Dlaczego mistrz Polski tak późno wraca na tron? Co hamuje zespoły z czołówki na finiszu rozgrywek? Czy system jest mankamentem polskich drużyn, który uniemożliwia im godne reprezentowanie naszego kraju w europejskich pucharach? Na te i inne pytania pomogli nam odpowiedzieć redaktorzy czołowych serwisów sportowych.
Nie od dziś wiadomo, że rywalizacja na finiszu polskiej ekstraklasy jest niezwykle ciekawa i elektryzuje piłkarskich sympatyków z całej Polski. Z pomocą czterech dziennikarzy, którzy z naszą ligą mają naprawdę wiele wspólnego, postaramy się odpowiedzieć na pytania, które obecnie mogą najbardziej intrygować.
Legia lubi finisze
Legioniści od kilku sezonów przyzwyczaili nas do tego, że budzą się dopiero na końcu sezonu. W obecnych rozgrywkach było to aż nadto widoczne. Przypomnijmy, że obecni mistrzowie Polski w tym sezonie dopiero pierwszy raz znaleźli się na szczycie po zakończeniu kolejki. Do tej pory musieli oglądać plecy m.in. Lechii Gdańsk.
Sytuacja zmieniła się dopiero w rundzie finałowej. Warto wspomnieć, że wpływ na to miała feralna dla ówczesnego lidera tabeli ostatnia kolejka rundy zasadniczej. Przez kilkanaście minut gdańszczanie mieli bowiem przewagę sześciu punktów nad drugą w tabeli Legią. Ostatecznie „Wojskowi” potrafili odwrócić losy spotkania z Pogonią i wygrali 2:1. Natomiast podopieczni Piotra Stokowca ulegli Cracovii 2:4, choć pierwsi zdobyli bramkę. Tym samym wicelider zrównał się w tabeli punktami z liderem…
Tydzień później Lechia podejmowała na swoim stadionie rozpędzonego Piasta Gliwice, który chciał się zrewanżować za mecz z końcówki marca. Przed sobotnim spotkaniem na naszych łamach pojawił się tekst, w którym zastanawialiśmy się, czy Lechia wytrzyma ciśnienie na koniec rozgrywek. Niestety lechiści już w sobotę stracili prowadzenie w tabeli. Ulegli gliwiczanom 0:2, a Legia pokonała na swoim stadionie zeszłotygodniowego pogromcę gdańszczan – Cracovię.
W mediach sportowych można było znaleźć głosy, jakoby tak późny powrót mistrza Polski na szczyt miał świadczyć o słabym poziomie rozgrywek w naszej rodzimej ekstraklasie. – To świadczy o problemach samego mistrza. Legia już wiele razy wykorzystywała fakt, że na samym końcu bardziej od jakości liczyło się doświadczenie w wygrywaniu – przekonuje Patryk Motyka, redaktor Onet.pl.
– Liga jest wyrównana, przez co Legia nie w formie ma problemy. Nie jest hegemonem jak kiedyś, co bardziej świadczy o jej słabości. Nie ma takiej siły i mocy, żeby wygrywać z wszystkim jak leci, niezależnie od okoliczności – twierdzi Piotr Wiśniewski od niedawna związany z „Łączy Nas Piłka”. – Słabość przeciwników staje się siłą legionistów, którzy mając silną jak na polskie warunki kadrę, jest w stanie wykrzesać z siebie więcej w ostatnich kolejkach. Podobnego zdania jest Michał Czechowicz z tygodnika „Piłka Nożna”. – O poziomie rozgrywek świadczy niska liczba zdobywanych punktów przez kolejnych mistrzów Polski od kilku sezonów.
Jeżeli drużyna z jedenastoma porażkami w sezonie tak jak rok temu może zostać mistrzem Polski, to jest to totalne nieporozumienie Michał Kułakowski, Radio Gdańsk
Natomiast odmiennego zdania jest dziennikarz Radia Gdańsk Michał Kułakowski. Twierdzi on, że zdecydowanie świadczy to o słabym poziomie naszej ekstraklasy. – Jeżeli drużyna z jedenastoma porażkami w sezonie tak jak rok temu może zostać mistrzem Polski, to jest to totalne nieporozumienie – uważa.
I faktycznie, zarówno liczba punktów, jak i statystyki naszego mistrza Polski nie są najlepsze, jeśli spojrzymy na topowe ligi europejskie. Hegemoni we Włoszech (Juventus) czy we Francji (PSG), którzy od wielu lat przyzwyczaili nas do tego, że nie ma na nich mocnych, triumf w lidze w tym sezonie mają już za sobą. I tak paryżanie mają po 33 kolejkach 84 punkty, a drużyna z Turynu trzy punkty więcej.
Nasi niedoszli mistrzowie po 31 kolejkach zdobyli raptem 63 punkty na 93 możliwych. Warto również dodać, że mistrzowie topowych lig nie przegrywają więcej niż pięciu spotkań. Rok temu Legia miała na koniec rozgrywek na koncie aż 11 porażek. W tym sezonie warszawianie mają o pięć mniej.
Lepiej późno niż wcale?
Jeszcze do niedawna w mediach zastanawiano się, czy Legia odrobi stratę siedmiu punktów do lidera. Dzisiaj już wiadomo, że stało się to faktem. A co więcej, to ówczesny lider musi teraz oglądać plecy drużyny ze stolicy Polski. Jak już wspomniano, w rundzie zasadniczej ani razu legioniści nie znaleźli się na fotelu lidera po zakończeniu kolejki. Stało się tak dopiero w pierwszej kolejce rundy mistrzowskiej.
Dlaczego trwało to tak długo? Tutaj opinie ekspertów w znacznej większości wskazują na zmiany na ławce trenerskiej obecnych mistrzów Polski. Trudno się nie zgodzić, gdyż wiadomo, że roszady na stanowisku szkoleniowca wymagają czasu, by drużyna wreszcie zaczęła grać jak należy. – Legia w przekroju całego sezonu często sprawia wrażenie, jakby szukała własnej tożsamości. Ciągłe zmiany trenerów, brak stabilizacji odbija się na wynikach, grze drużyny – uważa Piotr Wiśniewski.
– Gdyby nie to, że w Warszawie od lat panuje nerwowa atmosfera, pewnie udawałoby się robić to znacznie wcześniej. W ostatnich miesiącach słowo „Legia” nie było ligowym synonimem stabilizacji. Zmieniali się trenerzy, pomysły na grę zespołu, trochę też wykonawcy – jedni wpadali w łaskę, inni przestawali być brani pod uwagę przez trenerów. Kosztowało to sporo punktów – podkreśla Patryk Motyka.
– Przez problemy wewnątrz drużyny, czytaj Ricardo Sa Pinto, nie było to możliwe –uważa Michał Czechowicz. Jednocześnie dodaje: – Dla Legii to sezon przejściowy. Wielu piłkarzom po sezonie kończą się kontrakty, zaczęli grać nowi zawodnicy, kilku młodszych. W tych okolicznościach potencjał kadrowy nie był w pełni wykorzystany.
Nieco ostrzej komentuje to Michał Kułakowski z Radia Gdańsk. – Obecnie Legia bardziej przypomina kolosa ma glinianych nogach niż krajowego potentata. Od czasów odejścia prezesa Leśnodorskiego ten klub nie ma jakiegokolwiek długofalowego planu działania, a wszystkie decyzje są podejmowane na dwa uda, albo się uda, albo nie. Zdobywanie mistrzostwa w takich warunkach też świadczy o niskim poziomie polskiej ligi.
Czołówka wiecznie odstająca
Rywalizacja na finiszu rozgrywek często bywa zawrotna i przyprawia o dreszcze drużyn biorących w niej udział. Nie inaczej jest w Lotto Ekstraklasie, w której runda mistrzowska stwarza kolejną okazję do ekscytowania się wyczynami najlepszych polskich zespołów. Od wprowadzenia obecnej ligowej formuły najczęściej to warszawska Legia na ostatniej prostej przechylała szalę mistrzowską na swoją korzyść.
Wiele wskazuje, że w trwającej kampanii będzie podobnie. Co wpływa jednak na fakt, że zespoły będące przez większą część ligowego sezonu w czołówce na koniec nie są w stanie postawić tego ostatniego kroku? Może problem leży w głowie bądź w jakości czysto sportowej? Postanowiliśmy to sprawdzić.
Wydaje mi się, że największa różnica między drużynami walczącymi z Legią a samą Legią to jakość piłkarska, która w decydującym momencie daje o sobie znać. Piotr Wiśniewski, „Łączy Nas Piłka”
– Wydaje mi się, że największa różnica między drużynami walczącymi z Legią a samą Legią to jakość piłkarska, która w decydującym momencie daje o sobie znać. Poza tym Legia ma doświadczenie, jak grać o mistrzostwo. Jest zaprawiona w takich bojach. Nauczyła się wygrywać mistrzostwo. Jej rywale za to – z mniejszymi możliwościami – w kluczowym momencie podupadają mentalnie, sportowo też ich argumenty są niewystarczające – tak całą sytuację skomentował Piotr Wiśniewski.
Jak chyba wszyscy dobrze wiemy, futbolowym światem rządzi odmienne postrzeganie poszczególnych sytuacji. Nic więc dziwnego, że przeciwną opinię na temat jakości czysto sportowej drużyn walczących o tytuł przedstawił nam Michał Kułakowski z Radia Gdańsk. Oto, co powiedział: – W przypadku Lechii wydaje mi się, że zadziałał syndrom drużyn prowadzonych przez Piotra Stokowca. Warto zauważyć, że wszystkie zespoły, które prowadził, po jakimś czasie przestawały punktować i spadały w tabeli.
Być może wynika to ze złego rozplanowania okresu przygotowawczego, przez co w decydującej fazie sezonu piłkarzom brakowało pary na granie na najwyższej intensywności. To też może być powodem u pozostałych ekip, w ostatnich latach Piast, Lech i Jagiellonia puchły bowiem w rundzie finałowej.
Swoją rolę odegrał też obowiązujący wcześniej podział punktów. Wpływ na taki stan rzeczy mogła wywrzeć mentalność wśród zawodników, którzy w najważniejszych meczach nie wytrzymywali ciśnienia i nie byli w stanie udźwignąć presji. Podobnie po sobotniej porażce z Piastem Gliwice tłumaczył się trener Piotr Stokowiec.
Jak widzimy po przytoczonych wypowiedziach, problem jest bardziej złożony, niż wcześniej mogłoby się wydawać. Wpływ na taki stan rzeczy ma wiele czynników i nie jest to wyłącznie jakość sportowa czy chociażby mentalność piłkarzy. Zapytany o to samo Patryk Motyka z Onetu wspomniał o szerokości kadry drużyn rywalizujących z Legią. Prawdą jest, że w tym aspekcie warszawianie zdecydowanie górują nad resztą stawki.
System niszczy marzenia?
Przypomnijmy sobie, ile razy słyszeliśmy już narzekania na obecny system rozgrywek. A to „za wcześnie zaczynamy”, innym razem „za późno kończymy”, jeszcze innym „gramy zbyt wiele”. Wiele osób właśnie tym tłumaczy sobie nieporadność polskich drużyn w europejskich pucharach.
Skupmy się jednak na temacie, który intryguje znaczną część piłkarskiego półświatka w naszym kraju. Czy 37-kolejkowy układ rozgrywek niszczy marzenia o mistrzostwie drużyn takich jak Lechia Gdańsk czy chociażby w ubiegłym sezonie Lech Poznań? Czy rzeczywiście system ma wpływ na późniejsze występy polskich drużyn w eliminacjach do pucharów?
Sezon w Polsce jest bardzo długi i to na pewno nie jest czynnik pomagający naszym eksportowym drużynom. Jednak system gry w grupach mistrzowskiej i spadkowej ma swoją dramaturgię, podnosi temperaturę rywalizacji. Michał Czechowicz, „Piłka Nożna”
Jak widać, redaktor Czechowicz twierdzi, że ESA 37 nie sprzyja drużynom, które później reprezentują nasz kraj na arenie międzynarodowej. Zupełnie inaczej całą sytuację widzi Patryk Motyka, który doszukuje się problemu w ciągłych zmianach kadrowych polskich drużyn.
– Problemy były i wcześniej, więc nie kategoryzowałbym. Większe kłopoty powodują ciągłe rewolucje w składach zespołów, które trafiają do pucharów. Te, których nikt się nie spodziewał, sprzedają swoje gwiazdy, zanim rozegrają pierwszy mecz. Te, które walczyły o mistrza, ale zawiodły, wymieniają połowę graczy z nadzieją, że tym razem na pewno się uda. Mistrz kalkuluje, czy uda mu się trafić z formą na ostatnią fazę eliminacji, odpadając niespodziewanie wcześniej – uważa.
– Nasi pucharowicze wcale nie grają więcej niż przedstawiciele topowych lig europejskich, więc to na pewno nie jest podstawowy problem polskich drużyn – kończy.