I to jest mundial!


5 lipca 2010 I to jest mundial!

Po nudnej fazie grupowej utwierdzałem się tylko w przekonaniu, że rozgrywanie mistrzostw świata w obecnej formie to chybiony pomysł. Kiedy jednak obejrzałem wszystkie mecze ćwierćfinałowe, dotarło do mnie, że dostałem absolutnie wszystko, co chciałem. Teraz chcę jeszcze więcej.


Udostępnij na Udostępnij na

Rooneya na mundialu już nie uświadczymy
Rooneya na mundialu już nie uświadczymy (fot. Skysports.com)

Bałem się o te mistrzostwa podobnie, jak i o poprzednie. Obecne rozgrywki krajowe, szczególnie w najlepszych ligach, są zbyt wymagające dla piłkarzy. Dla takich zawodników Premiership normą jest rozgrywanie nawet 60 spotkań w sezonie. Nie muszę przy tym jeszcze dodawać, że tempo obecnej piłki stale się zwiększa. I po tak wyczerpującym sezonie wszyscy najlepsi mają jeszcze ruszyć do RPA, żeby jeszcze raz wznieść się na wyżyny swoich umiejętności i to nawet wyżej niż w sezonie zasadniczym, gdzie przecież można było odpuścić jeden, dwa mecze ligowe. Na mundialu tego robić nie wolno, bo to oznacza sportową dekapitację.

Zmierzch bogów

Owe zmęczenie było widać w fazie grupowej. Anglia była cieniem drużyny, która w piorunującym stylu awansowała do tych finałów. Przyznam, że synowie Albionu byli moimi cichymi faworytami. Zadawałem sobie pytanie: jak nie teraz, to kiedy? A co zobaczyłem? Grającą totalnie bez polotu zbieraninę graczy o wprawdzie potężnych nazwiskach, ale niczym więcej niewyróżniających się. To samo też tyczy się Francji, której trzon również gra pierwsze skrzypce w Premier League, a z kogutem na piersiach przypominają równie pokraczną drużynę, co reprezentacji Polski w spotkaniu z Hiszpanią.
Reszta faworytów wprawdzie awansowała, zresztą podobnie, jak i Anglia, ale były to awanse wymęczone. Mundial w fazie grupowej nie był ładny dla oka, mógł być co najwyżej skuteczny.

Akcja!

1/8 finału przyniosła wprawdzie poprawę, ale była to poprawa niewielka. W niej mogliśmy obejrzeć tylko wspaniałą grę Niemiec, które przyjechały do RPA przygotowane najlepiej. Inni faworyci jakoś prześlizgiwali się dalej. O triumfie Argentyny i Brazylii zadecydowały w głównej mierze przebłyski gwiazd, a nie przemyślana taktyka czy kolektywna gra.
Wielki klasyk, na który czekaliśmy prawie tak samo mocno, jak na Gran Derbi, okazał się wielkim fiaskiem. Mecz Hiszpanii z Portugalią był tylko chwilami na niezłym poziomie. Mistrzowie Europy zaczęli grać dopiero od momentu pojawienia się na boisku Llorente czy może raczej po zejściu z boiska Fernando Torresa. Ich sąsiedzi z kolei próbowali konstruować akcję, ale wszystkie ich zamiary niweczył oczywiście Cristiano Ronaldo. Ten facet strzela dosłownie z każdej pozycji, czasami wydaje się, że ma ochotę uderzyć nawet wtedy, gdy rzuca aut…

Ale wreszcie przyszedł czas ćwierćfinałów, w których nie pozostała już żadna przypadkowa drużyna (no może poza Paragwajem). Na pierwszy ogień poszło nie byle jakie spotkanie, bo pojedynek pomiędzy Brazylią a Holandią. Opinia publiczna za murowanego faworyta uznawała ekipę Dungi, który po kolejnych spotkaniach dorobił się nawet przydomku „brazylijskiego Mourinho”. Sam mecz rozpoczął się po myśli „Canarinhos”, kiedy to kapitalne podanie Melo wykończył Robinho. Potem na czoło wysunęła się już tylko jedna osoba – Bert van Marwijk. Holender przyznawał w wielu wywiadach, że jego myśl szkoleniowa daleko odbiega od amsterdamskiej szkoły fajerwerków. On określa się jako urodzonego pragmatyka, dla którego liczy się wynik, a nie styl. I tak właśnie awansowała Holandia, strzelając bramki w dużej mierze przypadkowe. Kto bowiem spodziewał się, że po dośrodkowaniu Sneijdera Melo zderzy się z Julio Cesarem, a futbolówka spokojnie wleci do bramki? Albo że zawodnik Interu Mediolan, najniższy na boisku (170cm) strzeli chwilę później drugą bramkę – głową?

„Oranje” obecnie pewnie nie są drużyną, którą chcieliby oglądać jej rodacy. Ale będą musieli to robić, jeżeli chcą wreszcie triumfu na mundialu, bo droga wybrana przez Marwijka może okazać się jedyną skuteczną przeciwko Urugwajowi, Hiszpanii czy wreszcie Niemcom.
Obiecałem sobie jeszcze podkreślenie pracy arbitra w tym spotkaniu. Moim zdaniem Yuichi Nishimura poprowadził perfekcyjne zawody. Nic dodać, nic ująć. Da się, droga federacjo? Oczywiście, że tak, tylko arbitrów należy dobierać tak, żeby nadążali za piłką.

Wracając wspomnieniami do tego spotkania, nie można także zapomnieć o słynnym dramacie jednego aktora. Ta figura literacka pojawiała się w tych ćwierćfinałach niezwykle często, a zapoczątkował ją Felipe Melo. Piłkarz Juventusu pojawił się na boisku tylko dlatego, że kontuzjowany był Elano. Najpierw popisał się kapitalną asystą, potem zawalił bramkę, a na końcu dostał czerwoną kartkę. To dużo, nawet dla najsilniejszych psychicznie.

One Man Show?

Dramat, niczym wirus Ebola rozprzestrzeniał się dalej, dopadając piłkarzy Ghany, a konkretnie Asamoah Gyana. Piłkarz, który w obecnym turnieju strzela dwie bramki z rzutów karnych, podchodzi do trzeciego. Ostania minuta doliczonego czasu dogrywki. Wszyscy wiedzą, że jeśli trafi, Ghana będzie pierwszym półfinalistą z Afryki w historii mistrzostw świata. Gyan nie udźwignął jednak tego brzemienia. Spudłował, a chwilę później jego drużyna odpadła. I nawet nie pomogło to, że w serii rzutów karnych trafił już bezbłędnie. Po raz ostatni usłyszeliśmy więc okrzyki „BaGhana, BaGhana”, parafrazując słynne zagrzewanie do boju gospodarzy. Afrykanie odpadli na własne życzenie, a ręka Suareza przejdzie do jednych z najsłynniejszych momentów w historii futbolu.

Urugwaj jest kolejną ciekawostką. Drużyna na pozór przeciętna dociera do półfinału mundialu. Czy jest szansa na powtórzenie sukcesu sprzed 60 czy 80 lat? Oczywiście, że nie. 1/2 finału to już i tak za wysokie progi dla Forlana i spółki, ale trzeba im oddać, że rozegrali w RPA kilka naprawdę solidnych spotkań. Skorzystali na dogodnej drabince pucharowej, skorzystali na tym, że Francuzi zagrali jak totalni frajerzy. Teraz wygoda prawdopodobnie się skończy, bo „Oranje” przejmą się nimi tak, jak brzęczącą muchą i zwyczajnie potraktują ją mocnym uderzeniem gazety.

Culpa iudex

Nieprawdopodobną wręcz huśtawkę nastojów przeżyli kibice zarówno w Paragwaju, jak i Hiszpanii. Dla tych pierwszych na pewno była to rekompensata za 1/8 finału, oglądaliśmy wówczas możliwie najnudniejszy mecz w historii mistrzostw, kiedy to rywalem ekipy z Ameryki Południowej była Japonia. Gdyby to zależało ode mnie, wywaliłbym wtedy za to obie drużyny. W futbolu nie ma miejsca na tak żenujące widowiska.

Odmieniony Paragwaj ruszył jednak do boju z Hiszpanią i przeszedł w Johannesburgu prawdziwą metamorfozę. Niestety, na drodze całego widowiska stanął sędzia Carlos Batres. Przeżyjmy to jeszcze raz. Najpierw po kontrowersyjnej decyzji nie uznaje bramki strzelonej przez Valdeza. On na spalonym nie był, ale jego kolega już tak, a że brał udział w akcji, to spalony powinien być. Punkt dla sędziego. W 57. minucie powalony w polu karnym jest Oscar Cardozo. „Wapno” bez dwóch zdań. Do piłki dochodzi sam poszkodowany, a przecież wszyscy znają to przysłowie o takim wykonawcy. Strzał broni Iker Casillasa, w czym największy udział ma, jak się później okazuje, „Pepe” Reina. Tempa nabiera następna akcja, tym razem faulowany jest Villa. Sędzia znowu słusznie dyktuje „jedenastkę”, a Xabi Alonso kapitalnym strzałem zamienia ją na bramkę. Sędzia nakazuje jednak powtórkę, którą Hiszpan sensacyjnie marnuje. Powodem repetycji było wbiegnięcie zawodników w pole karne i jego obręb przed uderzeniem zawodnika Realu Madryt. Te sytuacje zawsze są sytuacyjne, a sędziowie nie zawsze dyktują za to powtórkę. Ale czemu Batres nie nakazał powtórki pierwszego karnego, kiedy ten niedozwolony ruch też był? Czyżby dlatego, że Cardozo rzut karny zmarnował? Czy może dlatego, że arbitrowi jeszcze wtedy nie przypomniały się do końca zasady gry w piłkę nożną? Nie wspominam już o ogólnym braku konsekwencji z jego strony…

Na końcu wygrywają Niemcy

Prawdziwą wisienką na torcie była oczywiście jednostronna batalia pomiędzy Argentyną a reprezentacją Niemiec. Olivier Bierhoff trafnie zauważył, że niemiecka organizacja to mogą być już za wysokie progi dla Maradony i spółki. I tak też się stało, amatorszczyzna „boskiego Diego” została obnażona do bólu. Piłkarze grali bez żadnego pomysłu i składu, nie mieli chociażby jednej akcji wyćwiczonej na treningu. Patrząc na to z tej perspektywy, nawet nie dziwi to, że Niemcy trafili do siatki aż czterokrotnie. I dzięki temu zmierzają kolejny sukces na imprezie takiej rangi, Są jak maszyna, świetnie zorganizowana, w której funkcjonuje każdy trybik i robi to przy tym bardzo efektownie. Tak, to mogą być moi przyszli mistrzowie świata.

Ćwierćfinały dały nam wszystkim świetne emocje. Możliwe, że niezapomniane. W kąt poszły ostrożność i asekuracja. Każdy przynajmniej udawał, że chce wygrać od razu i awansować dalej. Patrząc na wszystko, co napisałem, śmiało można stwierdzić, że półfinaliści są zasłużeni. Na nich teraz jednak ciąży wielka odpowiedzialność, ażeby w dalszym ciągu wspaniałym widowiskiem zadowolić mnie, jak i nas wszystkich.

Komentarze
~LOKII (gość) - 14 lat temu

Melo nie wskoczył do składu bo kontuzjowany był
Elano. Elano grał wszystkie mecze na mundialu od
początku

Odpowiedz
~trener (gość) - 14 lat temu

tu co prawda zle wpisales nazwisko w drugim zdaniu
(Melo a nie Elano) ale dobra uwaga... melo byl
podstawowym, za elano gral dani alves... ale artykuł
dobry!

Odpowiedz
Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze