Kiedy płaci się 35 milionów za napastnika, to musi to być goleador światowej klasy (chyba, że nazywa się Andy Carroll). Podobnie mieli prawo myśleć kibice "Rojiblancos", kiedy do klubu przychodził Jackson Martinez. Maszyna do strzelania bramek, prawdziwy taran, który swoją dynamiką i siłą fizyczną plądrował pola karne rywali, zabierając za sobą okazałe łupy w postaci zdobyczy bramkowych. W tym sezonie nasz bandyta trochę się jednak uspokoił, co nie do końca może podobać się fanom Atletico.
Kolumbijczyk zapowiadany był przed tym sezonem jako prawdziwy postrach bramkarzy na hiszpańskich boiskach. Co więcej, zajmował główne pozycje w rankingach dotyczących najciekawszych transferów i piłkarzy wartych obserwowania. Początek sezonu, ujmując to delikatnie, nie należy jednak do najlepszych w wykonaniu byłego zawodnika FC Porto i mimo że rozgrywki rozpoczynał w pierwszym składzie, powoli zaczyna przegrywać rywalizację z będącym ostatnio w świetnej formie Fernando Torresem.
Okej, ale na początek przedstawmy suche fakty. Martinez w dotychczasowych spotkaniach grał na swojej ulubionej pozycji wysuniętego napastnika, a piłkarzem, który odpowiadał za kreację, był cofnięty za nim Antoine Griezmann. Ruchliwy Francuz tworzył przestrzeń, w którą Kolumbijczyk miał wchodzić jak w masło i rozrywać szyki obronne swoich rywali. Co z tego wynikało? Na ten moment jedno trafienie i jedna asysta. Przyznacie, szału nie ma.
Napastnika powinno rozliczać się z bramek, ale spójrzmy również na inne statystyki, które potwierdzają niejako słabą dyspozycję pierwszej (?) armaty Atletico. Martinez oddaje średnio 1,6 strzału na mecz (dla porównania: Ronaldo 7, Messi 6,2, Nolito 4,2). Wiem, że nie ma sensu porównywać jego statystyk do dwójki kosmitów, ale nawet przy Griezmannie (2,6 strzału na mecz) wyglądają naprawdę mizernie. Zwłaszcza że to Kolumbijczyk miał być egzekutorem, a Francuz miał na niego pracować…
Przejdźmy dalej. 13,6 podania na mecz również chluby mu nie przynosi. Dodatkowo zalicza on jedynie 0,8 podania kluczowego w trakcie spotkania, które również trudno uznać za przyzwoity rezultat. Mam świadomość, że mamy do czynienia z prawdziwym lisem pola karnego, ale w momencie kiedy większość roboty wykonywana jest przez Antoine Griezmanna, trudno nie uznać, że Kolumbijczyk powinien mieć większy wkład w spotkanie.
Simeone, widząc słabszą dyspozycję napastnika, wysłał mu pierwszy sygnał ostrzegawczy już w spotkaniu z Barceloną, które rozpoczął na ławce rezerwowych. Później dostał szansę w spotkaniu z Eibar i jego występ można było odnotować tylko z dziennikarskiego obowiązku. Po boisku poruszał się wolno, nie mogąc do końca odnaleźć się w taktyce ustawionej przez „Cholo”. W dodatku nie najlepiej rozumiał się z Griezmannem i Vietto. Ponownie trudno było spotkać jego nazwisko ma liście najczęstszych kombinacji podań między zawodnikami Atletico. Simeone zauważył, jak duży błąd popełnił, wystawiając go do gry i zmienił na Fernando Torresa, który wraz z Angelem Correą odmienili losy spotkania i zapewnili „Rojiblancos” zwycięstwo.W przeciwieństwie do Martineza wymienili między sobą aż 10 podań i o wiele lepiej rozumieli się na boisku.
W następnym spotkaniu z Getafe Martinez rozpoczął mecz ponownie na ławce rezerwowych, a szansę od pierwszych minut otrzymał Torres. Tym razem jednak to Kolumbijczyk zaprezentował się lepiej, odnotowując asystę przy drugiej bramce Griezmanna. Mimo to trudno uwierzyć, aby Torres miał stracić miejsce w składzie, zwłaszcza że Simeone wydatnie poprawił parametry wydolnościowe i motoryczne Hiszpana, sprawiając, że powrót do bardzo dobrej formy „El Nino” można uznać za kwestię czasu.
Warto przyjrzeć się poniższym grafikom, które jasno pokazują, jak mały wkład w spotkania ma Martinez. Kolumbijskiego napastnika naprawdę rzadko widać w polu karnym przeciwnika i w obu spotkaniach z Eibarem i Getafe zaliczył zaledwie osiem kontaktów z piłką w polu karnym przeciwnika.
Dla porównania Alvaro Negredo we wczorajszym spotkaniu z Granadą zaliczył siedem kontaktów z piłką w polu karnym i sposobem gry bardziej definiował pozycję, którą w rzeczywistości zajmuje.
W Madrycie alarmu jeszcze nie ma, ale sygnały ostrzegawcze w stosunku do Martineza są już wysyłane. I w sumie trudno się temu dziwić. Płacąc za napastnika 35 milionów euro, oczekujesz jakości od zaraz. Być może Martinez jest ofiarą presji i porównań do Falcao, które od momentu transferu były z zamiłowaniem używane przez hiszpańskich dziennikarzy. Faktem jest jednak, że Falcao już w drugim meczu zaliczył hat-tricka, a po czterech spotkaniach miał na koncie pięć bramek. Dziś już wiemy, że Martinez tego wyniku nie pobije. A czy ma szansę przebić wynik „El Tigre” z debiutanckiego sezonu, kiedy jego licznik zatrzymał się na 24 bramkach? W obecnej formie nie ma na to najmniejszych szans.