Zmiany trenerów – rozumie się je lub nie, wychodzą na lepsze i gorsze, można przez nie zapoczątkować wspaniałą erę sukcesów lub pozostawić skazy na historii klubu. Przemyślany ruch działaczy z myślą o rozpoczęciu/kontynuowaniu jakiegoś cyklu czy zwyczajne chwytanie się brzytwy przez tonącego – zawsze to ryzyko. Coś, co w La Liga przed sezonem 2017/2018 podjęło aż osiem drużyn.
Exbarcelonista zawsze mile widziany
Naturalne było rozpoczęcie przez dziennikarzy poszukiwań kandydatów na trenera FC Barcelona, po tym jak Luis Enrique zapowiedział na początku marca tego roku, że nie przedłuży wygasającego kilka miesięcy później kontraktu z klubem. I choć znalezienie szkoleniowca o profilu odpowiednim do pracy na Camp Nou jest zadaniem z gatunku niezbyt łatwych, można skorzystać z ułatwiającego poszukiwania klucza – przeszłości potencjalnego kolejnego szkoleniowca „Barcy” w stolicy Katalonii. Jeśli spojrzeć na ostatnich dżentelmenów zajmujących trenerską ławkę „Dumy Katalonii”, tylko raz postanowiono najwidoczniej od tej reguły odejść.
Ale sezon 2013/2014 pokazał, dlaczego nie było warto. Wprawdzie gablotę z trofeami uzupełnił Superpuchar Hiszpanii, ale największym osiągnięciem wówczas prowadzącego „Blaugranę” Gerardo „Taty” Martino był chyba tylko wygrany ligowy dwumecz z Realem Madryt i skończenie sezonu ligowego ponad nim, ponieważ:
– ci sami „Królewscy” wygrali z Barceloną w finale Copa del Rey,
– ich sąsiedzi znad Manzanares, Atletico, wyrzucili Katalończyków z Ligi Mistrzów w ćwierćfinale…,
– … a w ostatnim meczu sezonu, o mistrzostwo Hiszpanii, zwycięsko zremisowali na Camp Nou.
Bolesne porażki na wszystkich trzech najważniejszych frontach. I to akurat za kadencji jedynego szkoleniowca, który nie miał wcześniej kontaktu z FC Barcelona. Zaczęło się to oczywiście od Pepa Guardioli – czternaście trofeów w ciągu czterech lat, najprościej mówiąc; dalej – Tito Vilanova i Jordi Roura – mistrzostwo Hiszpanii; o sezonie Gerardo Martino już było i najnowsza historia Lucho Enrique, który w trzy lata poprowadził zespół do dziewięciu triumfów (w tym m.in. drugiego w historii klubu trypletu). Nie mając słynnego „DNA Barcelony”, większych sukcesów w Katalonii nie odniesiesz? Najwidoczniej trzeba wysnuć taki wniosek, zgodnie z którym w biurach Camp Nou musiano zatwierdzić nominację Ernesto Valverde na nowego szkoleniowca pierwszego zespołu.
Dla samego baskijskiego szkoleniowca to oczywiście największe wyzwanie w dotychczasowej trenerskiej przygodzie – tak samo jak w karierze zawodniczej, kiedy w latach 1988-1990 reprezentował barwy „Dumy Katalonii”. Swoiste powroty na stołki szkoleniowe, po rozegraniu kilkunastu spotkań na boisku, miał też w Espanyolu i Athleticu, z którym oczywiście był ostatnio związany najdłużej i najbardziej. W tej piłkarskiej części Kraju Basków grał przez sześć lat, a potem był asystentem trenera, szkoleniowcem rezerw i dwukrotnie (2003-2005 i od 2013 roku) prowadził pierwszą drużynę, z którą najlepszy wynik osiągnął w kampanii 2013/2014. Bardzo ofensywny styl gry w połączeniu z baskijskim charakterem dały wyniki, które zaprowadziły „Los Leones” do czwartego miejsca w lidze i powrotu do europejskich pucharów, których znów stali się etatowym uczestnikiem.
Tymczasem FC Barcelona potrzebuje swego rodzaju odświeżenia po poprzednim sezonie – zdobyty po raz trzeci z rzędu Puchar Króla był naprawdę marnym pocieszeniem po tym, jak Real Madryt jednak nie odpuścił przewodzenia w ligowej tabeli do samego końca, a niesamowity powrót do życia przeciwko Paris Saint-Germain przedłużył udział Katalończyków w Lidze Mistrzów jedynie na, jak się okazało, jeszcze gorszy niż 0:4 w stolicy Francji, dwumecz z Juventusem. Kampania 2016/2017 na Camp Nou pokazała przede wszystkim słabą ławkę rezerwowych „Blaugrany”, a więc można powiedzieć, rysuje się tu raczej najważniejsze zadanie Ernesto Valverde – skompletowanie zbilansowanej kadry, gotowej do gry na wszystkich frontach. Pieniądze uzyskane z klauzuli Neymara trzeba teraz odpowiednio rozdysponować, wiadomo, ale jedną z najciekawszych cech nowego szkoleniowca „Dumy Katalonii” jest odwaga w korzystaniu z wychowanków. A że jest to coś naprawdę pożądanego w Barcelonie, Bask może sobie tym również zbudować pozycję w klubie. Do końca okienka transferowego zostało mniej niż miesiąc, więc przed „El Txingurri” (co oznacza po baskijsku „mrówka”), co jest pseudonimem nowego trenera „Barcy”, pracowity czas.
Na ratunek walenckiemu klubowi… znowu
Era nowych singapurskich właścicieli Valencii zaczęła się tak pięknie – „Nietoperze” prowadzone przez Nuno Espirito Santo zanotowały świetny sezon 2014/2015, zwieńczony powrotem do Ligi Mistrzów. A potem się to wszystko, najprościej mówiąc, posypało. Z ekipy, która – wydawało się – przebojem wraca na salony hiszpańskie i europejskie, w ciągu dwóch następnych kampanii wyłoniła się taka, która miała etapy, kiedy nawet mogła drżeć o ligowy byt. Oprócz często niezrozumiałych decyzji zarządu pogrążanie się walenckiej drużyny w nędzy i rozpaczy szczególnie uosabiały kolejne zmiany szkoleniowców – od Nuno byli to Gary Neville i Cesare Prandelli, a między nominacjami tych dwóch panów swoje zdążyli się na stanowisku pierwszego trenera napracować Pako Ayestaran i Salvador „Voro” Gonzalez. Na przestrzeni tych dwóch lat jedyną ciągłością wykazano się przy kończeniu sezonów 2015/2016 i 2016/2017 na dwunastym miejscu w tabeli – dość powiedzieć, że tak słabego finiszu ligowego Valencia w XXI wieku nigdy nie osiągnęła (10. miejsce, 2007/2008), a w całej historii niżej była po ostatniej kolejce w kampanii 1987/1988!
Wydaje się więc, że to idealne warunki do pracy dla Marcelino Garcii Torala, który cztery lata temu wyciągnął Villarreal z zaplecza hiszpańskiej ekstraklasy i następne trzy sezony zawsze kończył z nim w pucharowej strefie tabeli. Ale jak na ironię, gdy rok temu „Żółta Łódź Podwodna” pierwszy raz od sześciu lat dopłynęła do czwartej lokaty i eliminacji Ligi Mistrzów, na niecały tydzień przed pierwszym starciem z AS Monaco niespodziewanie media podały, że Marcelino (przez, rzekomo, trwające od dłuższego czasu złe relacje z zawodnikami) opuszcza klub. I co ciekawe, już w tamtym czasie mógł zostać trenerem Valencii, ale przeszkodził w tym fakt, że wtedy oficjalnie był już zarejestrowany jako szkoleniowiec Villarrealu na sezon 2016/2017. Przeczekał bez pracy do maja, kiedy to oficjalnie potwierdzono jego nominację na nowego trenera „Nietoperzy”.
Na razie możemy się domyślać, że najbliższe starcie „Submarino Amarillo” z „Blanquinegros” z pewnością będzie wyjątkowe dla Marcelino, a poza tym? Jakich celów można się spodziewać po Valencii na kampanię 2017/2018? Po takich dwóch latach zadowolą się samym skończeniem sezonu w europejskiej strefie tabeli czy od razu przypuszczony atak na pożądane czwarte miejsce, nie wspominając na razie o wynikach w Copa del Rey i La Liga? Asturyjczyk z pewnością ma znakomitą okazję do potwierdzenia swojej reputacji i warsztatu.
Z bielsistami do Ligi Mistrzów?
Zdobytymi trzema z rzędu pucharami Ligi Europy oczywiście nikt nigdy na Estadio Ramon Sanchez Pizjuan gardził nie będzie, ale taki klub jak Sevilla przecież ma swoje ambicje, w tym przypadku – zaistnienie w Champions League, w przypadku Andaluzyjczyków sprowadzające się do chociaż wyjścia z grupy. „Los Nervionenses” udało się to w końcu w zeszłym sezonie, pierwszy raz od kampanii 2009/2010. To tylko jedno z kilku miłych wspomnień, jakie w kibicach Sevilli zostawił Jorge Sampaoli, który na Pizjuan przyniósł ze sobą totalne zafiksowanie piłkarską ideą Marcelo Bielsy, którego jest wielkim fanem. Wyczerpujący futbol za Argentyńczyka ostatecznie zaprowadził andaluzyjski zespół do czwartego miejsca w lidze, ale „El Loquito” po sezonie wrócił do ojczyzny jako nowy selekcjoner reprezentacji Argentyny. Stołek na Pizjuan długo nie pozostał wolny, bo tamtejszy zarząd postanowił skorzystać z możliwości zatrudnienia Eduardo Berizzo, któremu po sezonie wygasł kontrakt z Celtą Vigo. Tak oto w Sevilli jednego bielsistę zastąpił drugi.
Celta za Toto Berizzo zawsze miała dwa oblicza w trakcie sezonu – pierwszą rundę przechodziła jak burza, imponowała ofensywnym i poukładanym stylem gry oraz wynikami, a Estadio Balaidos było gorącym terenem dla każdego. Ale za każdym razem w pewnym momencie następowało załamanie formy i serie porażek lub bez wygranej. Sprawiło to, że pomimo swoich ambicji tylko raz „Celestes” zdołali zakwalifikować się do europejskich pucharów, rok temu zajmując szóste miejsce w tabeli. To zdecydowanie najlepszy wynik zespołu z Galicji, odkąd wrócił do ekstraklasy pięć lat temu, albowiem takie miejsca zajmował w lidze, począwszy od kampanii 2012/2013 – siedemnaste (z zaledwie punktem przewagi nad strefą spadkową!), dziewiąte (za Luisa Enrique), ósme, wspomniane szóste i z historii najnowszej, trzynaste.
Wyczerpujący futbol za Sampaolego ostatecznie zaprowadził andaluzyjski zespół do czwartego miejsca w lidze, ale „El Loquito” po sezonie wrócił do ojczyzny jako nowy selekcjoner reprezentacji Argentyny.
Choć ostatnia edycja La Liga została zakończona przez Celtę najniżej, od kiedy była beniaminkiem, nie można mówić, że w czerwono-białej części Andaluzji doszło do zmiany in minus, wprost przeciwnie. Ze składem znacznie bogatszym i jakościowo lepszym niż na Balaidos Berizzo naprawdę może się popisać swoim warsztatem. Nowe możliwości w walce o nowe cele – Argentyńczyk nie poprowadzi teraz zespołu tylko aspirującego za każdym razem do pucharów, lecz ich etatowego uczestnika, mającego apetyty na coś więcej niż faza grupowa Champions League i Liga Europy. A wszyscy regularnie śledzący Sevillę na odpoczynek od ofensywnych fajerwerków nie będą mogli liczyć.
Z szachownicy żółtej na zielono-białą
Las Palmas wróciło do La Liga w sezonie 2015/2016 i cóż… Uciułane w ośmiu meczach zaledwie pięć punktów musiało skończyć się pożegnaniem z autorem awansu do elity, Paco Herrerą, i zastąpieniem go Quique Setienem. Debiutujący w roli trenera zespołu pierwszoligowego pasjonat gry w szachy zasiadł do tej źle zaczętej partii, której punktem wyjścia było osiemnaste miejsce w tabeli, i tak ją rozegrał, że popularne „Kanarki” skończyły pierwszą po trzynastu latach kampanię w La Liga na jedenastym miejscu w tabeli. A z kolei w następnym sezonie, wydawało się, mogło być jeszcze lepiej, takie myślenie nie było przypadkowe – Estadio Gran Canaria utrzymywało się najdłużej po Santiago Bernabeu ze statusem niezdobytej twierdzy ligowej (Sevilla zdobyła Wyspy Kanaryjskie w dwudziestej drugiej kolejce, a Barcelona Madryt – trzydziestej trzeciej), a podopieczni Setiena grali nie tyle efektywnie, ile wręcz bardzo efektownie.
https://www.youtube.com/watch?v=ssoxmXoBll8
W marcu jednak Setien ogłosił, że nie przedłuży kontraktu z „Kanarkami”, gdyż – jak sam mówił – nie jest w 100% szczęśliwy w Las Palmas. Mocno wpłynęło to na zespół, najprościej zobrazuje to bilans dwudziestu jeden meczów ligowych, które kanaryjska drużyna rozegrała od odpadnięcia z Atletico Madryt w 1/8 finału Copa del Rey – cztery zwycięstwa, trzy remisy i czternaście porażek. Zero punktów w pięciu ostatnich meczach sezonu, zakończonego na czternastym miejscu w tabeli. O jedną pozycję wyżej niż, jak się później okazało, przyszły pracodawca Setiena, Real Betis.
„Los Verdiblancos”, podobnie jak Las Palmas, wrócili do ekstraklasy w sezonie 2015/2016 (choć oni byli w Primerze nieobecni tylko przez jedną kampanię). I choć na koniec tej edycji rozgrywek zameldowali się na lokacie dziesiątej, tak rok później zajęli piętnastą. Do europejskich pucharów nie udało się wrócić ani nawet zbliżyć, ale czy można się temu dziwić, jeśli na Benito Villamarin co rusz pojawiał się w ciągu tego czasu nowy szkoleniowiec? Od (kolejnego zresztą) zwolnienia Pepe Mela w styczniu zeszłego roku stołek trenerski Betisu zajmowali Juan Merino, Gustavo Poyet, Victor Sanchez i Alexis Trujillo. Za każdym razem wciąż nie to w grze drużyny, co chciano by w zielono-białej części Andaluzji oglądać. Teraz czas Quique Setiena, na poukładanie figur i odpowiednie rozegranie przyszłego sezonu.
Nowe twarze
Szkoleniowcy już doświadczeni na poziomie Primera Division są jednak połową tych interesujących roszad. Pora przyjrzeć się debiutanckim postaciom przyszłego sezonu, którzy będą rządzić w Kraju Basków, Galicji i na Wyspach Kanaryjskich.
Na Estadio Balaidos powraca Juan Carlos Unzue, dotychczas asystent Luisa Enrique w Barcelonie i właśnie w Celcie Vigo. Dla byłego piłkarza m.in. Osasuny (której jest wychowankiem), „Dumy Katalonii” czy Sevilli będzie to już trzecie podejście do samodzielnej pracy w roli szkoleniowca pierwszej drużyny (na Camp Nou był trenerem bramkarzy za kadencji Rijkaarda i Guardioli). Jego pierwszym klubem w karierze trenerskiej była Numancia w sezonie 2010/2011, z którą zajął w Segunda Disivion dziesiąte miejsce, a drugim Racing Santander. Nad Zatoką Biskajską pracował jednak zaledwie… pięćdziesiąt cztery dni – ekipa z Kantabrii pod jego batutą grała tylko w presezonie 2012 roku, a przez brak porozumienia z zarządem klubu co do kontraktu został zwolniony na sześć dni przed pierwszym meczem rozgrywek na zapleczu La Liga. Teraz spróbuje wykorzystać nabyte przy Lucho doświadczenie, pracując tam, gdzie panowie pierwszy raz się spotkali cztery lata temu. Można powiedzieć, że jednym z czekających na niego wyzwań w Galicji jest odnieść pierwsze ligowe zwycięstwo od… 16 kwietnia (siedem spotkań bez zwycięstwa). Ale jeśli w presezonie przeprowadza się takie akcje…
https://twitter.com/13_Jota/status/893812420438896640/video/1
Swoisty awans zawodowy uzyskali Jose Ziganda i Manolo Marquez, byli już trenerzy rezerw odpowiednio Athleticu i Las Palmas. Pierwszy jest kolejnym byłym zawodnikiem (w tym przypadku napastnikiem) baskijskiego zespołu, choć karierę zaczynał w Pampelunie, gdzie miał okazję kopać piłkę razem z Janem Urbanem. Na El Sadar zaczynał również swoją przygodę trenerską, i to z niezłymi efektami, jeśli za takowe uznać dwukrotne ocalenie ekipy z Nawarry od spadku, w sezonach 2006/2007 i 2007/2008. Natomiast z Krajem Basków związany jest od sześciu lat, kiedy to w 2011 roku objął stanowisko szkoleniowca Bilbao Athletic, drugiej drużyny „Los Leones”. Oprócz tego, że ta funkcja pozwoliła mu znakomicie poznać klubową akademię i znajdujące się w niej talenty, miał też możliwość oglądania z bliska dwóch świetnych kolegów po fachu – Marcelo Bielsy i Ernesto Valverde. Od obu panów popularny „Cuco” uczył się czy to nowinek taktycznych, czy stylu prowadzenia zespołu, więc jednego można być pewnym – Athletic w przyszłym sezonie będzie grał ofensywnie, a rywale meczów na Nuevo San Mames mogą się obawiać jeszcze bardziej.
Historia zatrudnienia nowego trenera Las Palmas jest niewiele mniej ciekawa. Po rezygnacji Quique Setiena wydawało się pewne, że jego następcą zostanie Roberto De Zerbi, zwłaszcza że Włoch miał już rozwiązany kontrakt z Palermo. Ale na ostatniej prostej do porozumienia nie doszło i jak powiedział prezydent kanaryjskiego klubu, postanowiono wziąć „człowieka stąd” – dotychczas trenera rezerw, tego, który w tym wyścigu nie był uwzględniany jako faworyt, Manolo Marqueza. Trenerskie CV Katalończyka, który wcześniej m.in. przez prawie rok prowadził drugą drużynę Espanyolu, naprawdę nie powala na kolana, będzie to oczywiście dla niego pierwsze zderzenie z ekstraklasą. Można się zastanawiać, jak bardzo w pracy na nowym gruncie pomoże mu jego asystent, klubowa legenda – Juan Carlos Valeron.
Jednego można być pewnym – Athletic w przyszłym sezonie będzie grał ofensywnie, a rywale meczów na Nuevo San Mames mogą się obawiać jeszcze bardziej.
Natomiast o zmianie szkoleniowca w Deportivo Alaves można rzec, że ma dwa oblicza, i to kontrastujące ze sobą. Z jednej strony to była wręcz sensacja, że Mauricio Pellegrino zrezygnował z dalszej pracy na Estadio Mendizorroza, po tym jak w pierwszym sezonie w La Liga, po dziesięciu latach nieobecności w ekstraklasie, doprowadził zespół do dziewiątego miejsca w tabeli i finału Copa del Rey, a z drugiej zachowanie chyba pewnego nowego trendu w Vitorii, jakim jest rozstawanie się ze szkoleniowcem, który naprawdę odniósł sukces z baskijskim zespołem. W końcu co było z Jose Bordalasem, który dał ekipie „El Glorioso” wymarzony powrót do Primera Division rok temu? Został zwolniony, a klub w swoim oświadczeniu stwierdzał, że ten szkoleniowiec nie jest człowiekiem, który pomógłby drużynie w następnej kampanii się w La Liga utrzymać. Cóż, w każdym razie mieli nosa, że ligowy byt na następny sezon w elicie zapewniłby im Pellegrino.
Następcą ojca historycznego sukcesu Alaves został Luis Zabeldia. Argentyńczyk karierę piłkarską zakończył już w wieku dwudziestu dwóch lat, a przyczyną tego była poważna kontuzja lewego kolana. Pomimo przejścia trzech skomplikowanych operacji próby powrotu na boisko spełzły na niczym, ale zdecydował się pozostać przy piłce w roli szkoleniowca, zaczynając od ukończenia studiów na kierunku dziennikarstwo sportowe i roli asystenta trenera macierzystej drużyny, Club Atlético Lanús, z czasem przejmując tam stołek szkoleniowca. Z tą ekipą potrafił wywalczyć trzecie i czwarte miejsce w rozgrywkach ligowych oraz zakwalifikować się zarówno do rozgrywek Copa Libertadores, jak i Copa Sudamericana. Potem wypłynął na trenerskie wody Argentyny, Ekwadoru, Meksyku i Kolumbii, pracując m.in. w Santosie Laguna (w swoim pierwszym sezonie dotarł do ćwierćfinału ligowej fazy play-off i półfinału Ligi Mistrzów CONCACAF), Barcelonie SC Guayaquil (w sezonie 2012 wygrana wiosenna faza Primera Etapa), LDU Quito (w 2015 roku triumfował w wiosennej fazie Primera Etapa, w przekroju całych rozgrywek wywalczył zaś tytuł wicemistrza kraju) czy Racingu de Avellaneda (dotarł do finału krajowego pucharu, przegrywając w nim jednak z Boca Juniors).
Ogółem rzecz biorąc, Argentyńczyk zyskał reputację jednego z najzdolniejszych szkoleniowców młodego pokolenia, którą teraz spróbuje potwierdzić na Półwyspie Iberyjskim. Miał już na to szansę – w 2011 roku został trenerem Almerii, świeżego spadkowicza z Primera Division. Ale niecałe dwa tygodnie później trzeba było mu wracać do domu, ponieważ nie spełniał wymogów hiszpańskiej federacji, uprawniających do zasiadania na ławce trenerskiej zespołu w rozgrywkach drugoligowych – rozporządzenie RFEF (Królewski Hiszpański Związek Piłki Nożnej) pozwalało na to, w przypadku zagranicznych trenerów, dopiero po trzech latach pracy, a Zubeldia miał wówczas za sobą nieco ponaddwuletnie doświadczenie z Lanus. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze.
Ciekawostka – mając zaledwie trzydzieści sześć lat, Luis Zubeldia jest teraz najmłodszym trenerem w Primera Division. I taka sytuacja nie jest mu obca, ponieważ w momencie objęcia sterów w Club Atletico Lanus miał na karku dwadzieścia siedem wiosen, co uczyniło go najmłodszym trenerem w historii ligi argentyńskiej.