MLS: Red Bulls gromią Colorado, Henry razy dwa!


Piłkarze Red Bulls Nowy Jork nie mieli kłopotów z pokonaniem Colorado Rapids. Bohaterem niedzielnego meczu był Thierry Henry, który zdobył dwa gole i miał udział przy pozostałych dwóch trafieniach. Wygląda na to, że w tym sezonie znowu wszystko będzie spoczywać na jego barkach, ale widać, że Francuz jest w stanie ten ciężar udźwignąć.


Udostępnij na Udostępnij na

W spotkaniu wzięły udział drużyny z przeciwległych biegunów. Zawodnicy Red Bulls w pierwszych dwóch meczach nie zdobyli nawet punktu, natomiast Colorado miało na koncie komplet zwycięstw. Miejscowi musieli więc wygrać niedzielne spotkanie, a o dodatkową mobilizację postarał się znany nowojorski reżyser Spike Lee, który wraz z synem zasiadł w loży VIP-ów. Trzeba przyznać, że twórca takich filmów, jak: „Do the Right Thing”, „Jungle Fever” czy „Malcolma X”, równie dobrze wygląda w biało-czerwonym szaliku Red Bulls, jak i niebiesko-pomarańczowej czapeczce NY Knicks.

W porównaniu do poprzednich meczów, trener Hans Backe dokonał dwóch roszad w składzie. Do drużyny po 3-meczowej karencji powrócił Rafa Marquez, którego szwedzki coach nowojorczyków widzi w tym roku tylko i wyłącznie w roli pomocnika – czyli tam, gdzie eksgracz Barcelony czuje się najlepiej. W wyjściowej jedenastce znalazł się też pozyskany z Portland przed sezonem 10-krotny reprezentant USA Kenny Cooper, który z przodu ma zastąpić zarówno mającego problemy imigracyjne Luke’a Rodgersa, jak i kontuzjowanego wczoraj w meczu kadry olimpijskiej Juana Agudelo.

Red Bulls, których kapitan Thierry Henry w tygodniu poleciał do Londynu, aby odwiedzić w szpitalu Fabrice’a Muambę, wyszli na rozgrzewkę odziani w trykoty z napisem „Get Well Soon Muamba”. Henry we wsparciu dla gracza Boltonu posunął się jeszcze dalej, bo przez cały mecz nazwisko eks-Kanoniera towarzyszyło mu na opasce kapitańskiej. Być może dlatego Francuz rozegrał kapitalne spotkanie, chyba najlepsze do tej pory w barwach Red Bulls. Dzięki niemu gospodarze wyszli na prowadzenie już w trzeciej minucie. Fatalny błąd popełnił Ross La Beaux, bezmyślnie zagrywając do środka, wprost pod nogi Titiego, który pognał na bramkę gości. Mając przed sobą tylko kapitana Colorado Drew Moora, ograł go zwodem i posłał piłkę lewą nogą w krótki róg bramki strzeżonej przez Matta Pickensa. Stadion eksplodował radością, a Henry utonął w objęciach kolegów. Lepszego początku gospodarze wymarzyć sobie nie mogli.

Trzy minuty później było jeszcze lepiej. Henry otrzymał piłkę od Marqueza w środku pola i puścił w uliczkę Coopera. Ten poradził sobie z usiłującym zabrać mu piłkę wślizgiem Marvellem Wynnem i uderzył prawą nogą w długi róg nie do obrony. Nie minęło sześć minut, a nowojorczycy prowadzili już 2:0! Na Red Bull Arena zapachniało pogromem. Błyskawicznie zdobyte bramki ustawiły mecz. Gospodarze, ukontentowani prowadzeniem, oddali inicjatywę piłkarzom z Colorado, którzy wyglądali jak bokser po ciężkim nokaucie. Brakowało im pomysłu na grę, nie szło im środkiem, nie funkcjonowały skrzydła. Bili głową w mur, a jedyne potencjalne zagrożenie, jakie udało im się stworzyć pod bramką wybranego w przedsezonowym drafcie Ryana Meary, wynikało z niezłego wykonania dwóch rzutów wolnych. Bezpośrednie uderzenie Tony’ego Cascio poszybowało jednak nad poprzeczką, a przy strzale głową Jaimego Castrillona ładną paradą popisał się Meara. Więcej okazji bramkowych już nie było i wynik do przerwy nie uległ zmianie.

Siedem minut po przerwie gospodarze zdobyli trzeciego gola. Znowu w roli głównej znalazł się Henry, który rozgrywał świetną partię. Kolejny nowy nabytek „Czerwonych Byków” Wilman Conde (który w sezonie 2008 grał w Chicago Fire z Tomaszem Frankowskim) popisał się boiskową inteligencją, błyskawicznie wrzucając piłkę za obrońców z rzutu wolnego. Francuz wpadł w pole karne i mimo asysty Moora po swojemu zawinął piłkę prawą nogą tak, że zatrzepotała w siatce.

Ten gol sprawił, że goście postawili na frontalny atak, ale nic oprócz lekkiej przewagi nie udało im się uzyskać. Dopiero w 77. minucie 29-krotny reprezentant Kolumbii Castrillon wyłuskał piłkę w środku pola nonszalancko grającemu Marquezowi (który do tej pory rozgrywał całkiem niezłą partię) i trafił nią do Omara Cummingsa. Jamajczyk uderzył po profesorsku, technicznie i precyzyjnie w prawy górny róg bramki, od której zbyt daleko wysunięty był Meary.

Do końca spotkania pozostało nieco mniej niż kwadrans, ale goście nie poszli za ciosem. I kiedy wydawało się, że wynik meczu już nie ulegnie zmianie, Henry zagrał do szarżującego lewą flanką Roya Millera. Były gracz Rosenborg Trondheim i aktualny kadrowicz Kostaryki zagrał mocną piłkę wzdłuż bramki. Tam czyhał już niemal dwumetrowy Cooper, który był naciskany przez obrońcę, ale upadając, zdołał skierować piłkę do siatki. Było to trzecie trafienie Amerykanina w tych rozgrywkach.

W trzeciej minucie doliczonego czasu gry szansę na skompletowanie hat-tricka miał niewątpliwy bohater spotkania Henry, ale po wymanewrowaniu obrońcy jego zbyt lekki strzał tym razem nie sprawił kłopotów Pickensowi.

Nowy Jork wygrał zasłużenie i zdobył pierwsze punkty w sezonie, ale poziom meczu chyba nieco rozczarował. Oprócz początków i końcówek obu połów z boiska wiało bowiem nudą. Mimo to kibice opuszczali stadion zadowoleni i nikt nie będzie miał nic przeciwko temu, aby ten sam scenariusz powtórzył się za tydzień w meczu z beniaminkiem z Montrealu. Jeśli Henry będzie w takiej samej formie jak dziś, to o okazały wynik można być spokojnym.

III kolejka MLS 2012:
Red Bull Arena, 25 marca 2012, 16:00

New York Red BullsColorado Rapids 4:1 (2:0)
1:0 – Henry (3), 2:0 – Cooper (6), 3:0 – Henry (52), 3:1 – Cummings (77), 4:1 – Cooper (90)

Sędziował: Jorge Gonzalez
Widzów: 21 024

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze