Ból doświadczeń, czyli I liga wróciła do Łodzi


W hicie 2. kolejki Fortuna I Ligi ŁKS przegrał na własnym stadionie z GKS-em Katowice

29 lipca 2018 Ból doświadczeń, czyli I liga wróciła do Łodzi

Pokaż mi mecz swojej ligi, a powiem ci, w jak głębokiej d...ziurze się znajdujesz. Znacie tę starą chińską mądrość? Jeśli nie, wystarczy zainteresować się spotkaniami rozgrywanymi na polskim szczeblu centralnym. Ból doświadczeń bywa nie do zniesienia.


Udostępnij na Udostępnij na

Gorzkie urodziny

Stadion ŁKS-u długo czekał, aż po jego murawie będą biegać zawodnicy z zaplecza ekstraklasy. W gorące lipcowe (sobotnie) popołudnie po raz pierwszy odczuł tę przyjemność. Obiekt mógł jednak przecierać krzesełka ze zdumienia, ponieważ piłkarze GKS-u Katowice dłuższymi fragmentami nie prezentowali poziomu wyższego aniżeli ich koledzy z II czy III ligi. W przeszłości zespół Bajm w jednym ze swych szlagierów głosem Beaty Kozidrak przekonywał fanów, że pewien niesforny Józek pojawia się i znika. Choć w szeregach GieKSy gracza o takim imieniu próżno było szukać, wielu innych zachowywało się bardzo podobnie.

Podopieczni trenera Jacka Paszulewicza pojawiali się przy piłce tylko po to, by już kilkanaście sekund później biernie przyglądać się poczynaniom gospodarzy. A na tych patrzyło się przyjemnie. Rzecz jasna do pewnego momentu. Reprezentanci beniaminka na swoje nieszczęście zapomnieli, że w futbolu dryblingi, balanse ciała i inne tego typu artystyczne dodatki nie są najważniejsze. Są istotne, ale bez przesady. Clou piłki od wieków jest proste – liczy się to, co znajduje się w sieci. Koniec i kropka. Co z tego, że akcje ze środka pola ładnie rozprowadzał Wojciech Łuczak. Pomocnik „Biało-czerwono-białych”, który w dniu meczu świętował swoje 29. urodziny, nie miał przecież wpływu na późniejsze zachowanie swoich kompanów.

Zagrał do Patryka Bryły, to cała para poszła w gwizdek. Bo 28-letni pomocnik strzelił obok bramki Mariusza Pawełka albo co gorsza, posłał piłkę na wysokość drugiego piętra. Jubilat, widząc problemy kolegi, postanowił poszukać kogoś innego. Wybór padł na Bartłomieja Kalinkowskiego, ale efekt był podobny. Gdy już się wydawało, że golkiper gości za chwilę będzie musiał nadwyrężać kręgosłup, brakowało centymetrów, boiskowego cwaniactwa albo odrobiny szczęścia. Sprawiedliwie trzeba podkreślić, do 34. minuty ŁKS prezentował się lepiej od katowiczan. Miejscowi nie potrafili jednak postawić konkretnego stempla.

Do przerwy 0:1

Gdy na zegarze wybił wspomniany czas, z prowadzenia cieszyli się przyjezdni. Błąd łódzkiej defensywy wykorzystał unikający pozycji spalonej Daniel Rumin. Napastnik, który dotąd pokonywał wyłącznie trzecioligowych bramkarzy – grając na chwałę Skry Częstochowa – zanotował swoje debiutanckie trafienie na zapleczu ekstraklasy i mógł utonąć w objęciach kolegów. „Do przerwy 0:1” – bahdajowskim wynikiem zakończyły się pierwsze trzy kwadranse przy al. Unii Lubelskiej 2 w Łodzi.

Na kolejne dwukrotni mistrzowie Polski wyszli bardzo zmotywowani. Za wszelką cenę chcieli doprowadzić do remisu. Nie mogli jednak krzyknąć „Paragon, gola”, bo i takiego jegomościa na placu gry nie było. Pojawiali się inni – jak nie ci z podstawowego składu (m.in. Artur Bogusz), to ich zmiennicy (choćby Jakub Kostyrka). Wszyscy starali się, stwarzali sobie dogodne okazje, ale ostatecznie nie mogli znaleźć recepty na uwijającego się jak w ukropie (dosłownie i w przenośni) Mariusza Pawełka. Znany z ekstraklasowych występów (oraz baboli) bramkarz w sobotę bronił jak natchniony. Wprawdzie nie ustrzegł się wpadek, to jednak zakończył spotkanie z czystym kontem. Lata temu w bramce ŁKS-u stał człowiek, który zatrzymał Anglię, tym razem między słupkami GieKSy znalazł się facet stopujący łodzian. Paradoks? Patrząc tylko na nazwisko, z pewnością.

A miał być hit

Po spotkaniu trener Kazimierz Moskal mówił do dziennikarzy, że porażka go bardzo boli (wypowiedź była bardziej dobitna). Szkoleniowiec przyznał, że nie wie, jak jego zespół mógł przegrać, skoro grał efektowniej od rywala. Cóż, widocznie w rzemieślniczych ligach piłkarskich ważniejsza jest efektywność. Warto o to zapytać specjalistów z innych dziedzin. Okazja była. Wszak na trybunie ŁKS-u pośród 5008 widzów zasiadł człowiek, którego zna cały sportowy świat. Marcin Gortat, znany z medialnego pseudonimu „jedyny Polak w NBA”, z pewnością po ostatnim gwizdku nie mógł być usatysfakcjonowany z tego, co zobaczył. Środkowy Los Angeles Clippers na własnej skórze poczuł swoisty ból doświadczeń.

A ten zgodnie ze słowami innego znanego kibica ŁKS-u Adama Ostrowskiego „sprawia, że śmiech znika”. Święta prawda. Choć po porażce z katowiczanami w Łodzi nikt nie spuszcza głowy, to już patrząc na problem szerzej, taki gest z pełną świadomością należałoby wykonać. Bo hit 2. kolejki Fortuna I Ligi nie tylko nie był widowiskiem porywającym, ale fragmentami nawet działał usypiająco. Co gorsza, oddając się we władanie Morfeusza, człowiek nie poniósłby wielkich strat. I to chyba boli najbardziej.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze