Gholizadeh – czy warto na niego czekać?


Przedstawiamy pięć innych transferów „Kolejorza”, których pozytywna weryfikacja wymagała od kibiców sporo cierpliwości

21 sierpnia 2024 Gholizadeh – czy warto na niego czekać?
Dariusz Skorupiński

Patrząc przez pryzmat poprzedniego sezonu, Ali Gholizadeh może być postrzegany jako jeden z największych niewypałów transferowych w historii Lecha Poznań. Biorąc pod uwagę kwotę transferu, oczekiwania i postawę zespołu po jego przybyciu, jest naprawdę murowanym kandydatem do pierwszego miejsca w tej klasyfikacji. Promyki nadziei na to, że nie będzie to najgorszy transfer w historii Lecha dało jego wejście z ławki w Częstochowie oraz okraszony asystą występ przeciwko Zagłębiu Lubin. Czy Lech, znając historię swoich wzmocnień, powinien czekać na wystrzał formy Irańczyka?


Udostępnij na Udostępnij na

Ali Gholizadeh przechodził poprzedniego lata do Lecha Poznań po niezwykle długiej sadze transferowej. Wielokrotny reprezentant Iranu był jednym z flagowych elementów projektu Piotra Rutkowskiego i Tomasza Rząsy. Dyrektor sportowy „Kolejorza” w 2023 roku konstruował „najdroższą kadrę w historii Lecha Poznań”.

Irańczyk został nowym rekordem transferowym poznańskiego zespołu. Jednocześnie potrzebował tylko roku, by skompromitować pion sportowy klubu, jego sztab medyczny, a momentami nawet osoby odpowiedzialne za klubowe social media. Sam również stał się pośmiewiskiem. Wszyscy w Poznaniu uważali go latem za największy niewypał transferowy w historii.

Wszystko nie tak

Oczekiwano bardzo wiele, a otrzymano mniej, niż ktokolwiek przewidywał, nawet w najczarniejszych scenariuszach. Ali Gholizadeh kupowany był, by wzmocnić zespół w fazie grupowej Ligi Konferencji Europy. „Kolejorz” nawet się do niej nie dostał, a na dodatek Ali wrócił do gry dopiero w listopadzie, wiele tygodni po szacowanej pierwotnie dacie. Bardzo niemrawy początek można było tłumaczyć powrotem po bardzo groźnym urazie, ale problemy zaczęły się nawarstwiać.

Zawodnik krytykowany był za opuszczenie zimowego okresu przygotowawczego na rzecz gry w Pucharze Azji. Natomiast po powrocie do Poznania wcale nie było lepiej. Ali Gholizadeh pod batutą Mariusza Rumaka rozegrał tylko sześć spotkań. Nie strzelił żadnej bramki, nie zanotował ani jednej asysty, ale najgorszy w jego grze był zupełny brak przebłysku.

Irańczyk w niczym nie przypominał piłkarza, który mógłby pobić rekord transferowy jakiegokolwiek profesjonalnego klubu w Polsce. Nikt nie mógł pozwolić sobie na optymizm. Apogeum załamania nastąpiło w kwietniu, gdy ponownie doznał kontuzji kolana i wypadł do końca sezonu.

Wreszcie promyk nadziei

Do sezonu 2024/2025 mógł już przygotować się razem z drużyną, ale u Nielsa Frederiksena Irańczyk zdecydowanie nie miał łatwo. Duńczyk stwierdził bowiem, że przy intensywności, którą szkoleniowiec chce w Poznaniu wprowadzać, Irańczyk jest zbyt wolny, by grać na skrzydle. A na pozycji ofensywnego pomocnika w atomowym stylu nową kampanię rozpoczął Afonso Sousa. Irańczyk nie był w stanie wygryźć Portugalczyka z wyjściowego składu. Na dodatek po wejściach z ławki nie dawał trenerowi argumentów, by ten zaczął na piłkarza stawiać.

Wszystko zmieniło się w hicie 4. kolejki, w którym Lech mierzył się z Rakowem Częstochowa. Ali Gholizadeh otrzymał w tamtym spotkaniu zaledwie 21 minut, ale jego wejście po raz pierwszy wiele zmieniło w grze poznańskiej drużyny. Wszystko, co Lech miał do zaoferowania w ofensywie w drugiej połowie meczu z Rakowem, wychodziło właśnie z inicjatywy Irańczyka.

Po raz pierwszy kibice mogli zobaczyć u niego luz z piłką przy nodze, za który „Kolejorz” zapłacił ogromne pieniądze. W tamtym spotkaniu z asysty „okradł” Irańczyka Bryan Fiabema. Norweg nie wykorzystał fantastycznej centry skrzydłowego i Lech skończył mecz na zero z przodu. Mimo tego Ali po raz pierwszy w niebiesko-białych barwach zostawił na boisku dobre wrażenie.

Notowania Gholizadeha w górę

Zauważył to również Niels Frederiksen, który w spotkaniu z Zagłębiem nagrodził Irańczyka grą w pierwszym składzie. Gholizadeh wyszedł w Lubinie zamiast Dino Hoticia, a Bośniak sezon rozpoczął przecież wyśmienicie. Można mieć wobec tego nadzieję, że Ali naprawdę zaimponował duńskiemu szkoleniowcowi.

Może Frederiksen zmienił zdanie i uznał, że nominalny skrzydłowy faktycznie może grać na prawej flance? Irańczyk schodzi oczywiście do środkowej strefy, gdzie operuje również Afonso Sousa, ale okazało się, że współpraca tej dwójki może być bardzo owocna. Koronkową akcję całego zespołu zwieńczył właśnie ten duet. Ali Gholizadeh popisał się świetnym zagraniem prostopadłym do Sousy, a ten wzorcowo wpakował piłkę do bramki Dominika Hładuna.

W meczu z Zagłębiem Lubin Ali wyglądał bardzo dobrze. Ostatnie dwa tygodnie wyglądają na przełom w kwestii irańskiego skrzydłowego. Daje to sporo powodów do optymizmu, ale w przypadku piłkarza, który stracił praktycznie cały poprzedni sezon, nadal można mieć wątpliwości. Szczególnie że w mediach pojawiła się informacja o rozmowach irańskiego zespołu Persepolis ze skrzydłowym Lecha. Sam Gholizadeh podobno zgodził się na potencjalny transfer, a wszystko pozostaje w rękach klubów, które muszą się dogadać.

Pat?

Lech jest więc w sytuacji patowej. Zwyżka formy skrzydłowego może być spowodowana chęcią odejścia i przekonania do siebie przedstawicieli Persepolis. Mimo tego sprzedaż piłkarza, wobec którego oczekiwania były tak duże, jest ryzykowna. Wokół Lecha mogą pojawić się zarzuty, że nie dał piłkarzowi czasu na boisku, by pokazał swoje umiejętności.

Na nieszczęście „Kolejorza” jest również druga strona medalu. Gdyby Ali Gholizadeh po zakończeniu okresu transferowego ponownie obniżył loty, pion sportowy byłby krytykowany za odrzucenie oferty transferowej. Lech wydał na Irańczyka prawie 2 miliony euro, więc jakakolwiek minimalizacja strat byłaby dla poznańskiego klubu korzystna. Albo na boisku, albo po sprzedaży piłkarza i zejścia z jego pensji.

W Poznaniu muszą więc liczyć na to, że Ali zwyczajnie w końcu złapie rytm i pewność siebie. Przygotowywał się z zespołem, więc trener Frederiksen wie, czego może od skrzydłowego oczekiwać. Sam zawodnik również ma sporo do udowodnienia. Na dodatek kilka transferów Lecha z przeszłości również potrzebowało czasu, by pokazać pełnię swoich możliwości. Wielu piłkarzy, już niemalże skreślonych, zdołało się jeszcze podnieść. Wśród spektakularnych niewypałów Lecha Poznań znalazło się kilku, którym udało się pozbyć tej łatki, a na rozbłyśnięcie ich gwiazd kibice musieli trochę poczekać.

Kristoffer Velde

Norweg to szczególny przykład z tej listy. Pierwsze wrażenie zrobił nawet dobre, ale później przez niemal pół roku degrengolada trwała nieprzerwanie. Podniósł się za kadencji Johna van den Broma. Holenderski szkoleniowiec w niego wierzył, choć sam Velde był już przez kibiców skreślony.

Kilka tygodni dzieliła obecność piłkarza na „transferowej liście wstydu” od skandowania jego nazwiska po magicznym wieczorze w Lidze Konferencji Europy. Listy nie rozpoczniemy jednak od Kristoffera Velde, bowiem o jego sinusoidalnej przygodzie w Lechu Poznań pisaliśmy już TUTAJ.

Joao Amaral

Rekord transferowy

Portugalczyk to nieco inny przykład od Irańczyka, ponieważ były piłkarz Benfiki Lizbona od początku pokazywał wielką piłkarską jakość. Z drugiej strony Amaral jest też jedynym piłkarzem, wobec którego oczekiwania były podobne jak w przypadku Gholizadeha. Chociaż w sprawie jego transferu media również mówiły o nowym rekordzie transferowym poznańskiego klubu. „Kolejorz” zapłacił bowiem za Amarala aż 1,5 miliona euro. Oczekiwano, że Portugalczyk z marszu wejdzie do pierwszego składu i stanie się liderem ofensywy Lecha.

Pierwsze wrażenie faktycznie zrobił dobre, jego pierwszy sezon również był przyzwoity. Mimo tego jego bilans ośmiu bramek i trzech asyst w lidze znalazł się w cieniu fatalnego sezonu w wykonaniu całej drużyny. W kolejnej kampanii obniżył loty, na dodatek trener Żuraw często wprowadzał go z ławki rezerwowych.

Wówczas objawiła się najciemniejsza strona Joao Amarala. Zimą 2020 roku wydał oświadczenie, w którym zakomunikował, że musi wracać do Portugalii z powodów rodzinnych (żona piłkarza była w ciąży). Sytuacja zrozumiała, ale Amaral praktycznie skreślił się w oczach kibiców, gdy będąc już w Portugalii udzielił kolejnego wywiadu. Powiedział wówczas, że w Poznaniu trener z rezerw (tak określił Dariusza Żurawia chcąc go prawdopodobnie zdyskredytować) odebrał mu radość z gry w piłkę.

W Lechu Joao Amaral był praktycznie skreślony. Na jego pozycję „Kolejorz” sprowadził Daniego Ramireza. Hiszpan grał fantastycznie, a na dodatek z akademii do pierwszej drużyny wchodził Filip Marchwiński. Wszyscy liczyli na jego szybki rozwój, a Amaral wydawał się być niepotrzebny.

W Portugalii nie nawiązywał formą do sezonu, po którym uwagę zwróciła na niego Benfica, a w Poznaniu nikt nie chciał w drużynie chimerycznej gwiazdki, która ma tendencje do płaczu w mediach. Za Amaralem nie tęsknił nikt. Liczono co najwyżej pieniądze, które na niego zmarnowano.

Maciej Skorża

W sezonie 2020/2021 wszystko się w Lechu popsuło. Dani Ramirez był cieniem samego siebie, Filip Marchwiński był bardzo młody i naturalne były u niego wahania formy. Dariusz Żuraw został zwolniony w złej atmosferze, ale jego odejście z klubu oznaczało możliwość powrotu Joao Amarala.

Wiosną 2021 roku Portugalczyka traktowano jednak jako piłkarza, na którym Lech będzie chciał cokolwiek zarobić. Miał przed sobą ostatni rok kontraktu, a Poznań był dla niego miejscem, w którym „odebrano mu radość z gry w piłkę”. Maciej Skorża, który zastąpił Dariusza Żurawia, miał jednak wobec piłkarza zupełnie inne plany.

Nowy szkoleniowiec poznańskiego klubu postanowił mu zaufać. Portugalczyk wyglądał bardzo dobrze w sparingach, a sezon rozpoczynał grą w pierwszym składzie. Maciej Skorża uczynił z niego centralną postać ofensywy „Kolejorza”. Zaryzykował i potraktował piłkarza jak gwiazdę, a ten odpłacał mu się za zaufanie cudowną grą. Obrażalski i nieobecny Joao Amaral stał się tylko wspomnieniem.

Gwiazdor z prawdziwego zdarzenia

Portugalczyk świetnie operował między liniami defensywy przeciwników, grał jak ktoś z innego piłkarskiego świata. Do tego wszystkiego dokładał jeszcze liczby, a Lech notował świetne rezultaty. Pół roku dobrej gry sprawiło, że z zawodnika, na którym klub chciał tylko zarobić, Amaral stał się kimś wyjątkowym. Wypracował sobie taką renomę, że z podpisania nowego kontaktu klubowa telewizja zrobiła osobną relację filmową o pięknie brzmiącym tytule „Misja Portugalia”.

Na wybuch formy Portugalczyka trzeba było czekać bardzo długo, bowiem aż trzy lata. Zanim stał się liderem drużyny z prawdziwego zdarzenia, przeszedł bardzo wiele. Konflikty z trenerami, niechęć kibiców i próby wymuszania odejścia. Na dodatek wyrobił sobie opinię płaczka i piłkarza, który kompletnie nie radzi sobie z presją oczekiwań. Znalazł się jednak trener, który zbudował tego piłkarza na nowo.

Zaufał mu i sprawił, że Joao Amaral notując w ekstraklasie czternaście bramek i osiem asyst doprowadził „Kolejorza” do upragnionego tytułu mistrzowskiego. Jeśli Niels Frederiksen znajdzie klucz do Alego Gholizadeha i zdobędzie najcenniejsze trofeum ligowe, kontuzje i plotki transferowe o transferze do Persepolis odejdą w niepamięć.

Marcin Robak

Urazy – precedens dla Gholizadeha?

Polski napastnik został sprowadzony do Lecha Poznań latem 2015 roku. Po mistrzostwie Polski „Kolejorz” stracił Zaura Sadajewa. Czeczen był podstawowym napastnikiem w drużynie Macieja Skorży, która wywalczyła tytuł mistrzowski. Równolegle do Marcina Robaka, do Lecha przychodził również Dennis Thomalla i to ta dwójka miała zapewnić Lechowi bramki. Wobec obu oczekiwania były spore, a Robak był już sprawdzony w ekstraklasie.

Wszyscy więc wiedzieli, że potrafi strzelać gole na polskich boiskach.
W poprzednim sezonie, mimo zmagania się z kontuzją kostki, Robak zdołał trafić do siatki jedenaście razy, a dwa lata wcześniej został królem strzelców ligi z 22. bramkami na koncie. Kibice Lecha pamiętali go również z sezonu 2013/2014, gdy w barwach Pogoni załadował Lechowi pięć bramek w jednym meczu. Wszyscy oczekiwali od doświadczonego napastnika skuteczności w lidze, jak i w europejskich pucharach.

W swoim pierwszym sezonie Robak był poniżej poziomu Dennisa Thomalli, który w Poznaniu jest uważany za karykaturę napastnika. W ekstraklasie zagrał tylko osiem razy strzelając dwie bramki. Stracił niemal cały sezon z powodu urazu stawu skokowego, z którym zmagał się już w Pogoni Szczecin. Potrzebne były zabiegi, opinie wielu specjalistów oraz przedłużająca się rehabilitacja.

Po pierwszym sezonie wydawało się, że Lech sprowadził do siebie zawodnika, który nową jakość może wprowadzić jedynie w klinice Rehasport. W tym aspekcie widać dużo cech wspólnych z Alim Gholizadehem. Szczególnie że nie był to transfer z potencjałem sprzedażowym. Robak miał już ponad 30 lat, więc miał być od samego początku gwarantem strzelania bramek.

Nowy transfer i joker z ławki

Przed kolejnym sezonem Jan Urban (ówczesny trener Lecha) dolewał oliwy do ognia mówiąc, że Robaka wracającego po kontuzji można uważać za dodatkowy transfer. Nikt w to nie wierzył, szczególnie że Lech sezon 2016/2017 rozpoczął w fatalnym stylu. Robak jako „nowe wzmocnienie” był wyszydzany przez kibiców. Zamiast goli można było mu odliczać liczbę meczów z rzędu, w których był zdolny do gry. Pierwszą bramkę zdobył dopiero w 4. kolejce, a Jan Urban wkrótce pożegnał się z posadą szkoleniowca Lecha Poznań.

Przyszedł nowy trener Nenad Bjelica, Lech zaczął punktować, a Marcin Robak rozwiązał worek z bramkami. Lech wreszcie dysponował skutecznym snajperem. Mimo świetnej formy napastnika chorwacki szkoleniowiec bardzo często wpuszczał Robaka z ławki. Pewne miejsce w wyjściowej jedenastce miał promowany na sprzedaż Dawid Kownacki. Robak dobrze odnalazł się w roli jokera wchodzącego z ławki. Strzelał również dużo z rzutów karnych i stał się jednym z walczących o koronę króla strzelców.

Konflikt

Właśnie to indywidualne osiągnięcie stało się kością niezgody między trenerem Bjelicą a skutecznym napastnikiem. Robak wściekał się na szkoleniowca, że mimo świetnej formy wciąż wchodzi z ławki rezerwowych i nie może w pełni rywalizować o tytuł najlepszego strzelca. Atmosfera w szatni „Kolejorza” nie należała do najlepszych. Pod koniec sezonu Lech zaprzepaścił szansę na tytuł mistrzowski, a w klubie ścierały się bardzo mocne charaktery. Sam Marcin Robak zdobył ostatecznie statuetkę dla najlepszego strzelca, a Lech Poznań zdołał wypromować Dawida Kownackiego.

Nikt po fatalnym, naznaczonym urazami sezonie 2015/2016 nie spodziewał się, że Robak zdoła jeszcze nawiązać do swoich najlepszych lat w PKO BP Ekstraklasie. „Kolejorz” musiał poświęcić rok, by doprowadzić zdrowie napastnika do odpowiedniego stanu. Ten odpłacił się potem wieloma strzelonymi bramkami. Nie zdobył mistrzostwa, ale trudno oczekiwać od napastnika więcej niż walki o koronę króla strzelców w lidze.

Na jego miejsce Lech sprowadził kolejnego świetnego snajpera – Christiana Gytkjaera – więc nie żałowano sprzedaży Robaka do Śląska Wrocław. A ostatecznie rację miał Jan Urban. Robak okazał się w 2016 roku dodatkowym transferem do Poznania.

Maciej Wilusz

Niechciany, kontuzjowany

Wobec tego stopera oczekiwania były zdecydowanie mniejsze. W niczym nie przypominały nadziei związanych z Amaralem czy Alim Gholizadehem. Wilusz przychodził do Poznania latem 2014 roku z pierwszoligowego GKS-u Bełchatów na zasadzie wolnego transferu, a poprzedni rok spędził w 1. lidze.

Z drugiej jednak strony lewonożny środkowy obrońca w styczniu 2014 roku zadebiutował w reprezentacji Polski, a rok spędzony na zapleczu PKO BP Ekstraklasy opinia publiczna uważała za zmarnowany. Otoczka wobec jego przyjścia była niemała, bowiem „Kolejorz” o podpis tego piłkarza rywalizował między innymi z Legią Warszawa i Lechią Gdańsk.

Pierwszy sezon był dla Wilusza kompletnie stracony. Lech zdobył mistrzostwo Polski, ale obrońca był całkowicie marginalizowany z powodu kontuzji. W ekstraklasie zagrał tylko osiem razy, a potem wypadł ze składu z powodu zwichnięcia prawego stawu ramiennego. Gdy już wrócił do zdrowia, Maciej Skorża nie widział go swoim składzie.

Wilusz musiał udać się na wypożyczenie do Korony Kielce. Tam pokazał, że potrafi grać w piłkę. W związku z tym wrócił do Lecha, gdzie szkoleniowcem był już Jan Urban, ale w Poznaniu ewidentnie sobie nie radził. Z nim w składzie „Kolejorz” wyglądał fatalnie, Wilusz popełniał błąd za błędem niemal w każdym meczu.

Wilusz się nie poddał

Po zmianie trenera defensor mógł liczyć na nowe rozdanie, ale dalej prezentował się fatalnie. Otrzymał od Nenada Bjelicy cztery szanse, a potem, na resztę jesieni, wylądował na ławce rezerwowych. Obrońca był w klubie niechciany, a za pół roku kończył mu się kontrakt. Na dodatek udzielił jeszcze wywiadu, w którym podkreślał, że nie jest pogodzony ze swoim niepowodzeniem w Poznaniu i jeszcze pokaże, na co go tak naprawdę stać. Nikt mu nie wierzył. Wówczas w klubie był od dwóch i pół roku i nie pokazał jeszcze nic pozytywnego.

Nenad Bjelica potrafi jednak odbudowywać piłkarzy. Pokazał to już stawiając na Marcina Robaka, w którego niewielu w Poznaniu wierzyło. I udało mu się również dotrzeć do Macieja Wilusza. Wiosną 2017 roku stał się najlepszym ze stoperów „Kolejorza”, a warto dodać, że często grał wówczas w duecie z Janem Bednarkiem sprzedanym później do Premier League. Lewonożny obrońca stał się filarem obrony Lecha Poznań i sprawił, że odejście Paulusa Arajuuriego do Broendby nie wiązało się z aż tak dużym bólem głowy chorwackiego trenera, jaki mogła spowodować strata fińskiego gracza.

Dobra forma na wiosnę 2017 roku sprawiła, że obrońca nie przedłużył wygasającej umowy i spróbował swoich sił w Rosji. Do Poznania wrócił w 2022 roku i pracuje w strukturach Lecha. Jest w sztabie szkoleniowym w zespołach juniorskich „Kolejorza”. Poza typowymi wartościami szkoleniowymi może jeszcze przekazywać młodym zawodnikom, by nigdy się nie poddawali. Wilusz pracował na wystrzał formy w Poznaniu aż dwa i pół roku.

Łukasz Teodorczyk

10 milionów euro

Gdy Lech Poznań interesował się Łukaszem Teodorczykiem zimą 2013 roku, właściciel Polonii Warszawa Ireneusz Król zarzekał się, że nie sprzeda go nawet za 10 milionów euro. Mariusz Rumak bardzo nalegał na sprowadzenie tego piłkarza do rywalizacji z Bartoszem Ślusarskim i Vojo Ubiparipem. Negocjacje bardzo się przeciągały i ostatecznie w lutym 2013 roku Teodorczyk trafił do Poznania. 125 tysięcy euro w niczym nie przypominało kwoty, o której mówił Ireneusz Król. Po takich zapowiedziach i dobrej formie jesienią oczekiwania wobec nowego napastnika były bardzo duże.

Popularny „Teo” dołączył do zespołu już po okresie przygotowawczym, nie zagrał w barwach Lecha żadnego sparingu. Wydawało się jednak, że dobrze wprowadził się do drużyny. Już w swoim debiucie zanotował dwie asysty. Później jednak było tylko gorzej.

Z każdym kolejnym meczem kibice frustrowali się, ponieważ Teodorczyk nie trafiał do siatki. W 14. meczach w ekstraklasie ustrzelił tylko jedną bramkę. Od napastnika, który debiutował tamtej wiosny w reprezentacji Polski, a właściciel byłego klubu zarzekał się, że nie sprzeda go za 10 milionów euro, można było oczekiwać więcej. Przed większą krytyką młodego napastnika uratowała świetna runda wiosenna w wykonaniu Bartosza Ślusarskiego.

Goleador

Wymagająca publika w Poznaniu oczekiwała, że jeśli Teodorczyk przepracuje z drużyną cały okres przygotowawczy, uda mu się odzyskać formę z Polonii Warszawa. Wraz z nowym sezonem narodzić się miał nowy „Teo”. Początek sezonu w jego wykonaniu znowu rozczarował. Niewielu już wierzyło, że ten piłkarz będzie w stanie zagwarantować Lechowi dwucyfrową liczbę bramek w sezonie.

Odrodzenie napastnika nastąpiło dopiero w 9. kolejce, ale od tamtej pory „Teo” był niezwykle skuteczny. Napastnik strzelał bramki, a na dodatek utrzymał trend z poprzedniej kampanii, w której często asystował. Był bardzo regularny i zdołał nawiązać walkę o koronę króla strzelców. Przegrał wprawdzie z Marcinem Robakiem i Marco Paixao, ale był liderem zespołu, który drugi raz z rzędu zdobył wicemistrzostwo Polski. Dwadzieścia bramek w lidze od zawodnika, który tak źle rozpoczął przygodę w poznańskim klubie, to bardzo dobry wynik.

Cieniem na jego przygodzie w Lechu kładą się europejskie puchary. Teodorczyk był napastnikiem Lecha, gdy „Kolejorz” odpadał w hańbiącym stylu z Żalgirisem Wilno oraz islandzkim Stjarnan. Mimo tego jego czas w Poznaniu można oceniać pozytywnie. Po kilkunastu kolejkach oczekiwania na bramki, Teodorczyk odnalazł swoją skuteczność. Dołożył też swoją cegiełkę do mistrzostwa Polski, strzelając kilka bramek na początku sezonu. Dał Lechowi również zarobić, bowiem do Dynama Kijów został sprzedany za 4 miliony euro.

Paulus Arajuuri

Kontuzjowany, ale uśmiechnięty

Fiński obrońca pamiętany jest w Poznaniu jako naprawdę solidny defensor, a przy okazji bardzo sympatyczny człowiek. Z jego twarzy nie schodził uśmiech, wprowadzał do zespołu pozytywną atmosferę. Problem w tym, że jego sympatyczny wyraz twarzy na początku przygody z Lechem stanowił jeden z zarzutów do stopera.

Transfer Paulusa Arajuuri podpisywany był przez Lecha w sierpniu 2013 roku, ale obrońca szwedzkiego Kalmar FF do Poznania trafić miał dopiero po wygaśnięciu umowy ze swoim poprzednim zespołem. Całą jesień 2013 roku fiński stoper spędził na leczeniu kontuzji biodra. Rehabilitacja trwała również w grudniu, gdy Fin przylatywał już do Wielkopolski. W barwach Lecha Poznań z powodu przedłużającego się powrotu do zdrowia zadebiutował dopiero 5 kwietnia 2014 roku.

Na początku wyglądał bardzo źle, popełniał sporo błędów. W każdym meczu zarzucano mu, że nie do końca wie, co się wokół niego dzieje. Poruszał się jak dziecko we mgle. Kibice narzekali, że ociężały Fin zawala swoje zadania na boisku, a z jego twarzy wciąż nie schodzi uśmiech. Było to uznawane za brak determinacji i kompletną obojętność na wyniki zespołu.

Magiczna różdżka

Na początku nowej kampanii 2014/2015 Paulus Arajuuri ponownie wypadł ze składu z powodu urazu. Już wtedy przypięto mu łatkę słabego obrońcy, który w dodatku ma spore problemy z urazami. Zagrał tylko w dwóch spotkaniach, w 2. i 3. kolejce, a powrót przewidziany był dopiero na październik. Z Arajuuriego śmiano się, że jest zawsze nieobecny. Albo z powodu problemów ze zdrowiem, albo w związku z brakiem odpowiedniej koncentracji na murawie.

Fiński defensor wrócił do gry w 12. kolejce, gdy trenerem poznańskiego zespołu był już Maciej Skorża. Nowy szkoleniowiec odmienił grę i postrzeganie Fina o 180 stopni. Arajuuri stał się liderem drużyny, a z nim w składzie Lech Poznań wreszcie wygrywał mecze. Z jego twarzy wciąż nie schodził uśmiech, lecz Maciej Skorża sprawił, że z radosnym wyrazem twarzy powstrzymywał skutecznie napastników rywali.

W sezonie 2014/2015 był najważniejszą postacią defensywy „Kolejorza”, choć na jego solidność trzeba było czekać prawie rok (od grudnia 2013 do października 2014). Na dodatek Arajuuri potrafił odnaleźć się w polu karnym rywala przy stałych fragmentach gry. Do swoich 83 występów w barwach „Kolejorza” dołożył aż siedem trafień.

To jak z tym Gholizadehem? Warto na niego czekać?

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze