Eric Cantona, Georg Best, Luis Figo, Raul, David Beckham, Cristiano Ronaldo i… Leszek Pisz. Co łączy wszystkich tych piłkarzy? Dwie rzeczy. Po pierwsze każdy z nich grał/gra z numerem 7, a po drugie wszyscy byli lub nadal są niekwestionowanymi liderami swoich drużyn. Leszek Pisz to bezsprzecznie jedna z największych legend Legii Warszawa i całej polskiej piłki.
Urodził się 18 grudnia 1966 roku w Dębicy. Tam też razem ze swoim o trzy lata młodszym bratem Mieczysławem zaczynał swoją przygodę z piłką. Pierwszym klubem „Generała” była Wisłoka Dębica. Jednak tam spędził tylko jeden sezon, już w 1984 roku reprezentował bowiem barwy innego klubu ze swojego rodzinnego miasta, Iglopolu. Grająca wtedy na zapleczu ekstraklasy drużyna była idealnym miejscem dla młodego, mającego wtedy zaledwie 18 lat piłkarza. Debiutancki sezon Iglopolu na zapleczu pierwszej ligi zakończył się niespodziewanym sukcesem zespołu z Dębicy. Pisz i spółka zajęli na mecie sezonu 1984/1985 drugie miejsce ze stratą dwóch punktów do Stali Mielec.
W kadrze tego zespołu zebrała się naprawdę ciekawa ekipa z kilkoma młodzieżowymi reprezentantami Polski. Takie nazwiska, jak: Leszek Pisz, Aleksander Kłak, Jacek Zieliński czy Marek Zub, za kilka lat miały być znane wszystkim sympatykom piłki kopanej w kraju.
Następny rok miał być w karierze Pisza przełomowy. Wiosną 1986 roku trafił do warszawskiej Legii, czyli zespołu z absolutnego krajowego topu. Z jego przyjściem do Legii wiąże się pewna ciekawa anegdotka. Otóż kiedy po raz pierwszy pojawił się przy Łazienkowskiej, ktoś musiał spisać jego dane. I wyglądało to mniej więcej tak:
– Nazwisko!
– Pisz Leszek.
– Co ty powiedziałeś?
– Pisz Leszek.
– Nie będziesz mi mówił, co mam pisać. Najpierw nazwisko!
– Pisz.
– Co?!
– Nazywam się Leszek Pisz.
Dziś nie ma mowy, by przy Ł3 ktoś go nie poznał. To żywa legenda tego klubu. Ale zanim nią został, wrócił jeszcze na moment do Dębicy. Jego pierwsza przygoda ze stołecznym klubem trwała krótko, bo tylko pół roku. Później rozegrał rundę w swoim rodzinnym mieście i znów trafił do Legii. Tym razem na dobre.
Wrócił do Warszawy wiosną 1987 i powoli, ale skutecznie zaczął sobie wyrabiać markę w nowym środowisku. Pięć spotkań i jedna bramka to może jeszcze nie jest bilans, który rzuca na kolana, ale nie zapominajmy, że mówimy o bardzo młodym piłkarzu, który przyszedł do zespołu zawsze walczącego o najwyższe cele.
Następny sezon to już popis „Generała”. Mając zaledwie 21 lat, rozegrał 30 meczów i zdobył pięć bramek. Kariera nabierała tempa. Jedyne, czego brakowało, to trofea. Co prawda w sezonie 1987/1988 Legia zakończyła rywalizację w lidze na najniższym stopniu podium, ale to na pewno nikogo w Warszawie nie satysfakcjonowało.
Zresztą Pisz nie musiał długo czekać na pierwsze w swojej karierze znaczące trofeum. W ciągu dwóch następnych lat udało mu się z Legią wygrać dwa Puchary Polski i Superpuchar Polski. Szczególny był zwłaszcza sezon 1990/1991. W lidze Legia grała piach. I pewnie ten sezon byłby uznany za najgorszy w historii klubu, gdyby nie dwie rzeczy. Pierwsza to fenomenalny start Legii w Pucharze Zdobywców Pucharów, a druga to lokata, jaką legioniści zajęli w ligowej tabeli sezon później. Ale wróćmy do PZP. Warszawiacy dobrnęli wtedy do półfinału tych rozgrywek, eliminując po drodze takie zespoły, jak Aberdeen czy będącą wtedy europejską potęgą Sampdorię. „Wojskowych” zatrzymał dopiero Manchester United, ale i tak występ na arenie międzynarodowej trzeba było uznać za niezwykle udany. Pisz grał w prawie wszystkich tamtych meczach, opuszczając tylko rewanżowe spotkanie z Aberdeen.
Wspomniałem o sezonie 1991/1992. Nieprzypadkowo, bo był to dziwny rok. Pisz nagle i niespodziewanie przeniósł się do Lublina, w miejscowym Motorze wystąpił w 33 spotkaniach i zdobył aż osiem bramek. To nie wystarczyło jednak, by utrzymać w elicie lubelski zespół. A jak grała bez Pisza Legia? Słabo. Właściwie to fatalnie. Niby zajęła 10. miejsce na osiemnaście zespołów, ale jej przewaga nad strefą spadkową wynosiła tylko trzy punkty.
W Warszawie nikt nie miał wątpliwości. Pisz musi wrócić. I wrócił. Był to comeback w wielkim stylu. Legia znów była drużyną z czołówki, właściwie to wygrała nawet ligę, ale tytuł mistrzowski został jej odebrany przy zielonym stoliku. Rok później już nie było wątpliwości. Legia wygrała ligę, przegrywając tylko dwa mecze. Pisz zagrał we wszystkich 34 spotkaniach, zdobył sześć bramek i był niekwestionowanym liderem Legii.
Wiadomo, że zwycięstwo skutkowało walką o Ligę Mistrzów. Ale na udział w tych rozgrywkach Pisz musiał jeszcze poczekać. Jego gwiazda miała tam jeszcze zabłysnąć.
Los, do spółki z piłkarzami Legii, sprawił, że na kolejny start w eliminacjach do elitarnej LM legioniści nie musieli czekać długo. Sezon 1995/1996 miał być tym, w którym polski klub zagra wśród najlepszych. Żeby się tak jednak stało, „Wojskowi” musieli wyeliminować IFK Goeteborg. Pierwszy mecz w Warszawie po wykorzystanym przez Jerzego Podbrożnego rzucie karnym podopieczni Pawła Janasa wygrali 1:0. Rewanż w Goeteborgu był bardziej dramatyczny. Zaczęło się źle, bo już w 23. minucie Szwedzi odrobili straty. Druga połowa była jednak w wykonaniu Legii znacznie lepsza. Duża w tym zasługa właśnie Pisza, który pojawił się na boisku w 38. minucie meczu, zmieniając słabo grającego Ratajczyka. I ten filigranowy, bo mierzący zaledwie 167 cm, piłkarz nieco ponad kwadrans przed końcem meczu strzelił dla Legii bramkę… głową! Jest to jedno z tych trafień, które kibice Legii mogą oglądać do znudzenia.
Później przyszła faza grupowa Ligi Mistrzów i debiut marzenie Pisza. Tak jak Wojciech Kowalczyk miał szczęście do debiutów w nowych klubach, tak Pisz fantastycznie zainaugurował swoją przygodę z LM. Dwie piękne bramki w meczu z Rosenborgiem i pewne zwycięstwo Legii 3:1. Czego chcieć więcej?
Legia jest ostatnią polską drużyną, która wyszła z grupy LM. W ćwierćfinale „Wojskowi” zmierzyli się z Panathinaikosem Ateny. Pierwszy mecz w Warszawie na pewno przejdzie do historii polskiej, ale chyba też europejskiej piłki, bo chyba nigdy na murawie nie było tyle soli, denaturatu i innych środków, które pozwoliłyby usunąć śnieg. Fatalna murawa chyba bardziej pomogła Legii, niż przeszkodziła, bo udało się pierwszy mecz zremisować bezbramkowo. Rewanżowe spotkanie w Grecji już tak udane nie było i po dwóch bramkach Krzysztofa Warzychy i jednej Borellego Panathinaikos przekreślił marzenia Legii o półfinale LM.
Jak się później okazało, był to ostatni sezon Pisza w Legii. Dobra gra filigranowego pomocnika w meczach Ligi Mistrzów nie przeszła bez echa w Europie i „Generał” trafił do PAOK-u Saloniki. Długo jednak miejsca tam nie zagrzał, bo trener greckiej drużyny wystawiał go w nietypowej dla niego roli, lewego obrońcy. Pisz wolał nie grać wcale, niż grać na zupełnie niepasującej do niego pozycji. Zrezygnowany spakował manatki i wrócił do Polski. Długo jednak miejsca w ojczyźnie nie zagrzał, bo ponownie wyjechał do Grecji, tym razem Kavali. Tej samej, w której później grał Ebi Smolarek, i tej samej, z której tak śmiał się Franciszek Smuda.
Kavala stała się dla niego drugim domem. Zaaklimatyzował się tam świetnie. Cztery sezony gry w tym zespole pozwoliły mu wypracować sobie na tyle silną pozycję, że został wybrany nawet najlepszym sportowcem 40-lecia w Kavali. Nie piłkarzem, a sportowcem. To warte podkreślenia.
Po kilku pięknych latach spędzonych w słonecznej i jeszcze bezkryzysowej Grecji Pisz wrócił do kraju. Runda wiosenna sezonu 2000/2001 była ostatnią dla „Generała” w polskiej ekstraklasie. Trafił wtedy do Śląska Wrocław, w barwach którego rozegrał trzynaście meczów i zdobył jedną bramkę.
Karierę zakończył w Pogoni Staszów. W 2002 roku po raz ostatni wybiegł jako zawodowy piłkarz na murawę.
Jedyną rysą na tej pięknej piłkarskiej karcie Pisza jest reprezentacja. Z orzełkiem na piersi „Generał” rozegrał tylko czternaście spotkań, zdobył jedną bramkę w meczu z Kostaryką. To zdecydowanie za mało jak na takiego piłkarza.
Wszyscy pamiętają jego rzuty wolne i niezłomny charakter. Mimo małego wzrostu odznaczał się na boisku walecznością. Nie bał się nikogo, bo nikogo nie musiał się bać. Był niesamowicie wyszkolony technicznie. Jego rzuty wolne… cóż, poezja. Dziewiętnaście goli bezpośrednio z rzutów wolnych w barwach Legii, każda przedniej urody. Łącznie w najwyższej klasie rozgrywkowej strzelił 81 bramek, to jak na środkowego pomocnika wynik wyśmienity.
Ale mówimy przecież o wyśmienitym zawodniku.
Przeczytaj także: Niespełniony talent. Marek Citko
Piekne czasy gralem wtedy w juniorach Igloopolu
Co się stało ? Maciek z klanu xDD
– Nazwisko!
– Pisz Leszek.
– Co ty powiedziałeś?
– Pisz Leszek.
– Nie będziesz mi mówił, co mam pisać. Najpierw
nazwisko!
– Pisz.
– Co?!
– Nazywam się Leszek Pisz.
no to to było niezłe ;)