Liverpool gromi na Old Trafford!


Po niesamowitym meczu Liverpool rozgromił Manchester United aż 4:1 i to grając na Old Trafford! „The Reds” pokazali, że są w świetnej formie i jeszcze nie złożyli broni w walce o końcowy tytuł. Kapitalnie zagrały największe gwiazdy drużyny – Fernando Torres i Steven Gerrard.


Udostępnij na Udostępnij na

Takiego rezultatu nie spodziewał się nikt, to przecież gospodarze byli stawiani w roli zdecydowanego faworyta. Przed meczem wydawało się, że obie drużyny osiągnęły apogeum formy w tym sezonie. I jeżeli chodzi o podopiecznych Rafaela Beniteza, jest to szczera prawda. Po rozgromieniu na Anfield Road Realu Madryt 4:0, w „Teatrze Marzeń” zaaplikowali oni również cztery bramki Edvinowi van der Sarowi, który przecież w tym sezonie w Premiership już czternastokrotnie zachowywał czyste konto, a mecze bez puszczonych goli liczone mu były w tysiącach minut.

Batalia w najciekawszych momentach

Przewagę optyczną w pierwszych minutach mieli gospodarze, ale to Liverpool wydawał się groźniejszy, kiedy to po indywidualnych akcjach bez większych problemów w pole karne wbiegali kolejno Skrtel, Torres i Gerrard. Jednak na wejściu się kończyło, bowiem zaraz przed strzałem piłka padała łupem którejś z „wież Manchesteru”, jak mawia się o Rio Ferdinandzie i Nemanji Vidicu. Serb nie wiedział pewnie wtedy, że zostanie prawdziwym antybohaterem spotkania.

Strzałów było jak na lekarstwo, wystarczyła jednak tylko jedna dobra, prostopadła piłka, aby otworzyć wynik spotkania. Carlos Tevez, którego występ w tym meczu był sporą niespodzianką, świetnie uruchomił Park Ji-Sunga, a katastrofalną decyzję o wyjściu z bramki podjął Pepe Reina i jedyne, co mógł zrobić, to sfaulować rozpędzonego Koreańczyka. Bezdyskusyjną jedenastkę na bramkę zamienił oczywiście Cristiano Ronaldo. Golkiper „The Reds” wyczuł intencje Portugalczyka, ale jego uderzenie było po prostu zbyt potężne.

Radość „Czerwonych Diabłów” nie trwała jednak więcej niż pięć minut, bowiem wtedy Fernando Torres strzelił bramkę praktycznie z niczego. Wykorzystał minimalny błąd Vidica, odebrał Serbowi piłkę, wyszedł „sam na sam” z bramkarzem, wyczekał na jego reakcję i spokojnie trafił do siatki. „El Nino” pokazał tym samym, w jak fantastycznej formie jest ostatnio.

Od tego momentu mecz się wyrównał, widać było, że grają obecnie dwie najlepsze drużyny w Anglii. „The Reds” wykonali zaledwie jeden zryw przed przerwą i wystarczyło to, by wyjść na prowadzenie na Old Trafford. Nikt inny, jak właśnie Torres zagrał piłkę do Stevena Gerrarda, z interwencją spóźnił się Patrice Evra i powalił kapitana Liverpoolu, a sędziujący to spotkanie Alan Whiley po raz drugi wskazał na jedenasty metr. Po raz drugi bardzo słusznie i po raz drugi padła także bramka, bowiem sam poszkodowany pokonał Edwina van der Sara prostym strzałem w prawy róg.

Piłkarze Man U byli wstrząśnięci, a najbardziej Wayne Rooney, który sfrustrowany schodził do szatni. Wszak to miał być jego mecz, byłego zawodnika Evertonu, który niechęć do „The Reds” nosi w sercu od dziecka…

Jak można się było domyślać, druga odsłona spotkania rozpoczęła się od huraganowych ataków gospodarzy, po których Carlos Alberto Tevez powinien strzelić chociaż jedną bramkę. Argentyńczykowi za każdym razem czegoś brakowało. Co zaskakujące, sił „Czerwonym Diabłom” starczyło tylko na niewiele ponad godzinę gry, co też wykorzystali goście przejmując inicjatywę na murawie.

Minuty ciszy

Widząc, co się dzieje na boisku, sir Alex Ferguson postawił wszystko na jedną kartę i przeprowadził potrójną zmianę. Na murawie pojawili się Giggs, Scholes i Bebratov, zmieniając odpowiednio Andersona, Carricka i Park Ji-Sunga. Wtedy też zaczęły się czarne minuty Manchesteru. W 76. minucie Vidic powalił na ziemię wychodzącego na czystą pozycję Stevena Gerrarda, a arbiter spotkania bez wahania pokazał Serbowi czerwoną kartkę. To czwarte wykluczenie któregoś z zawodników Man U na pięć ostatnich spotkań z Liverpoolem, a drugie indywidualne dla Vidica.

Kilkadziesiąt sekund później gwoźdź do trumny przybił Fabio Aurelio fenomenalnie egzekwując rzut wolny. Nieprawdopodobne, że ten zawodnik w ogóle nie był desygnowany do gry, ale występ umożliwiła mu kontuzja Alvaro Alberoa’y na przedmeczowej rozgrzewce. 1:3 na tablicy świetlnej było chyba najbardziej zaskakującym obrazem dla kibiców gospodarzy.

Takiego obrotu spraw nie przewidział i nie wymarzył sobie nikt, nawet chyba najbardziej zagorzali fani drużyny gości. Zawodnicy Fergusona zupełnie nie wiedzieli co zrobić, próbowali niemrawo atakować, szczególnie widoczny był Wayne Rooney, ale nie potrafili już zmienić albo choć skorygować rezultatu spotkania.

Mało tego, w 85. minucie Steven Gerrard stanął z piłką na siódmym metrze mając przed sobą tylko Pepe Reinę. Spudłowal fatalnie, ale uśmiech na jego twarzy zdradzał wszystko. „The Reds” tego meczu przegrać nie mogli, tym bardziej, że w 90. minucie do siatki trafił jeszcze Dossena ustalając ostatecznie wynik spotkania na 4:1. Prawdziwy pogrom „Czerwonych Diabłów” w „Teatrze Marzeń!”

Sir Alex Ferguson ostatecznie podał rękę Benitezowi, ale jego mina świadczyła o wszystkim: w szatni na jego podopiecznych czekało prawdziwe piekło.

Epilog

Paradoksalnie Manchester United najlepszy swój okres gry miał zanim zdobył bramkę. Potem w większym lub mniejszym stopniu cały czas górowali goście. Mecz tak naprawdę ułożyła druga bramka, bowiem w tym sezonie na Old Trafford „Czerwone Diabły” nie musiały jeszcze gonić wyniku, dlatego była to dla nich nowa sytuacja i w perspektywie klasy rywala, najwidoczniej nie poradzili sobie z presją.

Wyrzucenie z boiska Vidica, szybko zdobyta bramka przez Fabio Aurelio i brak możliwości manewru przez Fergusona tylko przesądziły o tym, że „Czerwone Diabły” nie uratują w tym meczu chociażby punktu. Liverpool jak zwykle zagrał świetnie w defensywie i znakomicie z kontry. Warto zwrócić uwagę, że połowa bramek padła po świetnych, długich piłkach, co już wielokrotnie widzieliśmy w tym sezonie w meczach „The Reds”.

Ponadto w takich hitowych spotkaniach, przy tak wyrównanej klasie rywali, muszą liczyć się przebłyski geniuszu. I tego popołudnia zdecydowanie więcej widać ich było w ekipie gości. Torres absorbował praktycznie całą obronę Man U, zdobył bramkę wykorzystując obniżkę formy Vidica. Gerrard wypracował dwa gole, jednego strzelił. Gdy ktokolwiek zagrywał do niego piłkę, robił z nią, co tylko mógł dla dobra drużyny.

Po drugiej stronie Cristiano Ronaldo pokazał, że jest tylko człowiekiem. Można mu zarzucać, że w meczach z wielkimi firmami gra słabo i nie ma pomysł na akcję. I mimo że strzelił bramkę zarówno „The Reds”, jak i wcześniej Interowi, to trzeba z tą opinią się zgodzić.
Portugalczyk przez większość meczu był bezproduktywny dla drużyny, nie wychodziły mu dryblingi, nie wykorzystywał swoich okazji do zdobycia bramki. Z kolei Wayne Rooney, który przecież chciał zdemolować Liverpool i pokazać swoją niechęć wobec tej drużyny pomylił się niesamowicie. Bardziej chciał, niż mógł, chociaż w drugiej połowie był jedynym zawodnikiem w swojej drużynie, który zasłużył na jakiekolwiek pochwały.

I mimo że Manchester United nadal ma sporą przewagę nad resztą stawki i do tego jeden mecz zaległy, to to fenomenalne spotkanie w wykonaniu Liverpoolu pokazało, że „The Reds” jeszcze broni nie złożyli, że mają świetny sezon i właśnie wrzucili piąty bieg. Najbliższe tygodnie pokażą, czy oba silniki, zarówno jednych, jak i drugich wytrzymają tak potężne tarcie.

Komentarze
~Habiciarz (gość) - 15 lat temu

No, no. Byłem niemal pewny, że Manchester
rozstrzygnie to spotkanie na swoją korzyść. Wygrana
Liverpoolu to dla mnie spora niespodzianka, a Torres
w każdym meczu udowadnia jakim to jest wspaniałym
piłkarzem. Szkoda tylko, że gra właśnie w klubie,
którego nie darzę zbyt wielką sympatią.

Odpowiedz
Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze