Dziesiąte podejście do triumfu w Lidze Mistrzów. Manchester City goni królika


W erze szejków wygrali w kraju wszystko z nawiązką, ale Puchar Europy to wciąż cel, którego "Obywatele" nie umieją osiągnąć

28 kwietnia 2021 Dziesiąte podejście do triumfu w Lidze Mistrzów. Manchester City goni królika

Mówiąc Manchester City, widzimy przed oczami hegemona, który podobnie jak PSG jest lepiony za niebotyczne pieniądze. Choć era szejków trwa dłużej, to do finału pierwsi doszusowali Katarczycy i ich klub. „The Citizens” próbują wygrać te rozgrywki od sezonu 2011/2012. Przez ten czas zdążyli nawet nie wyjść z grupy. Odpadali z zespołami słabszymi od siebie. Tworzyli fantastyczne dwumecze, ale ani razu nie zagrali w decydującym starciu, które rozstrzyga, kto zdobędzie najważniejszy puchar w klubowych rozgrywkach. Kiedy byli tego najbliżej? Gdzie ponieśli sromotną klęskę? Ile się przez ten czas nauczyli?


Udostępnij na Udostępnij na

W niebieskiej części Manchesteru od dekady wszyscy wraz z początkiem każdego sezonu zastanawiają się, czy jest to moment, gdy ich klub podniesie puchar za wygranie Ligi Mistrzów. Przez lata ten cel próbowali osiągnąć Roberto Mancini – obecny selekcjoner reprezentacji Włoch, Manuel Pellegrini – obecny opiekun Realu Betis, czy wreszcie i on – Pep Guardiola, który według połowy piłkarskiego świata jest aktualnie najlepszym trenerem na świecie. Bilans tych wszystkich prób to dwa razy pożegnanie się z rozgrywkami po fazie grupowej, trzy razy Manchester City odpadł w 1/8 finału oraz ćwierćfinale. Tylko raz udało im się dotrzeć do półfinału w sezonie 2015/2016. Brzmi to niewiarygodnie, ale i tragicznie, patrząc na kwoty wydawane przy sprowadzaniu nowych zawodników.

Najlepszy był Manuel Pellegrini, czyli Manchester City i pierwszy półfinał

To właśnie chilijski szkoleniowiec wprowadził Manchester City do jedynego półfinału w erze szejków. Paradoksalnie był bliski awansu do finału. Dlaczego? Być może okolicznością, która napędziła zespół Pellegriniego, było jego nadchodzące odejście. Wśród wielu sympatyków angielskiego klubu, jak i fachowców od piłki z tego kraju można było usłyszeć głosy, że piłkarze wcale nie chcieli jego odejścia. Była to decyzja, która raczej zapadła w gabinetach klubowych. Zawodnicy chcieli zaś w ten sposób okazać lojalność wobec swojego trenera. Sam zainteresowany o swoim losie mówił tak:

Nie czuję się oszukany przez klub czy przez Guardiolę. Zawsze wiedziałem, że mam kontrakt na trzy lata, a klub z czasem planuje zatrudnić Pepa. Te trzy lata minęły i nadszedł czas zmiany. Nie żywię urazy do mojego następcy.

Ostatecznie w dwumeczu padł remis 0:0 na Etihad Stadium, a w Madrycie Manchester przegrał 0:1. Jednak w stolicy Hiszpanii można było odnieść wrażenie, że wcale to nie Real awansował, a Manchester City miał pecha. Bo tak trzeba nazwać uraz legendy, a wtedy kapitana klubu, Vincenta Kompany’ego. Już w 10. minucie meczu ówczesny wicemistrz Anglii stracił kluczowego zawodnika. Kumulacją nieszczęścia było samobójcze trafienie Fernando w 20. minucie spotkania i Joe Hart musiał wyciągnąć piłkę z bramki.

Wiele osób twierdzi, że brak awansu można przypisać włodarzom klubu. To oni w kluczowym momencie ogłosili przyjście Guardioli. Podziękowali trenerowi, który wzniósł Manchester City na wyższy poziom piłkarski. Rozwinął go, a jego następca dostał dobrze przygotowaną drużynę. To właśnie były opiekun FC Barcelona miał dać klubowi, szejkom i kibicom to, co było ich obsesją od dawna – wygraną w Lidze Mistrzów.

Jednak zanim były opiekun „Obywateli” doprowadził zespół do najlepszego wyniku za rządów szejków, dwukrotnie musiał uznać wyższość Barcelony. W meczach z katalońskim klubem poniósł cztery porażki. Kolejno 0:2, 1:2, 1:2 i 0:1. Za każdym razem porażki były zasłużone, a dominacja drużyny, która dalej grała najpiękniejszy futbol na świecie, nie podlegała żadnej dyskusji. Co ciekawe, dwa razy Manchester City trafiał na Leo Messiego i spółkę w 1/8 finału.

Mancini nie miał prawa wygrać. Manchester City był kopciuszkiem

O ile w krajowych rozgrywkach wszystko wyglądało przyzwoicie, o tyle w europejskich pucharach bywało koszmarnie. Wspominając Manchester City włoskiego szkoleniowca, można dojść do wniosku, że zespół nie był na to po prostu gotowy. Przecież to od Manciniego zaczęło się wkładanie jakichkolwiek trofeów do klubowej gabloty przy wsparciu finansowym obecnych właścicieli City.

Obecny selekcjoner Włoch prowadził „Obywateli” w dwóch kampaniach Ligi Mistrzów. Zarówno w jednym, jak i drugim przypadku kończyło się to boleśnie – odpadnięciem już po fazie grupowej. Pierwsza próba była jeszcze zamortyzowana spadkiem do Ligi Europy, ale druga została zwieńczona czwartym miejscem w grupie i pożegnaniem się z Europą jesienią. W obu przypadkach jak na nowicjuszów trafili do trudnych grup.

W pierwszym sezonie w ich grupie byli Bayern Monachium, SSC Napoli oraz Villarreal. Niestety dziesięć punktów wywalczonych w meczach z tymi rywalami nie wystarczyło, aby awansować do fazy pucharowej tych elitarnych rozgrywek. Zabrakło jednego „oczka” do tego celu. Z pewnością duży wpływ na brak promocji do dalszej fazy miał mecz u siebie z włoskim zespołem, który gospodarze tylko zremisowali 1:1.

W drugim sezonie nie mogło być już nic nowego dla piłkarzy Manchesteru City w Lidze Mistrzów. Okrzepnięcie nastąpiło rok wcześniej, ale wyjście z grupy znów było zbyt wysoko zawieszoną poprzeczką. Choć było to piekielnie trudne, to jednak nie brakowało argumentów, które mogłyby pomóc w przejściu tego etapu rozgrywek. Niestety los chciał inaczej i po rozegraniu sześciu meczów Mancini i spółka zakończyli przygodę w najbardziej prestiżowych rozgrywkach. W fazie grupowej grali z Realem Madryt, Borussią Dortmund i Ajaksem Amsterdam. W tych sześciu spotkaniach zgromadzili raptem trzy punkty za zremisowanie wszystkich domowych meczów. Idealnie te dwa sezony spina konferencja Włocha po starciu z holenderską drużyną:

Powinniśmy być bardziej skuteczni. Kiedy grasz w Lidze Mistrzów i nie wiedzie ci się na boisku, musisz strzelić bramkę. Po meczu z Borussią wiedziałem, jakie popełniliśmy błędy, ale uznałem, że remis w tamtym spotkaniu to konsekwencja absencji w moim zespole. Teraz biorę winę na siebie.

Kombinowanie Guardioli, a zarazem pech

Tak można mówić o czasie, który były opiekun Barcelony spędza na fotelu szkoleniowca „Obywateli”. Jego wyniki z drużyną z Manchesteru są przyzwoite, ale nieadekwatne do jego umiejętności. W pierwszym sezonie była to 1/8 finału, a później trzy razy żegnał się on z Ligą Mistrzów na etapie ćwierćfinału. O ile w lidze mieli gorsze okresy i tak jak w zeszłym sezonie przegrali krajowy tytuł z kapitalnym Liverpoolem, o tyle z Champions League zawsze odpadali przez Guardiolę.

Jego przekombinowana taktyka w najważniejszych meczach podczas fazy pucharowej tych rozgrywek mogłaby posłużyć do tworzenia definicji, jak przegrać na własne życzenie, którą sam ulepił. Jego lista wtop jest podana chronologicznie – Monaco, Liverpool, Tottenham, Lyon. To najlepiej obrazuje, w jaką przeciętność popadł ten genialny szkoleniowiec w rozgrywkach, które ponad dekadę temu nazwalibyśmy właśnie jego imieniem i nazwiskiem.

W tych dwumeczach zawsze było coś, co przerosło Pepa. Monaco – cudowna drużyna z prawdopodobnie wkrótce najlepszym piłkarzem na świecie, a więc Mbappe. Do tego Bernardo Silva (dzisiaj #TeamGuardiola), przeżywający drugą młodość Falcao czy Sidibe szalejący przy linii. Wynik 5:3 u siebie, wyjazd i porażka 1:3 i trzeba było czekać na następny sezon.

W nim trafili już w 1/4 finału na Liverpool, który był dopiero przed swoim apogeum formy, gonił City w lidze. Ostatecznie doszło do kompromisu, w Europie górą byli „The Reds”, a w kraju „The Citizens”. Podopieczni Kloppa ustawili sobie dwumecz, wygrywając pierwsze spotkanie aż 3:0.

Trzecia edycja pod wodzą Guardioli była najbardziej dramatyczna. W najlepszej ósemce rozgrywek zmierzyli się z inną angielską drużyną, Tottenhamem. Choć pierwszy mecz przegrali 0:1 w Londynie, to wszyscy byli przekonani, że w rewanżu na swoim stadionie Guardiola przejedzie niczym walec po Pochettino. Kibice na całym świecie dostali w drugim starciu prawdopodobnie najlepszy mecz ostatnich edycji. Już po 11 minutach było 2:2, a ostatecznie City wygrało ten mecz 4:3. Zwycięstwo okazało się pyrrusowe. Liczba zdobytych na wyjeździe bramek przesądziła o awansie „Spurs”.

Apogeum to mecz z Lyonem

Jednak najgorsza próba to ta ostatnia. To w niej zobaczyliśmy skumulowanie poprzednich trzech. Niby zadanie było prostsze – wystarczyło wygrać jeden mecz, ale w praktyce okazało się zbyt trudne. Olympique Lyon, francuska potęga sprzed epoki Paryża, okazał się lepszy, bo nie przekombinował z taktyką na mecz. Zagrał swoje i wygrał. Pep Guardiola przygotowując się do tego spotkaniu, tak skupił się na rywalu i wyłączeniu jego atutów, że po drodze zgubił gdzieś wszystko, co było najlepsze w Manchesterze City.

Posadzenie na ławce Bernardo i Davida Silvy, czyli siły kreatywności, czy wprowadzenie bez ogrania meczowego systemu z trójką obrońców. Przecież każdy, kto wtedy oglądał zespół z Manchesteru, wiedział, że tamtejsza drużyna najlepiej czuła swoją grę, gdy na pozycji numer osiem grał Kevin De Bruyne i któryś gracz o nazwisku Silva. Tymczasem Guardiola wymyślił sobie tercet z Belgiem oraz Guendoganem i Rodrim, czyli zaprzeczenie całego sezonu.

Wystawienie dwóch defensywnych pomocników to naprawdę była zbyt duża próba okazania szacunku rywalowi. Wyeliminowanie swojej kreatywności na rzecz szczelnej defensywy z piątką obrońców oraz dwójką defensywnych pomocników było na rękę Francuzom. Ci podeszli do meczu na chłodno, oddali piłkę rywalowi, by go kontrować. Manchester City w tamtym spotkaniu wyglądał na zespół, który nie umie posługiwać się piłką w sposób efektywny. Anglicy mogli tylko klepać piłkę i czekać na wypady Francuzów, które ich zabiły.

https://twitter.com/_mancity_news/status/1387054102882967552?s=21&fbclid=IwAR2MGdT5bD1814am5p2-PeBXxltfvpdiV5Qcyyup5nkQ6iCHt0cGuq1pvio

Nawet późniejsze korekty podczas meczu i powrót do tego, co ta drużyna umiała robić, nie mogły już odmienić losów tego jednego starcia. Pep i jego zespół ostatecznie polegli 1:3 i znów marzenia spełzły na niczym. Dlaczego? Bo znów tak utytułowany szkoleniowiec przekombinował z taktyką. To musiało spowodować wyciągnięcie wniosków. Część z nich mogliśmy już dostrzec w tym sezonie. Inaczej prawdopodobnie nie byłoby tak dobrej kampanii, która zaowocuje powrotem na krajowy tron.

Wnioski

Za włoskiego szkoleniowca trudno było o triumf w tych rozgrywkach, ponieważ klub wtedy uczył się Ligi Mistrzów. Musiał w niej zwyczajnie okrzepnąć. Manchester City przecież nie był drużyną, która regularnie gra w europejskich pucharach. Trzeba było zrobić selekcję, zarówno tę pozytywną, jak i negatywną. Niewielu piłkarzy przeszło ją pozytywnie u wszystkich tych trenerów. Pierwszym, o którym możemy tak powiedzieć, był Vincent Kompany, drugim David Silva, trzecim Kun Aguero.

Dlaczego nie udało się za Pellegriniego? Być może dlatego, że nie był to nigdy szkoleniowiec stworzony do wielkich klubów. Nawet z Realem Madryt nie umiał przecież wygrać krajowych rozgrywek. To jak mógł wygrać z będącymi wciąż w budowie „Obywatelami”? Chilijski szkoleniowiec to świetny wychowawca, ale nie człowiek, który zagwarantuje twojemu klubowi puchary. On da piękny styl, ale nie będzie w tym niezliczonej liczby tytułów. Wystarczy popatrzeć, jaki futbol gra Real Betis.

Co do Pepa Guardioli i jego kadencji trudno podać inną przyczynę niż on sam. Wydaje się, że jest to człowiek tak zafiksowany na punkcie piłki nożnej, że zwyczajnie czasami mu to przeszkadza. Czasami wrogiem dobrego jest lepsze. I to prezentował w ostatnich latach Katalończyk. To on potrafił sam sobie wszystko komplikować, zmieniając plan gry na kilka godzin przed meczem, o czym opowiadali zawodnicy Bayernu.

Czasami brakowało po prostu szczęścia, bo odpadnięcie z Tottenhamem nadawałoby się na dobry dreszczowiec. Tam przecież jeszcze na kilka minut przed końcem spotkania to Guardiola był w półfinale, a nie drużyna z Londynu. Momentami brakowało koncentracji jak w meczu z Liverpoolem. Bo co można powiedzieć o przegranej w dość słabym stylu 0:3 w pierwszym spotkaniu.

***

Dla Pepa i Manchesteru City jest to być może ostatnia szansa, by coś ugrać. Aguero odchodzi po tym sezonie, Kevin De Bruyne też już jest blisko trzydziestki. Obrona w końcu została dobrze skonstruowana, Guendogan jest w życiowej formie. Mahrez wciąż zachwyca techniką, a nawet wychowanek Foden odciska swoje piętno na tym zespole. Jeśli więc nie teraz, to kiedy?

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze