrzowskim tronie. W kontekście startującej fazy pucharowej Ligi Europy daje mu to pewny komfort, a także sporo do myślenia.
👊 Focused!
The Bhoys prepare for @valenciacf 🇪🇸#CELVCF #UEL pic.twitter.com/hU9ebkIyn0
— Celtic Football Club (@CelticFC) February 13, 2019
Czymże byłby bowiem ósmy z rzędu ligowy sukces w porównaniu z próbą podjęcia fajnej przygody w Europie? W najbliższym czasie sytuacja w lidze powinna wykrystalizować się jeszcze bardziej, a obrona tytułu pozostać niezagrożona. A nawet jeśli nie, to chyba warto poświęcić się dla nowych wyzwań. Celtic i jego piłkarze być może prowadzą obfite w sukcesy życie piłkarskie. Zważywszy, że dotyczą one jedynie własnej zamkniętej przestrzeni, pozostaje ono jednak nudne.
Warto zahaczyć jeszcze o wątek Brendana Rodgersa. Menedżer Celticu kilkukrotnie typowany był przez bukmacherów jako kandydat do objęcia nowej posady. Taka sytuacja miała chociażby miejsce, gdy odejście z Arsenalu ogłosił Arsene Wenger. Mając w pamięci nieudaną pracę Rodgersa w Liverpoolu, nikt na poważnie nie bierze jednak jego osoby. Czy pokazanie się w Lidze Europy nie byłoby dla Szkota najlepszym remedium? Na starcie trzeba jednak wyeliminować innego w naszych oczach kandydata do triumfu, czyli Valencię.