Wizja długofalowego rozwoju Śląska Wrocław wspólnie z byłym dyrektorem ds. negocjacji kontraktowych i transferów Arsenalu Richardem Law, inspiracje modelem Bayernu Monachium, wyraźne odcięcie się od lokalnych układów politycznych i twarda diagnoza problemów polskiej piłki. Cezary Kucharski opowiada o planie stworzenia nowoczesnego, transparentnie zarządzanego klubu, który będzie wspólnotą ambitnych ludzi, a nie zakładnikiem chwilowych nastrojów i partykularnych interesów.
Zacznijmy od tego skąd zrodził się pomysł na przejęcie Śląska Wrocław? Dlaczego zainteresował się Pan akurat tym klubem?
Wielu pewnie o tym wie, ale jeśli nie, to przypomnę — już kolejny raz staram się namówić różnych inwestorów do zaangażowania się w Śląsk. Uważam, że to klub z ogromnym, wciąż niewykorzystanym potencjałem. Może być jedną z czołowych drużyn w kraju, a w skali międzynarodowej najważniejszym w tym regionie. Mówimy przecież o mieście, które jest jednym z najważniejszych ośrodków w Polsce. Wrocław zasługuje na zespół grający na znacznie wyższym poziomie niż pierwsza liga. Dlatego właśnie interesuję się Śląskiem — bo to jeden z tych klubów, które powinny współtworzyć siłę polskiej piłki. Widzę w nim coś, czego dziś brakuje.
Potencjał bez wątpienia jest — zarówno jeśli chodzi o miasto, jak i stadion czy zaplecze kibicowskie. To ostatnie zresztą było świetnie widać choćby wczoraj.
Wczorajszy mecz pokazał, jak silna jest lojalność kibiców. Taka frekwencja na inaugurację sezonu pod spadku z Ekstraklasy to solidna baza, na której można budować. Oczywiście, wciąż jest przestrzeń do rozwoju — stadion ma przecież znacznie większą pojemność. Myślę, że wielu widziało podczas finału Ligi Konferencji, jak efektowne widowisko może się tu odbywać.
Widzieliśmy to też w poprzednich sezonach, bo kibice Śląska też kilkukrotnie zapełniali cały stadion.
To właśnie jest kolejny element tego potencjału. Dla mnie najważniejszym wnioskiem z wczorajszego meczu była lojalność kibiców wobec klubu. To coś, na czym można zbudować wiele wartościowych i trwałych rzeczy.
Kibice najczęściej pytają mnie o podstawowe kwestie związane z tą inwestycją — przede wszystkim o to, jaka jest Pana rola w grupie inwestorów i ilu udziałowców Pan reprezentuje.
Rozmawiam z wieloma inwestorami — jedni są bardziej przekonani, inni mniej; jedni mają większy potencjał kapitałowy, inni mniejszy. Najważniejsze dla mnie jest to, że wszyscy mają doświadczenie z piłką nożną i rozumieją ryzyko, jakie się z nią wiąże.
Drugim kluczowym elementem tych rozmów jest perspektywa. Każdy z nas myśli długoterminowo — w horyzoncie 10, a nawet 20 lat. Dziś mogę powiedzieć, że realnie w mojej grupie jest siedmiu poważnie zainteresowanych inwestorów. Oczywiście, prowadzę rozmowy z większą liczbą osób, bo zakładam, że na różnych etapach — jeśli rzeczywiście zajmiemy się Śląskiem — mogą być potrzebni kolejni partnerzy.
Wszystko zależy od momentu, w którym będzie znajdował się klub. Grając obecnie w pierwszej lidze, nie możemy przedstawiać wizji gry w Lidze Mistrzów już dziś. Ale zakładamy, że w perspektywie 10 lat chcemy do tego dążyć. Wierzymy też, że polska liga będzie w tym czasie coraz silniejsza — choć, trzeba przyznać, wczorajsze wyniki Ekstraklasy trochę ten optymizm schłodziły.
To co się wczoraj wydarzyło może sugerować, że liga będzie coraz mocniejsza, skoro faworyci są tak brutalnie obijani prawda?
Zdecydowanie. To było bezlitosne.
Wróćmy do inwestorów…
Wszyscy inwestorzy, z którymi współpracuję, to osoby branżowe — rozumieją specyfikę piłki nożnej i ryzyko, jakie się z nią wiąże. Chcemy razem budować coś opartego na synergii. Jednym z inwestorów jest Matej Turek — właściciel Dukli Praga, wojskowego klubu z Czech. Widzimy w tej współpracy możliwość synergii, np. w zakresie scoutingu i pozyskiwania zawodników, bo Czesi mają wielu dobrych piłkarzy.
Mam w swojej grupie również inwestora ze Stanów Zjednoczonych, który przez wiele lat był prezesem i głównym negocjatorem dużego klubu Premier League.
Brzmi obiecująco. Zdradzi Pan kto to?
To Richard Law, były dyrektor Arsenalu. Pełnił tę funkcję w latach 2009–2017.
To bardzo duże nazwisko.
Wszyscy to moi znajomi z piłki. Część z nich woli jednak pozostać anonimowa, przynajmniej na tym etapie, bo nie są pewni, czy proces sprzedaży klubu rzeczywiście zakończy się sukcesem. Nie chcą być identyfikowani z potencjalnym niepowodzeniem. Mieliśmy nawet taką sytuację, że jeden z inwestorów — tuż przed złożeniem oferty do Urzędu Miasta — zadzwonił i poprosił, by wykreślić go z oficjalnych dokumentów. Deklarował, że jest z nami, ale nie chce być publicznie ujawniany.
Czy tak duża grupa to nie potencjalna mieszanka wybuchowa i przepis na nieporozumienia?
Oczywiście, kiedy tworzy się grupa inwestycyjna, trzeba pogodzić różne interesy i spojrzenia.
Cały czas jednak mówimy o sytuacji hipotetycznej, bo z tyłu głowy mamy świadomość, że to już kolejna próba prywatyzacji Śląska.
Wiemy, jak skończyły się poprzednie.
Dla zagranicznych inwestorów pewnym wyzwaniem jest zrozumienie specyfiki polskiego kontekstu — zwłaszcza tego politycznego. My, żyjąc tutaj, doskonale wiemy, że ostateczna decyzja może zależeć od politycznego nastawienia – pozytywnego lub negatywnego. Dlatego jesteśmy ostrożni, choć nadal działamy z przekonaniem i wiarą w nasze możliwości. Tworzymy grupę, która posiada know-how na wielu poziomach — od sportu, przez relacje i kontakty, po marketing i finanse.
No właśnie, co z tymi finansami?
Powiem wprost: pieniądze to najmniejszy problem. W piłce jest ich naprawdę dużo — często więcej niż realnie są warte kluby czy zawodnicy. Naszym celem nie jest jednak „przepłacanie”, tylko prowadzenie klubu na zdrowych i rozsądnych zasadach.
Sami chyba też będziecie musieli coś dodatkowo zainwestować?
Kto wie, może w pewnym momencie sami zdecydujemy się na dodatkowe inwestycje — jeśli pojawi się realna szansa gry w europejskich pucharach czy Lidze Mistrzów. Zakładamy, że polska liga będzie się rozwijać, że awansujemy w rankingu UEFA. A być może w przyszłości polski klub uzyska bezpośredni awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów. To jest możliwe. Warunek? Trzeba zbudować silne kluby, które wspólnie będą pracować na pozycję Polski w Europie.
Zdradził mi Pan trochę, kto tworzy tę grupę inwestorów, a jakie są główne założenia oferty złożonej miastu Wrocław? Jaki pakiet akcji chcecie przejąć i na jakich warunkach?
Oczywiście wszystkie prowadzone negocjacje objęte są klauzulą poufności, dlatego nie chcę nikogo narażać, zdradzając zbyt wiele szczegółów. Mogę natomiast powiedzieć to, co już zostało publicznie zakomunikowane — w naszej ofercie jasno wskazujemy, że chcemy przejąć pełną odpowiedzialność za klub. Mówimy tu o objęciu 99% udziałów, ponieważ nie chcielibyśmy być uzależnieni od miasta, jeśli chodzi o proces decyzyjny.
W obecnej sytuacji to wydaje się najrozsądniejszym rozwiązaniem.
Oczywiście miasto miałoby swojego przedstawiciela w radzie nadzorczej, ale to my chcemy decydować o transferach, wyborze trenera czy kwestiach personalnych. Uważamy, że w piłce nożnej kluczowa jest szybka decyzyjność. Przedstawiliśmy konkretne możliwości finansowe i plan inwestycji na najbliższe dwa lata — takie, które mają na celu szybki powrót do Ekstraklasy.
Tak jak wspominałem wcześniej, cały czas mamy pewne wątpliwości co do samego procesu prywatyzacji, bo widzimy, że miasto już podejmuje decyzje, które by nas bezpośrednio dotyczyły, a na które nie mamy na to wpływu. Mówię tu np. o zawieranych kontraktach, które — jeśli dojdzie do finalizacji przejęcia — będziemy musieli po prostu przyjąć „w pakiecie”.
Skoro już o tym finansowaniu, to jakie będą główne źródła finansowania Śląska po przejęciu? Czy może Pan zdradzić, ile środków wyłożycie jako inwestorzy prywatni, a ile pochodzić będzie z innych źródeł?
Założenia budżetowe zostały ujęte w naszej ofercie, ale nie chcę wchodzić w szczegóły — i tak naprawdę nie mogę. Po pierwsze dlatego, że nie jestem odpowiedzialny za kwestie finansowe. Tą częścią zajmuje się Paweł Caruk, który prowadzi bezpośrednie negocjacje z miastem. Ja brałem udział jedynie w dwóch spotkaniach — jednym z prezesem klubu i drugim z dyrektorem sportowym, Darkiem Sztylką, w formie wideo rozmowy. Główne rozmowy i ustalenia należą jednak do Pawła.
Kwestie finansowe objęte są klauzulą poufności, więc nie chcę wychodzić przed szereg ani komentować spraw, za które nie jestem bezpośrednio odpowiedzialny.
No to może inaczej. Bez kwot. Miasto na pewno oczekuje od inwestorów stabilnego zaplecza finansowego. Czy grupa, którą Pan reprezentuje jest w stanie spełniać te kryteria? Kibice martwią się, że jutro wejdziecie, za rok czy dwa wam się znudzi, a klub zostanie bez kasy i znów trzeba będzie zwrócić się do miasta o pomoc.
Mamy dużą wyporność finansową. Prywatny majątek inwestorów zaangażowanych w ten projekt szacuje się łącznie na od 500 milionów do nawet miliarda euro. I mówimy tu o prywatnym kapitale tych osób. Z naszej perspektywy pieniądze nie są problemem.
Ze strony Śląska zdecydowanie są.
Uważam jednak, że nie powinno się tym epatować publicznie ani kreować przesadnych oczekiwań finansowych. Chwalenie się pieniędzmi prowadzi do wzrostu roszczeń ze strony piłkarzy, menedżerów i utrudnia negocjacje. To jest coś, czego — mam wrażenie — często nie rozumieją ani kibice, ani urzędnicy. A prawda jest taka, że pieniądze lubią ciszę.
Lubię negocjacje, ale chcę być dobrze zrozumiany — szafowanie pieniędzmi to najprostszy sposób, by stworzyć sobie problemy negocjacyjne, zarówno jako inwestor, jak i potencjalnie dla samego Śląska. Dlatego od początku bardzo ostrożnie podchodzę do wszelkich deklaracji finansowych. Mam doświadczenie jako piłkarz czy menadżer i wiem, że czasami zawodnik lepiej gra za mniejsze pieniądze niż za większe. To jest paradoks. To nie pieniądze decydują, czy zawodnik daje z siebie wszystko na boisku i przekracza swoje granice wysiłku. Gdy dostaje podwyżkę, często jest zadowolony, czuje się syty — i to nie zawsze działa na korzyść drużyny.
Jak syte koty z Poznania?
Dokładnie o to chodzi. Trzeba nieustannie budować w piłkarzach odpowiednią mentalność — taką, która sprawia, że wciąż chcą czegoś więcej. Że chcą „zbierać z boiska”, rozwijać się i nie poprzestawać na tym, co już osiągnęli. Bo to leży także w ich własnym interesie. Piłkarz nie może być nigdy zadowolony — musi cały czas być głodny sukcesu.
We Wrocławiu kibice często krytykowali brak przejrzystości finansowej Śląska. Czy wy zamierzacie publikować jakieś raporty finansowe i prowadzić otwartą komunikację z kibicami? Wiem, że niektóre kluby stosują takie rozwiązania.
Myślę, że to pytanie najlepiej byłoby skierować do Pawła Caruka, bo to on odpowiada za kwestie finansowe. Natomiast znając go — a pracował przy naprawdę dużych transakcjach i w poważnym biznesie — mogę zapewnić, że wszystko, co robi, jest w pełni transparentne. Pochodzimy ze świata biznesu. Nasze założenia są jasne, przejrzyste, bez żadnych działań „pod stołem”. Znam Pawła i wiem, że jeśli dojdzie do komunikacji finansowej, to będzie ona w 100% transparentna.
Jaką rolę widzicie dla miasta Wrocław w przyszłym finansowaniu klubu? Czy to nadal będzie partner finansowy?
Oczywiście, miasto jest właścicielem stadionu oraz boisk treningowych i ma w planach dalszy rozwój infrastruktury. My chcemy być partnerem, który stanie się motorem napędowym tych zmian. Bo prawda jest taka, że jeśli chodzi o bazę treningową we Wrocławiu, to jest uboga w stosunku do oczekiwań i możliwości.
Delikatnie mówiąc.
Zgadza się. Mamy wielki stadion i mówimy o wielkiej piłce, z czego możemy być dumni, ale jednocześnie młodzież często nie ma gdzie trenować. Widzimy tu ogromną przestrzeń do poprawy. Chcielibyśmy być dla miasta partnerem, który nie tylko wspiera, ale wręcz motywuje do inwestycji w infrastrukturę sportową. Dzisiejsza młodzież jest wymagająca.
W naszych czasach grało się na betonie.
Dziś, jeśli mamy rywalizować o młodych zawodników z klubami takimi jak Legia, Lech czy Zagłębie Lubin, to musimy zapewnić im odpowiednie warunki. To naturalny proces. Miasto — jako właściciel — ma w swoich celach rozwój infrastruktury, która będzie służyła dzieciom i młodzieży, pozwalając im uprawiać sport i rozwijać swoje talenty.
Chcecie dołączyć do projektu budowy tej infrastruktury?
Chcemy być siłą, która będzie to wszystko pchać do przodu, bo mamy wysokie ambicje — takie, jakie powinno mieć miasto pokroju Wrocławia. W końcu to jedno z najważniejszych ośrodków w tej części Europy i zasługuje na odpowiedni poziom sportowy oraz infrastrukturalny.
Jakie przewidujecie zabezpieczenia na wypadek wycofania się któregoś z inwestorów? Jak zamierzacie ubezpieczyć klub od sytuacji, w której zostaje on sam ze sobą?
Prawda jest taka, że przy obecnych założeniach mógłbym ten klub kupić sam. Stać mnie na to. Natomiast koncepcja, którą realizujemy, opiera się na wspólnym zaangażowaniu — każdy z inwestorów ma swój udział, jest dumny z bycia współwłaścicielem klubu. W przypadku chęci wycofania się któregoś z udziałowców, pozostali mają prawo pierwokupu, standardowa sytuacja. Właśnie dlatego budujemy akcjonariat w formie zorganizowanej grupy inwestycyjnej — po to, by uniknąć ewentualnych problemów finansowych w przyszłości. Zupełnie inaczej wygląda sytuacja, gdy jedna osoba musi wyłożyć 10 milionów, a inaczej, gdy pięciu inwestorów dokłada po dwa. Naszym zdaniem żaden pojedynczy inwestor nie udźwignie w dłuższej perspektywie klubu takiego jak Śląsk Wrocław a miasto nie ma kompetencji, aby zajmować się zawodową piłką. Potrzebna jest grupa ludzi, którzy mają nie tylko kapitał, ale też know-how, zrozumienie dla specyfiki piłki nożnej i odporność na presję. Którzy nie wycofają się po jednej czy dwóch porażkach, bo wiedzą, na czym polega ten biznes.
W Polsce mamy przecież pojedynczych inwestorów. W Legii jest Dariusz Mioduski, w Motorze Lublin jest pan Jakubas.
Przykładów z polskiej piłki nie brakuje — Mioduski miał Wandzla i Leśniodorskiego, ale finalnie ich udziały odkupił. W Motorze Lublin mamy z kolei Zbigniewa Jakubasa, który, jak czytałem, pochodzi z tamtych stron i inwestuje też z powodów sentymentalnych. W przypadku Śląska sytuacja jest inna. Potencjał tego klubu jest — moim zdaniem — znacznie większy niż Motoru. Mówimy o zupełnie innej skali, zarówno jeśli chodzi o historię, jak i możliwości rozwoju. Dlatego też uważamy, że w Śląsku potrzebna jest grupa inwestorów, a nie jeden właściciel.
Jeden inwestor to zawsze ryzyko. Jeśli z jakiegoś powodu się wycofa — czy to z powodów biznesowych, osobistych, czy zwyczajnie z braku cierpliwości — klub zostaje na lodzie. Wystarczy, że usłyszy w domu: „Po co ci ten klub, skoro możemy kupić willę w Marbelli albo w Szwajcarii?”. I wszystko się kończy. My chcemy tego ryzyka uniknąć. Dlatego stawiamy na stabilną, rozproszoną strukturę właścicielską — opartą na ludziach z kapitałem, doświadczeniem i długoterminowym zaangażowaniem.
Wrócę jeszcze na chwilę do pana grupy inwestorów. Z informacji, które udało mi się zdobyć wynika, że wczorajszy mecz oglądał pan w towarzystwie pana Grzegorza Dzika, właściciela firmy Impel. Koleżeński wypad na mecz czy biznesowe spotkanie, którego tematem przewodnim jest Śląsk Wrocław?
Z Grzegorzem znamy się od wielu lat i do tej pory spotykaliśmy się głównie na gruncie towarzyskim.
Oczywiście, nie ukrywam, że dołączenie Grzegorza do naszej grupy byłoby dla nas dużym wzmocnieniem i delikatnie namawiam go do tego.
Zanim przejdziemy do kwestii stricte piłkarskich, warto to jasno wyjaśnić. Pan już ofertę złożył. Pojawiły się tam między innymi nazwiska Richarda Lawa i właściciela Dukli Praga. Mimo to pan ciągle tę swoją grupę rozbudowuje?
Cały czas pracujemy nad rozbudowywaniem grupy inwestorów i przekonaniem ich, że nasza piłka klubowa ma dobre perspektywy. Chcemy, żeby ten model właścicielski był stabilny, zróżnicowany i odporny na zawirowania. Zależy nam na tym, by nie opierać się na jednym nazwisku czy jednej decyzji — tylko na grupie ludzi, którzy mają kapitał, kompetencje i wspólną wizję rozwoju, w tym wypadku Śląska.
Czas na piłkę nożną. Niedawno na igol.pl pisałem, że waszym hasłem przewodnim ma być „my, a nie ja”. Co dokładnie oznacza ta zasada? Jak zamierzacie ją wdrożyć w funkcjonowanie klubu?
Chodzi o to, żeby wszyscy, którzy budują klub — niezależnie od roli — myśleli w podobny sposób. Żeby klub jako całość był ważniejszy niż indywidualne ambicje czy ego. Tego wymagamy zarówno od siebie jako inwestorów, jak i od zawodników, sztabu czy pracowników organizacyjnych, aby Żukowski wystawił piłkę do pustej bramki koledze z drużyny zgodnie z interesem drużyny a nie myślał własnym interesem.
Ostatni mecz z Wieczystą dobrze pokazał, że w trudnych momentach niektórym piłkarzom puściły emocje — pojawiły się wzajemne pretensje na boisku. I to jest zrozumiałe, emocje są częścią sportu, ale kluczowe jest, żeby takie reakcje były konstruktywne. Żeby nie podcinały skrzydeł drużynie, tylko ją budowały. Wylewanie frustracji, zwłaszcza w momencie, gdy drużynie nie idzie, zazwyczaj nie pomaga. Czasem rzeczywiście warto sprowokować kontrolowany konflikt, żeby podnieść poziom zaangażowania, agresji, koncentracji — ale to trzeba umieć zrobić z głową. Takie mechanizmy powinny służyć zespołowi, a nie go osłabiać.
Można zatem powiedzieć, że po przejęciu klubu jego przebudowę zaczęlibyście od zmiany mentalu?
W piłce nożnej decydują detale — i uważam, że w Polsce wciąż zbyt mało uwagi przykłada się do tych drobnych elementów, które w rzeczywistości tworzą przewagę. Jednym z kluczowych fundamentów jest mentalność. To na niej trzeba budować.
Wydaje mi się, że my nadal nie zdajemy sobie sprawy jak wielką rolę odgrywa psychologia w sporcie.
Popatrzmy choćby na naszą reprezentację, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, widzę wyraźną różnicę właśnie w mentalu. Piłkarki pokazują ogromną determinację i motywację.
Dlaczego?
Bo czują się niedoceniane, wręcz dyskryminowane względem mężczyzn. A to rodzi w nich głód walki i potrzebę udowodnienia swojej wartości.
W drużynie męskiej wygląda to trochę inaczej.
Piłkarze sprawiają momentami wrażenie „sytych kotów” o których już dziś mówiliśmy. Ludzie z milionami na koncie, którzy przyjeżdżają na zgrupowanie reprezentacji nie z poczucia zaszczytu, tylko z obowiązku. Doszliśmy do momentu, w którym cała Polska prosi Roberta Lewandowskiego, by wrócił do kadry.
Ktoś może uznać, że mówi to pan złośliwie, bo jest pan z Lewym w konflikcie.
Z mojego punktu widzenia nawet taki wielki piłkarz nie jest ważniejszy niż drużyna. Nie wyobrażam sobie budowania silnej drużyny, w której ktoś czuje się większy od samego klubu.
Klub zawsze powinien być najważniejszy.
To zasada, która dotyczy każdego — prezesa, dyrektora sportowego, piłkarza, kibica, a nawet grup kibicowskich. Niestety, często próbujemy budować wspólnotę, ale w rzeczywistości kieruje nami ego, a nie dobro klubu.
Tymczasem to właśnie wspólnota — ta autentyczna, a nie deklaratywna — daje siłę w najtrudniejszych momentach.
Z informacji do których udało mi się dokopać wynika, że chcecie grać futbol ofensywny oparty na agresywnym pressingu. To oznacza całkowitą rewolucję w grze Śląska?
To plan, który ma podkreślać nowoczesność naszego podejścia do zarządzania klubem. Tego nie da się wprowadzić z dnia na dzień — to długofalowy proces. Ale właśnie taka piłka jest dzisiaj nowoczesna. To nie tylko budżety czy transfery decydują o sukcesie dużych klubów, ale właśnie spójna wizja, wartości i konsekwencja w działaniu. Trzeba wiedzieć, czym chce się wyróżniać i do czego dążyć. Na początku potrzebne są klarowne założenia, ale potem kluczowe staje się to, kto będzie je realizował i w jaki sposób. Bo same idee, jeśli nie pójdą za nimi odpowiednie działania i ludzie, nie wystarczą.
W Śląsku od dawna widać jeden powtarzający się problem — brak spójnej, długofalowej koncepcji. Coś zostaje ustalone, zaczyna funkcjonować, drużyna przez chwilę gra dobrze, coś się udaje… a potem, gdy pojawią się pierwsze trudności, bardzo szybko wszystko jest wywracane do góry nogami.
Dlatego nasze założenia są długoterminowe, a nie krótkoterminowe. Przez wiele lat właścicielem Śląska jest miasto — i być może zmiany w klubie często wynikały nie tyle z analizy czy strategii, co z pewnych nastrojów, które rodziły się wokół klubu. W Polsce bywa tak, że jedyną stałą jest… zmiana. I to chcemy przełamać. Nasza wizja opiera się na stabilności, konsekwencji i nowoczesnym podejściu do piłki.
Jeśli mielibyśmy szukać benchmarku na polskim podwórku, to Lech Poznań wydaje się dobrym przykładem — klub z jasno określoną filozofią gry, strategią rozwoju i systemowym wprowadzaniem młodych zawodników. Uważam, że potencjał Wrocławia wcale nie jest mniejszy niż Poznania — wręcz przeciwnie, pod pewnymi względami może być nawet większy. To duże miasto, świetna lokalizacja, ogromna baza kibiców i ogromne możliwości rozwoju. Trzeba tylko zbudować wokół tego spójny projekt.
W razie ewentualnego przejęcia klubu planujecie w nim rewolucję kadrową na najwyższych szczeblach? Wiem, że na przykład Darka Sztylkę bardzo pan ceni, a co z resztą?
Jestem przeciwnikiem rewolucji. Nie widzę siebie w roli dyrektora sportowego. Zdecydowanie bardziej odpowiada mi bycie w terenie — jeżdżenie, obserwowanie i poszukiwania zawodników, rozmowy z nimi, budowanie relacji. To jest rola, w której czuję się naturalnie i z której mogę realnie wspierać rozwój klubu.
Czyli jakaś forma ciała doradczego dla szefa skautingu Rafała Grodzickiego?
Nie ma znaczenia stanowisko. Mógłbym pełnić nawet rolę skauta — bo to jest coś, co naprawdę lubię i w czym czuję się kompetentny. Uważam, że mam dobrą intuicję i doświadczenie w ocenie potencjału piłkarzy. Oczywiście bardzo cenię Darka Sztylkę. Kiedy Westminster prowadził rozmowy z miastem, ja również kontaktowałem się z Darkiem. To było jeszcze zanim podpisał umowę w Płocku. Już wtedy mówiłem, że widziałbym go w ważnej roli w klubie. Darek ma swoje osiągnięcia, pozycję i wiarygodność. Ostateczne decyzje personalne podejmowałby on.
Wydaje mi się, że moja wiarygodność w tym środowisku jest bezdyskusyjna — zarówno wśród piłkarzy, jak i ich rodziców czy menedżerów. Do dziś zdarza się, że dzwonią do mnie reprezentanci Polski albo ich rodziny. Już nie zawodowo, ale z pasji, doradzam im w różnych momentach ich kariery.

Czyli w razie ewentualnego przejęcia nie wpadnie pan do klubu i nie zwolni na dzień dobry prezesa, dyrektora, trenera i szefa skautingu?
Nie, to nie jest moje podejście. Mam duże zaufanie do ludzi i, jak już wspomniałem, kluczowe znaczenie mają dla mnie osoby odpowiedzialne za sport — ludzie, którzy naprawdę się na tym znają. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem wszelkich rewolucji. Zmiany w klubie powinny następować w sposób przemyślany, stopniowy — bardziej w formie ewolucji niż gwałtownych rewolucyjnych ruchów.
Ma pan jakieś typy trenerów, które panu najbardziej odpowiadają? Takich o których myśli pan sobie „O! Gdybym miał swój klub to ten facet będzie w nim pracował!”
Oczywiście. Mogę powiedzieć, że w czasie, gdy Westminster prowadził rozmowy o przejęciu Śląska, a Marek Papszun był akurat bezrobotny, spotkałem się z nim i próbowałem zaszczepić mu nasz pomysł na budowę klubu. Do transakcji wtedy nie doszło, ale trener o tak wyrazistym stylu i dorobku z pewnością byłby jednym z moich faworytów. Sam jestem osobą wyrazistą, więc nie boję się ludzi z charakterem. Tacy ludzie często bywają krytykowani, budzą emocje, ale jestem przekonany, że to właśnie ich warto mieć obok siebie — zwłaszcza w trudnych momentach. W czasie pokoju może budzą kontrowersje, ale w czasie „wojny” to oni prowadzą drużynę do zwycięstwa.
Z takich wyrazistych charakterów chciałby pan składać przyszły Śląsk?
Uważam, że silna organizacja powinna być zbudowana z wyrazistych, kompetentnych jednostek, które mają doświadczenie i charakter. Obserwując europejskie struktury klubowe, najbliższy mojemu sposobowi myślenia jest Bayern Monachium. Tam na każdym poziomie organizacyjnym — od właścicieli, przez prezesów, po dyrektorów i trenerów — są ludzie z ogromnym doświadczeniem piłkarskim, a przy tym bardzo racjonalni. To zdrowa organizacja, która mimo ogromnych możliwości finansowych funkcjonuje rozsądnie: regularnie rywalizuje w czołówce Europy, nie wydając miliardów i nie popadając w długi.
Porządek musi być.
Wielkie kluby jak Real Madryt, Barcelona czy Manchester City opierają swoją siłę na kompetencjach i strukturze — ale najbardziej bliski jest mi Bayern, który ma Hoenessa, Rummenigge, topowych menadżerów z doświadczeniem z pracy w wielkich korporacjach, trenerów i dyrektorów sportowych. Racjonalizm to coś, co ukształtowało mnie zarówno jako piłkarza, jak i później jako menedżera. Tak samo podchodzę do każdego projektu, który współtworzę. Tym bardziej, że rozmawiamy o klubie, który historycznie ma wojskowe DNA. A to zobowiązuje. Porządek, organizacja, dyscyplina — to fundamenty każdego klubu, który chce odnosić sukcesy.
Jakie cele postawilibyście przed Śląskiem na najbliższe sezony? Wchodzicie do klubu i od razu, koniecznie, jak najszybciej musi być awans do Ekstraklasy?
Zakładamy, że w ciągu dwóch lat Śląsk awansuje do Ekstraklasy. To nasz pierwszy, krótko- i średnioterminowy cel. Po awansie chcielibyśmy, by w perspektywie kolejnych 2–3 lat drużyna zaczęła realnie walczyć o europejskie puchary. A patrząc długofalowo — w horyzoncie dziesięcioletnim — celem jest walka o Mistrzostwo Polski i regularna obecność w europejskich rozgrywkach.
Dla młodych ludzi 10 lat może brzmieć jak wieczność, ale z mojej perspektywy to mija w mgnieniu oka. Doskonale to widzę — dokładnie 10 lat temu, w 2015 roku, negocjowałem nowy kontrakt Roberta Lewandowskiego z Bayernem Monachium. I wydaje się, jakby to było wczoraj. Dlatego wierzę, że przy konsekwencji i dobrej organizacji, dziesięcioletni plan to nie mrzonka, tylko realna droga do celu.
10 lat temu urodził mi się syn, a dziś jest już prawie tak duży jak ja.
Oczywiście, dla młodych ludzi dziesięć lat to bardzo odległa perspektywa. Ale z punktu widzenia rozwoju organizacji sportowej to wcale nie jest tak długo. Jeśli ktoś mówi dziś, że za pięć lat awansuje do Ligi Mistrzów, to — z całym szacunkiem — dla mnie to jest ściema.
Ja nie jestem człowiekiem od marketingu czy PR-u. Nie zamierzam fałszować rzeczywistości, bo wiem, że takie podejście prędzej czy później się mści.
Jak planujecie budować Akademię? Ludzie już mają dość słuchania wyświechtanego frazesu o graniu wychowankami i sprzedawaniu ich za miliony. Zapytam zatem czy gracie wychowankami czy robicie transfery z zewnątrz?
Dziś trzeba dostosować się do realiów współczesnego świata. Wrocław, niestety, nie ma jeszcze odpowiednich warunków do tego, by w pełni samodzielnie wychowywać i rozwijać wychowanków na najwyższym poziomie. Dlatego uważam, że rzucanie haseł typu „stawiamy wyłącznie na swoich” może być ograniczające.
Czyli transfery z zewnątrz?
Dlaczego mielibyśmy nie sięgać po młodych, utalentowanych zawodników z akademii Legii, Lecha czy innych ośrodków? I dawać im szansę rozwoju i gry — na przykład w seniorach Śląska.
Historia pokazała, że to działa. Weźmy choćby przypadek Praszelika trafił do Śląska z Legii i zrobił krok naprzód.
Rejczyk też trafił do Śląska z Legii, ale już tego kroku na przód nie zrobił.
No to ja przypomnę mecz juniorów młodszych Lecha Poznań, w którym grał 16-letni Krystian Bielik. Już wtedy widziałem w nim zawodnika gotowego do gry w seniorskiej piłce. Lech miał inny plan — chciał go wprowadzać stopniowo. A ja uważałem, że on jest gotowy na Ekstraklasę tu i teraz. Zadzwoniłem do prezesa Legii, Bogusława Leśniodorskiego, i powiedziałem: „Słuchaj, bierz tego chłopaka do pierwszej drużyny. Za chwilę sprzedasz go za duże pieniądze”. I tak się właśnie stało.
Bielik poszedł do Arsenalu.
Tak, notabene to właśnie Richard Law negocjował wtedy kontrakt Bielika z Legią. Tak to często wygląda w piłkarskim świecie.
Jeśli chcecie, żebym był „sympatyczny” dla kibiców Śląska i mówił: „akademia, wychowankowie są najważniejsi” — mogę to powtarzać, ale uczciwie mówiąc, wiem, jak wygląda rzeczywistość. Jeśli jest dobry piłkarz z innego klubu, który chce przyjść do Śląska, może dać wartość sportową i jeszcze przynieść zysk przy ewentualnym transferze, to dla mnie odpowiedź jest prosta: witamy serdecznie.

A co z Akademią?
Akademia to oczywiście jeden z filarów funkcjonowania klubu, ale nie jedyny. Uważam, że młody piłkarz z potencjałem powinien jak najszybciej trafić do piłki seniorskiej — grać w III, II czy nawet IV lidze, zamiast walczyć o medal mistrzostw juniorów. Tam rozwija się szybciej, uczy odpowiedzialności i fizyczności.
Ostatnio jechałem na mecz oldbojów Legii Champions razem z Jurkiem Podbrożnym, Maćkiem Śliwowskim i Robertem Jadczakiem. Zapytałem ich: „W jakim wieku trafiliście do seniorów?” — każdy odpowiedział: 15–16 lat. I to jest wiek, w którym naprawdę utalentowany chłopak powinien już rywalizować z dorosłymi.
Dziś chyba ciągle trochę się boimy dawać tak młodym zawodnikom szanse.
Spójrzmy na filary reprezentacji z czasów Adama Nawałki: Lewandowski, Błaszczykowski, Glik, Milik, Krychowiak — wszyscy bardzo wcześnie grali w seniorach. Lewandowski nie zagrał ani jednego meczu w młodzieżowych reprezentacjach, poza jednym występem w U21. Tymczasem w Polsce coraz częściej nagradzamy medalami juniorów, płacimy młodym zawodnikom spore pieniądze za sam fakt bycia „perspektywicznymi” i — co gorsza — gwarantujemy im miejsce w składzie. To zabija motywację.
W naszej piłce stworzyliśmy warunki, które utrudniają naturalny awans do piłki seniorskiej. Młodzi dostają wszystko podane na tacy. A kiedy wszystko przychodzi łatwo i za darmo, trudno mówić o prawdziwym rozwoju. Przypomina mi się historia z czasów, gdy grałem w Szwajcarii. Jeden z młodszych kolegów, rezerwowy zawodnik, kupił mieszkanie w Lucernie — w najlepszej lokalizacji. Zapytałem: „Skąd miałeś pieniądze?” — odpowiedział: „Ojciec dał mi kredyt”. Wtedy mnie to oburzyło. Dziś rozumiem.
Kredyt to nie prezent. To odpowiedzialność, zobowiązanie, które zmusza cię do pracy. I właśnie tego brakuje wielu młodym zawodnikom w Polsce — świadomości, że nic nie przychodzi za darmo. Gdy sam na coś zapracujesz, smakuje to inaczej. I daje o wiele więcej.
Kiedyś czytałem wywiad chyba z Gabrielem Batistutą, w którym opowiadał, jak jego syn przyszedł do niego i zapytał: „Tato, dlaczego nie kupisz mi samochodu? Przecież masz tak dużo pieniędzy”. Batistuta odpowiedział mu wtedy dokładnie to samo, o czym przed chwilą rozmawialiśmy — że nie może być tak, że dziecko dostaje wszystko bez wysiłku. Musi zrozumieć, czym jest praca, wysiłek i wartość tego, na co sam zapracuje.
Ja właśnie w Śląsku chciałbym budować mentalność, w której każdy piłkarz — zwłaszcza młody — rozumie, co naprawdę sprzyja jego rozwojowi. Jeśli wychowanek klubu będzie zasługiwał na miejsce w pierwszym zespole, to oczywiście będzie grał. Ale nie chcę, by powstawała sztuczna presja, że młodzi muszą grać tylko dlatego, że są „nasi”. W Polsce stworzyliśmy coś w rodzaju lokalnego nacjonalizmu. I choć z jednej strony to zrozumiałe — utożsamianie się z miejscem, z klubem — to z drugiej strony świat daje dziś dużo większe możliwości niż ograniczanie się do własnego podwórka. Dlaczego miałbym nie sięgać po najlepszych młodych zawodników z akademii Zagłębia Lubin, jeśli są dobrze wyszkoleni, a Śląsk i Wrocław oferują atrakcyjniejsze warunki do życia i rozwoju?
Z perspektywy inwestora czy właściciela klubu nie chcę zamykać się wyłącznie na akademię Śląska, skoro rynek oferuje znacznie więcej. To podejście widać zresztą w najlepszych klubach, jak choćby Bayern Monachium. Bayern pozyskuje najlepszych zawodników nie tylko z zagranicy, ale również z krajowej konkurencji — jak Lewandowski czy Götze z Borussii Dortmund — jednocześnie wzmacniając siebie i osłabiając rywali. Świat piłki nożnej jest dziś globalny. Trzeba umieć z tego korzystać. Nie jestem ortodoksem — jestem realistą. I chcę budować silny klub, korzystając ze wszystkich dostępnych możliwości.
Jak chcecie budować markę Śląska poza boiskiem? Przewidujecie jakieś działania społeczne, programy dla dzieci, jakąś aktywność medialną?
W naszej wizji Śląsk Wrocław ma być jeszcze ważniejszym elementem społeczności Dolnego Śląska niż do tej pory — klubem, z którego mieszkańcy regionu są dumni i warto się z nim utożsamiać. Śląska aspiracje powinny wykraczać poza Wrocław i jego najbliższe okolice. Mamy w planie rozwój szerszej bazy kibiców. Chcemy być aktywni na tym polu, współpracując z kibicami, tak by również oni czuli, że są częścią tego projektu. Stadion ma przecież więcej miejsc niż faktyczna frekwencja — jest więc przestrzeń, by przyciągać nowych ludzi i rozbudowywać zaangażowaną społeczność.
Dzisiejszy świat — dzięki mediom społecznościowym, technologii i kreatywności — daje ogromne możliwości. Uważam, że Śląsk powinien budzić większe emocje, niż obecnie budzi. Chcemy tworzyć wokół meczów coś więcej niż samo wydarzenie sportowe. Tak jak na Zachodzie — mecz to nie tylko 90 minut gry, ale cała otoczka, która sprawia, że warto przyjść na stadion wcześniej, spędzić tam czas z rodziną, dziećmi, znajomymi. Wiemy, że musimy konkurować z bogatą ofertą kulturalną, edukacyjną i rozrywkową Wrocławia. Dlatego chcemy, by wyjście na mecz Śląska było czymś więcej — pozytywnym wydarzeniem, które łączy emocje, wspólnotę i pasję.
Śląsk budzi bardzo duże emocje. Niestety między z innymi z powodu finansowania publicznego wiele z nich jest negatywnych. To będzie dla was jedno z pierwszych wyzwań. Zatrzeć ten negatywne emocje.
Jeśli mieszkańcy Wrocławia zobaczą, że mecz piłkarski to coś więcej niż tylko spotkanie dwudziestu dwóch zawodników na boisku — że to wydarzenie niesie za sobą emocje porównywalne z wyjściem do kina, teatru czy na inne wydarzenie kulturalne — to być może inaczej spojrzą również na kwestie finansowania klubu. Nie da się tego tematu traktować zero-jedynkowo ani brutalnie odciąć finansowania tylko dlatego, że zmienia się właściciel.
Stadion jest miejski, infrastruktura treningowa również — te związki z miastem zawsze będą istniały, bez względu na to, kto będzie formalnym właścicielem klubu. Dlatego kluczowa jest praca nad świadomością społeczną — pokazanie, że mecz Śląska to nie tylko sport, ale także wydarzenie o charakterze społecznym, kulturalnym, edukacyjnym. Jeśli uda się zbudować takie podejście, to także mieszkańcy Wrocławia i całego Dolnego Śląska będą patrzeć na klub inaczej — z większym zaangażowaniem, zrozumieniem i dumą.
Wspomniał pan o stadionie i przyszło mi do głowy jeszcze jedno bardzo ważne pytanie. Jak pan widzi współpracę ze stadionem? Na pewno pan wie, że klub to jedna spółka, a stadion druga. To trudna sytuacja.
Przedstawiliśmy nasze założenia w złożonej ofercie. Teraz wszystko zależy od dalszych rozmów i ewentualnych negocjacji. Uważamy, że ten projekt musi być wspólnym interesem — zarówno miasta, jak i klubu. Nie może być sytuacji, w której jedna ze stron czuje się pokrzywdzona. W ofercie jasno określiliśmy, jak wyobrażamy sobie przyszłość Śląska. Teraz jesteśmy otwarci na dialog i czekamy na możliwość konstruktywnej rozmowy.
Zakładam, że trzeba będzie płacić za wynajem i pewnie też dzielić się zyskami z dnia meczowego.
Klub musi mieć realną możliwość rozwoju — musi mieć także interes w tym, by przyciągać kibiców na stadion i budować wokół siebie coraz szerszą społeczność. To oczywiście wymaga rozmów i negocjacji, bo wiele kwestii trzeba uregulować wspólnie z miastem. Tym obszarem zajmuje się Paweł Caruk — to on prowadzi negocjacje i odpowiada za ten etap procesu.
Jest jeszcze jeden temat, wokół którego narasta sporo dyskusji wśród kibiców Śląska. Czy Cezary Kucharski to rozdanie Grzegorza Schetyny?
Bardzo cenię Grzegorza Schetynę. Nawet nie wiedziałem, że to on stał za drużyną Idea Zepter Śląsk, kiedy jako młody chłopak interesowałem się koszykówką. Fascynował mnie wtedy ten zespół, trzymałem kciuki, żeby Maciek Zieliński trafił do NBA. A to właśnie Schetyna tworzył tę siłę. Zapewne miał udział w tym, że do klubu trafił Solorz, a Śląsk zdobył mistrzostwo Polski. Pamiętam też, jak bardzo angażował się w piłkarski Śląsk. Gdy Tomasz Jodłowiec miał przejść do Legii, Schetyna działał w interesie Śląska wywierając na mnie dużą presję, by zatrzymać zawodnika we Wrocławiu.
Nie znam wystarczająco dobrze politycznej mapy Wrocławia. Jedno mogę powiedzieć jasno: moi inwestorzy wyłącznie myślą o budowie silnego klubu piłkarskiego.
Z mojego punktu widzenia Grzegorz Schetyna zna się na sporcie i myślę, że po prostu zależy mu na tym, by Śląsk był silnym klubem. To wszystko. Nie widzę tu żadnego „rozdania politycznego” i sam nie jestem częścią żadnego układu.
Czyli możemy wprost powiedzieć, że Grzegorz Schetyna nie będzie miał żadnego wpływu na Śląsk Wrocław Kucharskiego i spółki?
Żadnego negatywnego, ale dlaczego organizacja taka jak Śląsk Wrocław nie miałaby czerpać korzyści z relacji osób, kibiców, które mogą realnie pomóc klubowi? Stadion Śląska powinien być miejscem, gdzie każdy polityk, niezależnie od opcji, szuka rozrywki i chce się odstresować spędzając miło czas, najlepiej z rodziną.
W sporcie nie powinno być miejsca na politykę ani na kalkulacje. Tylko wtedy jest prawdziwa szansa na rozwój.
Czyli Cezary Kucharski przychodzi do Wrocławia robić piłkę nożną, a nie politykę?
Dokładnie tak. Byłem w polityce, poznałem ten świat i częściowo go zrozumiałem. Ale najlepiej czuję się w sporcie — to jest moje naturalne środowisko. Dziś chciałbym odnieść kolejny sukces, na miarę tych, które osiągałem jako piłkarz czy później jako menedżer. Tak właśnie wyobrażam sobie kolejny etap mojego życia — chcę zrobić coś, co zostanie ocenione równie dobrze jak moja kariera sportowa i menedżerska. Dla mnie to nie tylko kolejny projekt. To osobiste wyzwanie i szansa, by znów zbudować coś wartościowego — tym razem od drugiej strony piłki.
Na koniec chciałbym porozmawiać o Koronie Kielce. Sporo zarzutów w pana stronę, że tam też próbował pan wejść, ale pana „pogonili”. Jaka jest zatem różnica między pana ofertą personalną i finansową dla Korony, a tą dla Śląska?
Pani prezydent Kielc ogłosiła przecież publicznie, że nowym właścicielem będzie Mariusz Siewierski. Mariusz zaprosił mnie do współpracy choć wcześniej nie byłem zaangażowany w te negocjacje. Ostatecznie polityka zadecydowała o zmianie.
Wszystko, co wcześniej przez wiele miesięcy wynegocjował Mariusz Siewierski z miastem, zostało przejęte przez lokalnego biznesmena. Jedno trzeba jednak przyznać: negocjacje, które prowadził Siewierski, doprowadziły do wypracowania bardzo korzystnych warunków dla Korony. Nowy właściciel wszedł niejako „na gotowe” — przejął świetnie przygotowaną strukturę umożliwiającą rozwój i stabilność.
Kibice Korony powinni być raczej wdzięczni za korzystne negocjacje dla ich klubu, a na ocenę dokonanego wyboru należy poczekać.