Następca Henry’ego w Arsenalu, później Ljuboji w Legii, czyli niespełniona kariera Eduardo da Silvy


Ogromny chorwacki talent zastopowany przez kontuzję. Wspominamy Eduardo da Silve w jego 36-ste urodziny.

27 lutego 2019 Następca Henry’ego w Arsenalu, później Ljuboji w Legii, czyli niespełniona kariera Eduardo da Silvy

Gdy w wieku 24 lat jako gwiazda Dinama Zagrzeb i rekordzista pod względem bramek w lidze chorwackiej (34 gole w 32 meczach) przechodził do Arsenalu,  świat stał przed nim otworem. Docelowo miał zostać następcą legendy "Kanonierów" – Thierry'ego Henry'ego, który udał się do Barcelony. Czas pokazał, że niestety nie było mu to dane. Tak samo jak zostanie drugim Danijelem Ljuboją polskiej ekstraklasy.


Udostępnij na Udostępnij na

Brutalnie zastopowany rozwój

Eduardo początek w Londynie miał trudny. Najczęściej wchodził z ławki w drugiej połowie albo wcale nie pojawiał się na murawie. Ale gdy grał, nie dawał podstaw Wengerowi, aby ten postawił na niego mocniej. Przełomowym momentem było grudniowe spotkanie wyjazdowe z Evertonem, w którym załadował dwie bramki. Maszyna ruszyła, Eduardo zaczął coraz bardziej panoszyć się na boiskach Premier League. Został podstawowym zawodnikiem i coraz częściej przebywał na murawie pełne 90 minut. I naprawdę jestem bardzo ciekaw, jakby potoczyła się jego kariera, gdyby nie mecz z Birmingham City 23 lutego 2008. W 3. minucie spotkania doszło do brutalnego ataku na nogę Eduardo w wykonaniu Martina Taylora.

Chorwat w wyniku tego faulu doznał otwartego złamania stawu skokowego oraz zerwania w nim wszystkich więzadeł. Inni zawodnicy widząc nienaturalnie wykrzywioną nogę swojego kolegi z zespołu, nawoływali, by jak najszybciej na boisku pojawiły się służby medyczne. Uraz ten wykluczył Eduardo z gry na dziesięć miesięcy. Po latach Chorwat mówił, że od czasu kontuzji nie miał żadnego kontaktu z Martinem Taylorem: – Dostałem 25 tysięcy maili, ale nigdy przeprosin od niego. Nigdy po kontuzji go nie spotkałem. Po wymagającej rehabilitacji, wielu dniach zwątpienia w powrót do pełni zdrowia Eduardo 16 grudnia 2008 roku oficjalnie wrócił do gry na spotkanie rezerw Arsenalu z Portsmouth.

Powrót na szczyt…

Wydawało się, że przełomową datą w jego dalszej karierze będzie 16 lutego 2009 roku i mecz 4. rundy Pucharu Anglii przeciwko Cardiff. Pierwsze poważne spotkanie od czasu kontuzji i Chorwat został bohaterem, strzelając dwie bramki i prowadząc „Kanonierów” do zwycięstwa 4:0. Niestety tak się nie stało. W tym sezonie rozegrał jeszcze tylko jeden mecz – również w Pucharze Anglii – przeciwko Burnley. I tam znowu wpisał się na listę strzelców, a Arsenal wygrał to spotkanie 3:0. Wydawało się, że wrócił i jest gotowy kontynuować to, co w tak brutalny sposób zostało przerwane – zastępowanie Henry’ego. Wenger jednak nie znalazł dla niego więcej minut w tym sezonie i zdawało się, że w następnym nie ujrzymy go już w czerwonej koszulce „The Gunners”. Eduardo jednak został. I co najważniejsze, zaczął grać.

Pierwsza kolejka Premier League, 15 sierpnia 2009 roku, mecz z Evertonem. Chorwat zaczyna mecz na ławce. 72. minuta spotkania, wynik aż 5:0 i Eduardo melduje się na murawie. 17 minut później zapisuje się w notesie sędziego jako strzelec szóstej bramki dla Arsenalu. Gol, który niczego w tym spotkaniu nie zmienił, bo Everton i tak został zmieciony z powierzchni Goodison Park, ale jakże była wielka radość Chorwata oraz jego kolegów z drużyny. Oto po półtora roku przerwy zameldował się na boiskach Premier League i od razu strzelił bramkę. Następny mecz rozpoczął już w wyjściowej jedenastce i zaliczył asystę. Kapitalny powrót, którym pokazał, że problemy związane z kontuzją to odległa przeszłość.

… i kolejny bolesny upadek

W pierwszej rundzie sezonu 2009/2010 regularnie grał w pierwszym składzie i wykręcał nie najgorsze liczby – 18 meczów, dwie bramki i sześć asyst. Niestety pod koniec stycznia znowu doznał kontuzji. Niegroźnej, ale wypadł z gry na miesiąc. Po powrocie Wenger nie widział już w nim wzmocnienia drużyny i dawał mu tylko sporadyczne minuty w końcówkach spotkań. Sfrustrowany takim obrotem spraw Chorwat odszedł po sezonie do brazylijskiej kolonii z Doniecka – Szachtara. Tam święcił największe triumfy, kolekcjonował mistrzostwa i puchary kraju. Wiodło mu się tam naprawdę nieźle. Na tyle, że w pewnym momencie Eduardo mógł myśleć o odejściu do silniejszego zespołu. Szczególnie udany był dla niego czwarty sezon w Doniecku, w którym wykręcił najlepsze liczby, strzelając 13 bramek w 30 meczach, po czym… odszedł do Flamengo. Kontrakt z ukraińską drużyną dobiegł końca, a Eduardo nie mógł dojść do porozumienia z klubem w sprawie jego przedłużenia.

W Brazylii spędził dwa niezbyt udane lata, po czym wrócił do Szachtara. Pierwszy sezon po powrocie miał kapitalny. Strzelił aż 18 bramek w 41 meczach, z czego 12 w lidze. Był to jego najlepszy rok pod względem liczb od czasów szalonych lat w lidze chorwaciej. Zapowiadał się powrót do wysokiej formy po niezbyt owocnym pobycie w Brazylii. Ale następny sezon okazał się niemiłą niespodzianką. Nie był już tak kluczową postacią ukraińskiej drużyny jak w poprzednich rozgrywkach. Dlatego w styczniu 2017 roku zdecydował się ponownie spróbować swoich sił w Kraju Kawy.

I znowu ogromny zawód. Dołączył do Atletico Paranaense i tam przepadł. Dziewięć meczów, 564 minuty na boisku i jedna asysta. Brazylii znowu nie udało się zawojować. Chorwat ponownie nie miał szczęścia co do zdrowia, bo jak powiedział trener Paranaense, umiejętności mu nie brakowało: – Nie miałem z nim żadnych problemów. Gdyby nie kontuzje, grałby dużo więcej.

Ekstraklasowa przygoda

Na szczęście dla Eduardo polskie kluby lubują się w „wynalazkach” i coraz to ciekawszych transferach. Chorwat wylądował w styczniu 2018 roku w mistrzu Polski, Legii Warszawa. Bardzo duży wpływ na to miała osoba Romeo Jozaka, wówczas trenera „Wojskowych”, który w taki oto sposób wypowiadał się o Chorwacie: – Znam Eduardo od 15. roku życia i nie mam wątpliwości, że gdyby kontuzja w Arsenalu nie zahamowała jego kariery, to dzięki wielkiemu talentowi i brazylijskiej pasji, w połączeniu z europejską mentalnością, zostałby jednym z najlepszych napastników świata.

Początek w stołecznej drużynie miał niezły. W swoim debiucie z Zagłębiem Lubin na wyjeździe zapisał na swoim koncie asystę przy bramce oraz wywalczył rzut karny, czym pomógł Legii wygrać 3:2. W następnym meczu dołożył kolejne ostatnie podanie do kolegi. I… na tym koniec. Ponownie problemy ze zdrowiem i kolejna nieudana przygoda. Od tamtej pory coraz rzadziej pojawiał się na murawie, aż w końcu został zdegradowany do rezerw klubu, gdzie przebywał aż do końca swojego kontraktu w grudniu 2018 roku.

Jeśli spojrzeć na zespoły, w jakich grał, oraz na bilans w reprezentacji (64 mecze i 29 goli), to na pewno niejednemu marzyłaby się taka kariera. Jesteśmy ludźmi i lubimy sobie pogdybać i dlatego jestem bardzo ciekaw, jakby to się wszystko potoczyło, gdyby nie kontuzje. Chorwat miał zadatki na podstawowego piłkarza Arsenalu na lata. Był szybki, posiadał dobry drybling, nie bał się pojedynków 1 na 1. Los go nie szczędził, ale widać, że i sam później pogubił się w swoich poczynaniach. Dziś w dniu 36. urodzin jest już na rozdrożu swojej kariery. Bardzo możliwe nawet, że Legia była ostatnim przystankiem podczas jego piłkarskiej przygody. A może jeszcze uda mu się gdzieś zakotwiczyć i chociaż połowicznie przypomnieć sobie formę sprzed paru lat? I tego – oraz zdrowia – życzę mu w dniu jego święta.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze