Gdy w wieku 24 lat jako gwiazda Dinama Zagrzeb i rekordzista pod względem bramek w lidze chorwackiej (34 gole w 32 meczach) przechodził do Arsenalu, świat stał przed nim otworem. Docelowo miał zostać następcą legendy "Kanonierów" – Thierry'ego Henry'ego, który udał się do Barcelony. Czas pokazał, że niestety nie było mu to dane. Tak samo jak zostanie drugim Danijelem Ljuboją polskiej ekstraklasy.
Brutalnie zastopowany rozwój
Eduardo początek w Londynie miał trudny. Najczęściej wchodził z ławki w drugiej połowie albo wcale nie pojawiał się na murawie. Ale gdy grał, nie dawał podstaw Wengerowi, aby ten postawił na niego mocniej. Przełomowym momentem było grudniowe spotkanie wyjazdowe z Evertonem, w którym załadował dwie bramki. Maszyna ruszyła, Eduardo zaczął coraz bardziej panoszyć się na boiskach Premier League. Został podstawowym zawodnikiem i coraz częściej przebywał na murawie pełne 90 minut. I naprawdę jestem bardzo ciekaw, jakby potoczyła się jego kariera, gdyby nie mecz z Birmingham City 23 lutego 2008. W 3. minucie spotkania doszło do brutalnego ataku na nogę Eduardo w wykonaniu Martina Taylora.
Chorwat w wyniku tego faulu doznał otwartego złamania stawu skokowego oraz zerwania w nim wszystkich więzadeł. Inni zawodnicy widząc nienaturalnie wykrzywioną nogę swojego kolegi z zespołu, nawoływali, by jak najszybciej na boisku pojawiły się służby medyczne. Uraz ten wykluczył Eduardo z gry na dziesięć miesięcy. Po latach Chorwat mówił, że od czasu kontuzji nie miał żadnego kontaktu z Martinem Taylorem: – Dostałem 25 tysięcy maili, ale nigdy przeprosin od niego. Nigdy po kontuzji go nie spotkałem. Po wymagającej rehabilitacji, wielu dniach zwątpienia w powrót do pełni zdrowia Eduardo 16 grudnia 2008 roku oficjalnie wrócił do gry na spotkanie rezerw Arsenalu z Portsmouth.
Powrót na szczyt…
Wydawało się, że przełomową datą w jego dalszej karierze będzie 16 lutego 2009 roku i mecz 4. rundy Pucharu Anglii przeciwko Cardiff. Pierwsze poważne spotkanie od czasu kontuzji i Chorwat został bohaterem, strzelając dwie bramki i prowadząc „Kanonierów” do zwycięstwa 4:0. Niestety tak się nie stało. W tym sezonie rozegrał jeszcze tylko jeden mecz – również w Pucharze Anglii – przeciwko Burnley. I tam znowu wpisał się na listę strzelców, a Arsenal wygrał to spotkanie 3:0. Wydawało się, że wrócił i jest gotowy kontynuować to, co w tak brutalny sposób zostało przerwane – zastępowanie Henry’ego. Wenger jednak nie znalazł dla niego więcej minut w tym sezonie i zdawało się, że w następnym nie ujrzymy go już w czerwonej koszulce „The Gunners”. Eduardo jednak został. I co najważniejsze, zaczął grać.
Pierwsza kolejka Premier League, 15 sierpnia 2009 roku, mecz z Evertonem. Chorwat zaczyna mecz na ławce. 72. minuta spotkania, wynik aż 5:0 i Eduardo melduje się na murawie. 17 minut później zapisuje się w notesie sędziego jako strzelec szóstej bramki dla Arsenalu. Gol, który niczego w tym spotkaniu nie zmienił, bo Everton i tak został zmieciony z powierzchni Goodison Park, ale jakże była wielka radość Chorwata oraz jego kolegów z drużyny. Oto po półtora roku przerwy zameldował się na boiskach Premier League i od razu strzelił bramkę. Następny mecz rozpoczął już w wyjściowej jedenastce i zaliczył asystę. Kapitalny powrót, którym pokazał, że problemy związane z kontuzją to odległa przeszłość.
… i kolejny bolesny upadek
W pierwszej rundzie sezonu 2009/2010 regularnie grał w pierwszym składzie i wykręcał nie najgorsze liczby – 18 meczów, dwie bramki i sześć asyst. Niestety pod koniec stycznia znowu doznał kontuzji. Niegroźnej, ale wypadł z gry na miesiąc. Po powrocie Wenger nie widział już w nim wzmocnienia drużyny i dawał mu tylko sporadyczne minuty w końcówkach spotkań. Sfrustrowany takim obrotem spraw Chorwat odszedł po sezonie do brazylijskiej kolonii z Doniecka – Szachtara. Tam święcił największe triumfy, kolekcjonował mistrzostwa i puchary kraju. Wiodło mu się tam naprawdę nieźle. Na tyle, że w pewnym momencie Eduardo mógł myśleć o odejściu do silniejszego zespołu. Szczególnie udany był dla niego czwarty sezon w Doniecku, w którym wykręcił najlepsze liczby, strzelając 13 bramek w 30 meczach, po czym… odszedł do Flamengo. Kontrakt z ukraińską drużyną dobiegł końca, a Eduardo nie mógł dojść do porozumienia z klubem w sprawie jego przedłużenia.
W Brazylii spędził dwa niezbyt udane lata, po czym wrócił do Szachtara. Pierwszy sezon po powrocie miał kapitalny. Strzelił aż 18 bramek w 41 meczach, z czego 12 w lidze. Był to jego najlepszy rok pod względem liczb od czasów szalonych lat w lidze chorwaciej. Zapowiadał się powrót do wysokiej formy po niezbyt owocnym pobycie w Brazylii. Ale następny sezon okazał się niemiłą niespodzianką. Nie był już tak kluczową postacią ukraińskiej drużyny jak w poprzednich rozgrywkach. Dlatego w styczniu 2017 roku zdecydował się ponownie spróbować swoich sił w Kraju Kawy.
I znowu ogromny zawód. Dołączył do Atletico Paranaense i tam przepadł. Dziewięć meczów, 564 minuty na boisku i jedna asysta. Brazylii znowu nie udało się zawojować. Chorwat ponownie nie miał szczęścia co do zdrowia, bo jak powiedział trener Paranaense, umiejętności mu nie brakowało: – Nie miałem z nim żadnych problemów. Gdyby nie kontuzje, grałby dużo więcej.
Ekstraklasowa przygoda
Na szczęście dla Eduardo polskie kluby lubują się w „wynalazkach” i coraz to ciekawszych transferach. Chorwat wylądował w styczniu 2018 roku w mistrzu Polski, Legii Warszawa. Bardzo duży wpływ na to miała osoba Romeo Jozaka, wówczas trenera „Wojskowych”, który w taki oto sposób wypowiadał się o Chorwacie: – Znam Eduardo od 15. roku życia i nie mam wątpliwości, że gdyby kontuzja w Arsenalu nie zahamowała jego kariery, to dzięki wielkiemu talentowi i brazylijskiej pasji, w połączeniu z europejską mentalnością, zostałby jednym z najlepszych napastników świata.
Początek w stołecznej drużynie miał niezły. W swoim debiucie z Zagłębiem Lubin na wyjeździe zapisał na swoim koncie asystę przy bramce oraz wywalczył rzut karny, czym pomógł Legii wygrać 3:2. W następnym meczu dołożył kolejne ostatnie podanie do kolegi. I… na tym koniec. Ponownie problemy ze zdrowiem i kolejna nieudana przygoda. Od tamtej pory coraz rzadziej pojawiał się na murawie, aż w końcu został zdegradowany do rezerw klubu, gdzie przebywał aż do końca swojego kontraktu w grudniu 2018 roku.
Jeśli spojrzeć na zespoły, w jakich grał, oraz na bilans w reprezentacji (64 mecze i 29 goli), to na pewno niejednemu marzyłaby się taka kariera. Jesteśmy ludźmi i lubimy sobie pogdybać i dlatego jestem bardzo ciekaw, jakby to się wszystko potoczyło, gdyby nie kontuzje. Chorwat miał zadatki na podstawowego piłkarza Arsenalu na lata. Był szybki, posiadał dobry drybling, nie bał się pojedynków 1 na 1. Los go nie szczędził, ale widać, że i sam później pogubił się w swoich poczynaniach. Dziś w dniu 36. urodzin jest już na rozdrożu swojej kariery. Bardzo możliwe nawet, że Legia była ostatnim przystankiem podczas jego piłkarskiej przygody. A może jeszcze uda mu się gdzieś zakotwiczyć i chociaż połowicznie przypomnieć sobie formę sprzed paru lat? I tego – oraz zdrowia – życzę mu w dniu jego święta.