Angielska herbata: bezkolizyjna zmiana światów


Zawodnicy pozyskani z Championship świetnie odnaleźli się w realiach Premier League

4 grudnia 2018 Angielska herbata: bezkolizyjna zmiana światów

Cosezonowy wyścig zbrojeń w angielskiej ekstraklasie stał się już niemal tradycją. Kluby z Premier League od lat wydają olbrzymie kwoty, pozyskując najczęściej graczy z innych czołowych lig europejskich. Takich, którzy od razu zapewnią odpowiednią jakość. Przed obecnym sezonem niektóre kluby wybrały jednak inną drogę, pozyskując zawodników z zaplecza angielskiej ekstraklasy. Po zaledwie ponad 1/3 sezonu wiadomo już, że było to świetne posunięcie.


Udostępnij na Udostępnij na

Bogaci się bogacą. W Premier League jest to norma. Przy czym trzeba zauważyć, że mniej lub bardziej, ale zamożni w angielskiej ekstraklasie są wszyscy. Dlatego nawet zespoły z dołu tabeli stać na graczy z wysokiej półki. Takich, na których zdecydowana większość klubów z Włoch, Hiszpanii czy Francji raczej pozwolić sobie nie może. Przedstawiciele angielskiej ekstraklasy proponują zawodnikom bardzo atrakcyjne zarobki, które działają na wyobraźnię. Sowita pensja sprawia, że pogoda na Wyspach dla pobierającego wynagrodzenie codziennie jest słoneczna.

Nie grzebiąc daleko w przeszłości, najlepszym przykładem jest Max Meyer. Gracza nazywanego przez niektórych „niemieckim Messim” obserwowały zeszłego lata czołowe kluby Europy. Każdego odstraszały jednak wymagania finansowe zawodnika. Problemów z płaceniem 170 tysięcy funtów tygodniowo nie miało jednak Crystal Palace. Zespół, który w ostatnich pięciu sezonach nie zajął w Premier League miejsca wyższego niż dziesiąte. To pokazuje, jak bardzo pod względem finansów angielska ekstraklasa dystansuje konkurentów.

Ruhr Nachrichten

Oczywiście spuchnięte od pieniędzy sejfy klubów z angielskiej elity są pochodną lukratywnych kontaktów telewizyjnych. To właśnie dzięki sprzedaży praw do pokazywania Premier League tak bardzo tamtejsze kluby odskoczyły europejskiemu peletonowi. Efektem ubocznym finansowego eldorada jest wyścig zbrojeń. Angielskie kluby nie czekają na black friday, tylko kupują graczy z wysokiej półki, bo mają za co. Takich, którzy zagwarantują (a przynajmniej powinni) odpowiedni poziom sportowy. Kupują najczęściej od biedniejszych klubów z czołowych lig europejskich. Jakby w tym szaleństwie zapominając o zapleczu Premier League. Obecny sezon pokazuje, że na dolnej półce w sklepie też można znaleźć jakościowy produkt. Wystarczy się tylko schylić.

Zapomniana kopalnia talentów

Angielska Championship jest dla mnie najbardziej niedowartościowaną ligą w Europie. Teza odważna, jednak w moim odczuciu jak najbardziej słuszna. Nie chodzi nawet o lekceważące postrzeganie tych rozgrywek w naszym kraju. Zaplecza Premier League jakby nie doceniali sami Anglicy. Championship zespołom z krajowej elity służy głównie do ogrywania nastoletnich wychowanków czy pozostałych młodych graczy. Tak by nie zatrzymać ich rozwoju oraz by zasmakowali futbolu na poziomie seniorskim. Jeśli już któryś z klubów Premier League decydował się na zakup gracza z zaplecza, to najczęściej byli to beniaminkowie. Tak jakby drużynom z dłuższym stażem w angielskiej elicie nie wypadało patrzeć w dół w poszukiwaniu wzmocnień. Wiadomo, rozgłosu w takiej transakcji nie ma. Splendor też mniejszy. Kibice raczej bić się o koszulki nie będą, a sala konferencyjna dziennikarzami się nie wypełni. Tylko że w tym wszystkim po drodze zaginął aspekt sportowy.

Nie zważając na nikłe walory marketingowe, zarówno Bournemouth, jak i Leicester City wyłamały się latem z szeregu. Poszukując wzmocnień, sięgnęły po jedne z największych talentów w Championship. Możliwość pozyskania Davida Brooksa oraz Jamesa Maddisona sondowały nawet kluby czołowej szóstki. Najbardziej elitarnym zespołom z angielskiej ekstraklasy jednak przecież nie przystoi kupować graczy z niższej klasy rozgrywkowej. Co by powiedzieli kibice? Media by wyśmiały… Jak pokazuje bieżąca kampania – ich strata.

Władze Bournemouth oraz Leicester City nie żałowały pieniędzy na młodych piłkarzy. Słusznie. Choć David Brooks nie gra jeszcze pierwszych skrzypiec w boys bandzie Eddiego Howe’a, to niedługo powinno się to zmienić. Szczególnie z racji niesamowitej uniwersalności Walijczyka. Zgoła inaczej wygląda sytuacja Jamesa Maddisona. Anglik od razu w założeniu miał kierować grą „Lisów” i z zadania wywiązuje się naprawdę dobrze. Obdarzony wielką kreatywnością nakręca ataki zespołu z King Power Stadium. Aż dziwne, że nie zadebiutował jeszcze w reprezentacji Anglii Garetha Southgate’a.

Przetarty szlak

Wątpliwe, aby przy tak szybkim rozwoju obaj gracze na dłużej bronili barw swoich obecnych klubów. Sukcesywne postępy zawodników już teraz są zauważane przez konkurencję – a jakże, czołową szóstkę ligi. Nie zważając jednak na aspekty finansowe (jak bardzo wzrośnie ich wartość na rynku), warto zwrócić uwagę na inną kwestię. Dyspozycja w bieżącym sezonie Jamesa Maddisona oraz Davida Brooksa jest fenomenalną reklamą Championship.

Już teraz kluby z Premier League uważniej obserwują wyróżniających się graczy z zaplecza angielskiej ekstraklasy. Transfery Jacka Grealisha (latem bardzo blisko Tottenhamu Hotspur) czy Daela Frya wydają się kwestią czasu. Kopalnię talentów kluby Premier League miały cały czas pod nosem. Najwyższa pora, by zacząć intensywniej wydobywać z niej diamenty.

Mniej istotne, ale też ciekawe:

  • Niedzielne spotkania minionej kolejki zachwyciły. Głównie z racji derbów północnego Londynu oraz Merseyside. Emocje, bramki i zwroty akcji. O ile po duecie LA można było się spodziewać odmienienia losów spotkania z Tottenhamem Hotspur, to w Liverpoolu pojawił się nieoczekiwany bohater. Divocka Origiego na Anfield Road miało już przecież nie być. Władze Liverpoolu od pół roku bezskutecznie starają się przehandlować Belga. Ironią losu jest to, że parę lat temu to właśnie w spotkaniu z Evertonem napastnik odniósł poważną kontuzję. Wtedy jego kariera zaczęła pikować ostro w dół. Kto wie, może teraz nastąpi wielki powrót.

  • Wydawało się, że czasy, gdy Manchester United zwalniał trenerów przeciwników, już minęły. A jednak. W obliczu braku zwycięstwa z „Czerwonymi Diabłami” pracy pozbawiony został szkoleniowiec Southampton, Mark Hughes. To oczywiście wielkie uproszczenie. „Świętym” wybitnie nie idzie w obecnym sezonie, a miejsce w strefie spadkowej nie nastraja optymizmem. Tym bardziej że na St. Mary’s Stadium doskonale pamiętają horror z zeszłej kampanii. Horror, z którego wyciągnął Southampton właśnie Mark Hughes…
Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze