Kilka lat temu Rafał Ulatowski był asystentem selekcjonera reprezentacji Polski i jednym z najlepiej rokujących szkoleniowców młodego pokolenia. Dziś jest największym przegranym trenerem z naszego kraju w ostatnim dziesięcioleciu.
Absolwent gdańskiego AWF-u zaczynał pracę w trenerce jako asystent Grzegorza Wesołowskiego w Piotrcovii-Ptak, później wyjechał na pięć lat do dobrze mu znanej Islandii (grał w tym kraju jako zawodnik), a następnie pomagał w prowadzeniu Lecha Poznań Czesławowi Michniewiczowi. Jednak kariera trenera Ulatowskiego nabrała rozpędu dopiero rok później, kiedy w 2007 roku razem z Michniewiczem sięgnął po mistrzostwo Polski dla Zagłębia Lubin. Od tamtego czasu uwierzył w swoje umiejętności do tego stopnia, że po dwunastu kolejkach kolejnego sezonu samodzielnie przejął stery nad „Miedziowymi”. Nie udało mu się co prawda powtórzyć zeszłorocznego sukcesu, ale zajął i tak bardzo dobre piąte miejsce w stawce. Mimo tak przyzwoitego wyniku odszedł ze stadionu przy ul. Marii Skłodowskiej-Curie, szukając szczęścia gdzie indziej. Wydawało się, że odnalazł je, dostając angaż w kadrze u boku Leo Beenhakkera. Zaliczył ekspresową drogę na szczyt, niestety równie szybko spadł na samo dno.
— Wszyscy mówią, że zespół buduje się od tyłu, ale ja tę opinię podważam. Dla mnie najważniejszym zawodnikiem na boisku jest napastnik. Napastnik to skarb: on jest najdroższy, bo dzięki niemu wygrywa się mecze — powyższe słowa wychowanka ŁKS-u Łódź wskazują na to, iż nie jest to szkoleniowiec szablonowy, lubi kombinować, czarować. Pytanie, czy to doprowadziło go do upadku? Na pierwszy rzut oka można by rzec, że nie, ponieważ po rozstaniu z kadrą został zatrudniony w GKS-ie Bełchatów i osiągał tam niczego sobie wyniki (dwukrotnie piąte miejsce w lidze). Ale co było dalej? „Gieksę” dostał poukładaną po poprzednim menadżerze (przejął drużynę po osiemnastej kolejce), ale w jego następnym przystanku – Krakowie — musiał w całości posłużyć się własnym warsztatem trenerskim. Właściciel Cracovii, profesor Filipiak, zatrudniający w sezonie 2010/2011 Rafała Ulatowskiego w swoim klubie, bardzo w niego wierzył. Sam zainteresowany mówił, że po zakończeniu rundy jesiennej chciałby o sobie pomyśleć, iż jest „właściwym człowiekiem na właściwym miejscu”. Patrząc wtedy na jego CV, powiedziałem swojemu tacie: — Tato, Cracovia idzie na podium. Na pytanie, czemu tak sądzę, odpowiedziałem: — Bo mają Ulatowskiego. Niestety nowy menedżer w siedmiu pierwszych spotkaniach jesieni zdobył okrągłe… zero punktów i został zwolniony. Tego nie spodziewał się chyba nikt, wszyscy eksperci powtarzali, że jest to pierwszy upadek tego trenera, który go na pewno wzmocni. Jak się później okazało, Cracovia nie była ostatnią wpadką.
Następnym zespołem prowadzonym przez Ulatowskiego była Lechia Gdańsk. Wiele czasu tam nie dostał, notował głównie remisy, grał w kratkę. Podejrzewam, że głównym winnym był czas, było go po prostu za mało, by zmontować porządną kadrę. To jednak nikogo nie obchodziło, liczyły się wyniki, których nie było. W efekcie łodzianin musiał wpisać sobie drugi klub do CV w kolumnie „przegrane”. Ostatnim — jak na razie – zespołem, który dobił Rafała Ulatowskiego, była Miedź Legnica. Mam pewne podejrzenia, dlaczego nie udało się zawojować I ligi byłemu asystentowi Leo Beenhakkera. Po pierwsze, jedną z pierwszych decyzji szkoleniowca w dresie z emblematem Miedzi było wyrzucenie z drużyny Artura Marciniaka — absolwenta Wyższej Szkoły Bankowej w stolicy Wielkopolski, obecnie grającego II trenera trzecioligowej Warty Poznań. Nie wiem, co było przyczyną takiej decyzji, ale powiedzenie swojemu „znajomemu” (Ulatowski trenował wcześniej Marciniaka w Cracovii) — szukaj innego klubu, bo tu nie zagrasz ani minuty — było – mówiąc wprost – niemiłe. Najbardziej prawdopodobne wydaje się, iż pan Rafał od czasu wpadki przy prowadzeniu „Pasów” czuje niechęć do każdego, kto kiedykolwiek grał na stadionie przy ulicy Kałuży. Po takim incydencie piłkarze Miedzi mogli uznać, że skoro Ulatowski nie szanuje ich kolegi, to oni nie będą darzyć sympatią jego. Od początku rozgrywek było widać, że grają przeciwko trenerowi. Nie musieli się w ogóle starać, zawsze mogli wszystko zrzucić na swojego „guru”, opierając się na i tak już „zabrudzonym” CV. Pokazali także, że jeśli chce decydować o utracie pracy jakiegoś z futbolistów, to oni zadecydują o jego utracie pracy. I tak też się stało, wychowanka Łódzkiego KS-u zwolnili, a piłkarze przy nowym szkoleniowcu dostali „znikąd” mocnego kopa i nagle zaczęli zdobywać oczka.
Dziś pan Rafał Ulatowski nie zakłada gwizdka na treningi, by dyrygować podopiecznymi, teraz siada przed mikrofonem i na antenie Telewizji Polskiej komentuje zmagania dwudziestu dwóch spoconych facetów, biegających za piłką. Nie żyje już w stresie, ze spokojem może krzyczeć: „Goooool!”, niezależnie od tego, kto strzelił bramkę. Czy powróci do swojego dawnego zawodu? Szczerze mówiąc, nie wiem. Na jego miejscu powróciłbym jako asystent, schował ambicje do kieszeni i próbował odbudować pozycję i opinię, jaką stracił. Albo wziąć się za zespół II-, III-ligowy, bo na oferty z ekstraklasy bym nie liczył.