Niełatwo jest być Andym Carrollem. Sytuacja – oczywiście zachowując granice zdrowego rozsądku i przyzwoitości – przypomina te z filmów o mesjaszach i innego rodzaju zbawicielach, na których barkach położono losy świata, a oni zwyczajnie nie wytrzymali, nie dali rady. Fred Durst z zespołu Limp Bizkit śpiewał: „heavy is the head that wears the crown”, co doskonale odzwierciedla kazus chłopaka z Newcastle. Carrollowi włożono na głowę koronę z inskrypcją „nowa nadzieja Anglii, następny Alan Shearer”, po czym kazano – niczym mitycznemu Atlasowi – dźwigać na barkach cały futbolowy świat brytyjskiego imperium. Rosły Andy nie wytrzymał jednak próby, świat zwalił mu się na głowę – berło pierwszeństwa w angielskim futbolu okazało się zbyt ciężkie jak na ramiona napastnika z północno-wschodniej Anglii. Mityczne Anfield Road zostało zatem permanentnie zamienione na wschodni Londyn. Koniec epopei czy początek legendy?
Na dwoje babka wróżyła – bon mot to okropny, pachnący komunałem na milę, w tym wypadku jednak w 200% adekwatny do zaistniałych okoliczności. Przyszłość rosłego piłkarza na razie spowita jest mgłą niepewności, ale powoli zaczynają się pojawiać pierwsze prześwity zza chmur. Andy Carroll jest piłkarzem okropnym, ale i piłkarzem świetnym. Skąd zatem taka dychotomia i dysproporcje? Wszystko zależy od tego, jak danej części użyjesz, w jakie schematy ją wdrożysz, czego od niej będziesz oczekiwać. Dlaczego zatem liverpoolski rozdział kariery Andy’ego na zawsze pozostanie synonimem słowa porażka, a historię tę będą przez dekady opowiadać swoim synom ojcowie, puentując ją: „i widzisz mały, tak marnuje się pieniądze”?
Ujmując sytuację kolokwialnie – widziały gały, co brały. Niedobory oraz niedoskonałości Andy’ego widoczne są gołym okiem i włodarze Liverpoolu musieli sobie z nich zdawać sprawę, kupując piłkarza. Sytuacja wymknęła się spod kontroli wyłącznie z następujących powodów:
– Fernando Torresa sprzedano do Chelsea i „The Reds” nie musieli, ale MUSIELI zapchać dziurę wielkości krateru powstałą po wybuchu zwanym sprzedażą „El Nino” do Chelsea. Wybór wydawał się oczywisty – Andy miał za sobą świetną rundę okraszoną 11 trafieniami, doskonale rokował na przyszłość.
– Carroll jest Anglikiem, a wiadomo, iż w obliczu gasnącego systemu szkolenia w Anglii piłkarzy przede wszystkim się kupuje, a nie wychowuje. Andy był zatem podwójną aberracją – nie tylko był wychowankiem, ale przede wszystkim rodzonym dumnym synem Albionu, a tacy są podwójnie drodzy. Włodarze „Srok” nie chcieli wcale sprzedawać Carrolla – stąd taka zaporowa cena, którą rzucili ad hoc. Liverpool – zdesperowany, by zapełnić lukę po Fernando – zgodził się na wszystko, a Andy zawitał na Anfield Road.
Co było dalej, wiemy wszyscy. Carroll nie błyszczał za Kenny’ego Dalglisha, skreślił go Brendan Rodgers. Tutaj jednak zaczynają się prawdziwe schody, jeśli chodzi o wydawanie osądów, bo pojawiają się wyboje i nieprzewidziane okoliczności. Andy – jak na wysokiego i rosłego chłopa – jest szalenie podatny na kontuzje i do Liverpoolu przyszedł już niezdolny do gry, a zadebiutował dopiero ponad miesiąc po transferze do miasta Beatlesów. Nie chcę bronić Anglika, ale za Dalglisha wszyscy grali źle – po prostu dawna receptura na sukces „Króla Kenny’ego” przestała działać w zderzeniu ze ścianą nowoczesnej myśli szkoleniowej. Dalglish – ikona Liverpoolu, dawniej wybitny zawodnik oraz szkoleniowiec – okazał się zwyczajnie zbyt archaiczny na dzisiejsze wymogi postmodernistycznego futbolu.
Umarł król, niech żyje król. Po Szkocie przyszedł czas na irlandzkiego druida, Brendana Rodgersa. Ten wyznawca oraz mag technicznego i ofensywnego futbolu – spłycając sprawę, futbolu „po ziemi” – nie mógł nie skreślić Carrolla, gdyż ten zwyczajnie pasował do jego wizji gry jak Vinnie Jones do dzisiejszej Barcelony. Niespodziewanie – a może właśnie i spodziewanie? – przed Carrollem stanęło widmo exodusu, a pomocną dłoń wyciągnął sobowtór Freda Flinstone’a, czyli Sam Allardyce. Metafora jaskiniowca nie jest bezcelowa. Dlaczego? Trójkę panów, mianowicie Freda, Sama i Andy’ego łączy podobna zależność – Fred jest reliktem prehistorii dosłownie, a pozostała dwójka w znaczeniu „futbolowym”.
Polub Bloody Football! na Facebooku
Ten z pozoru idealny mariaż zaczął się obiecująco – Andy jest wręcz stworzony do gry u Allardyce’a. To, co okazało się przekleństwem na Anfield, tutaj stało się asem w rękawie Carrolla. „Big Sam” kocha grać z jednym napastnikiem, do tego wysokim i świetnie grającym głową. Takim, który będzie zgrywał piłki do pomocników, a sam będzie rozpychał defensywę i czasem coś strzeli. Nie po genialnym dryblingu, ale po strzale – a jakże inaczej – głową lub dostawiając jedynie nogę.
Carroll jest wykuty do takiego systemu gry, tzw. na ścianę, a szefowie „The Reds” musieli być chyba ślepi, myśląc, że wdrożą go w każdą możliwą taktykę, nauczą technicznej gry. Używając metafory muzyczno-futbolowej, Andy jest reliktem przeszłości i uosobieniem starej angielskiej piłki z lat 80-tych. Tak samo jak Sam Allardyce, były zawodnik i twardy stoper, co to muchom nawet nie przepuszczał. Jeśli futbol jest szafą grającą, to obu panom bliżej do starych melodii zespołów The Clash czy Joy Division aniżeli do muzyki Dizzeego Rascala bądź Tiniego Tempaha.
Czy Andy jest wart 15 milionów funtów i gaży ważącej niezwykle dużo, bo około 100 tysięcy funtów tygodniowo? Czas pokaże, ale moim zdaniem tak. To piłkarz idealny dla West Hamu, do jego stylu gry, do taktyki Allardyce’a. Zeszły sezon to kolejne kontuzje Andy’ego, ale kiedy łapał rytm, to pokazywał, ile jest wart – zwłaszcza w końcówce sezonu, kiedy strzelał bramki i asystował Kevinowi Nolanowi – swojemu nomen omen najbliższemu przyjacielowi. Jeśli Carroll będzie zdrowy, spokojnie może strzelić te 15 goli w sezonie.
WHU to klub dla niego doskonały – rosnący w siłę, który da Andy’emu czas, zaufanie i możliwości do dalszego rozwoju. Oczywiście może być inaczej i Carroll na zawsze pozostanie przereklamowanym chłopakiem z metką 35 milionów funtów. Ja stawiam jednak inaczej, a wszystkich tych, którzy skreślili już angielskiego napastnika, ostrzegam: Atlas otrzepał się z kurzu, wstał i znów gotów jest ponieść na swoich ramionach cały angielski futbolowy świat. Nie wierzycie? Come on You Irons!
Ten napastnik świetnie się zapowiadał. Mam
nadzieję, że odbuduje się w WHU i wróci do kadry.
Ciekawy artykuł. Ja natomiast myślę, że Andy już
nie osiągnie tak dobrej formy jak kiedyś. Czytam,
czytam i nagle w oczy rzuca mi się "Limp Bizkit" i
"Fred Durst" :D
Ciekawy artykuł :) Liczę na sukcesy Carolla :)