Trener tymczasowy. Nazwa denerwująca o tyle, że kibicom kojarzy się ze stagnacją i niecierpliwym czekaniem na nowego sternika. Wtedy drużyna gra tylko teoretycznie. Błędy poprzedniego szkoleniowca są powielane, bo ktoś, kto go zastępuje, raczej pozbawiony jest doświadczenia, a całą sytuacją jest po prostu zaskoczony. Nagle znalazł się na ławce trenerskiej. Dla wszystkich jest to szok. Dla władz, drużyny i niego samego. Ten stan przejściowy to brutalna konieczność, jeśli zwalnia się kogoś w czasie trwania sezonu i nie ma się w zanadrzu godnego następcy. Chyba że prowadzenie drużyny odda się w ręce Andrego Schuberta.
Pozory mylą. Co do tego w jego wypadku można było mieć jednak pewne wątpliwości. Łysy mężczyzna w średnim wieku w CV nie miał praktycznie niczego interesującego. Jako piłkarz nie występował wyżej niż w piątej lidze. Również tam nie był wirtuozem, przeciętny zawodnik, który pasjonował się profesjonalnym futbolem, ale na boisku nie potrafił pokazać swoich umiejętności. Talentu nie miał i długo zapowiadało się, że nie ma drygu również do trenerki. Nieszczęśliwie zakochany w piłce chłopak. Na pewno wielu kolegów radziło mu, żeby rzucił ten sport w formie zarobkowej i rozpoczął normalną pracą. Jako trener prowadził tylko mało znaczące kluby, do tego bez spektakularnych sukcesów. Później trafił do Moenchengladbach, gdzie dostał propozycję prowadzenia drugiej drużyny. Miał opiekować się młodzieżą, bo do tego nadawał się idealnie. Sympatyczny, ale dbający o żelazną dyscyplinę podczas zajęć. Chłopcy, którzy myśleli, że będą mogli pobawić się, mieli trudną przeprawę. On nikomu nie odpuszczał, choć poczucia humoru odebrać mu nie można. Z młodymi gwiazdeczkami poniżej 23. roku życia pracował skutecznie. Radził sobie całkiem nieźle – po dziewięciu kolejkach zajmował trzecie miejsce w Regionallidze Zachód. Jego podopieczni grali w prostej formacji 4-4-2, ale przynosiło to dobre efekty w postaci kolejnych bramek i zwycięstw. Wtedy stało się jednak coś, czego nie spodziewał się nawet w najśmielszych marzeniach – zamienił stary klubowy autokar przysługujący drugiej drużynie na najnowocześniejszy model lub w skrajnych przypadkach nawet samolot. Jak to się stało?
Lucien Favre był w Moenchengladbach wielkim autorytetem. Z sympatią mówiono o nim „58-letni Źrebak”, nawiązując do przydomka klubu, w którym stał się legendą. W minionym sezonie poprowadził Borussię do trzeciego miejsca w tabeli. Jego piłkarze grali efektownie i efektywnie. Był to świetny prognostyk przed 5. rokiem pracy doświadczonego szkoleniowca w klubie. Miało być święto, utrzymanie wspaniałej formy z poprzedniej kampanii i zaprezentowanie się na salonach Ligi Mistrzów. Marzenia rozminęły się jednak z rzeczywistością. Drużyna nagle przestała grać. Zacznijmy jednak od tego, że dla klubu zawsze. W końcu to Szwajcar posprzątał burdel pozostawiony przez Michaela Frontzecka, który omal nie spuścił „Fohlen” z Bundesligi w 2010 roku. To Favre z sezonu na sezon pchał ten zespół w górę tabeli i niemal regularnie grał w europejskich pucharach. I to wszystko bez wielkiej kasy, bez wielkich nazwisk. W dodatku co roku tracił jakiegoś ważnego piłkarza – albo Reusa, albo Dantego, albo Krusego, albo Ter Stegena. W kolejnym sezonie jego pomysły się wyczerpały, nie był w stanie dać nic nowego tej drużynie ani tchnąć w niej ducha. W tej sytuacji Favre pomyślał sobie: nic tu po mnie. I odszedł. W Moenchengladbach stanowisko było jedno: zachował się jak tchórz. Jako pierwszy opuścił tonący okręt, zostawił ekipę, której był żywą legendą, w katastrofalnej sytuacji, na dnie tabeli, bez punktu, z pięcioma porażkami na pięć meczów, czyli najgorszym startem w historii, z kontuzjami, bez żadnej nadziei na poprawę. Nie dość, że wszystko poszło źle, to jeszcze klub stracił znakomitego trenera ikonę. Wszyscy wieszczyli Gladbach trudny sezon walki o utrzymanie, bez choćby myślenia o europejskich pucharach. Wtedy na horyzoncie pojawił się Schubert.
Oficjalne stanowisko klubu było takie, że ma on być trenerem tymczasowym. Drużynę prowadzić ma Favre do czasu znalezienia godnego następcy. Poszukiwano kogoś z doświadczeniem na arenie międzynarodowej. Kogoś, kto znajdzie receptę na marazm, w którym znalazła się drużyna. Poszukiwania zaczęły się miesiąc temu. Podobno nadal trwają. Oznacza to, że włodarze mają problem ze wzrokiem, który nazywa się dalekowzrocznością. Zamiast na rynek trenerów bezrobotnych powinni zajrzeć do własnej szatni, gdzie cuda wyprawia łysy mężczyzna. Z ostatniego miejsca w tabeli, bez choćby jednego punktu w cztery miesiące przywrócił zespołowi blask i miejsce w czubie tabeli. Nagle, w momencie jego pojawienia się, „Czarno-biało-zieloni” zaczęli grać. Przypomnieli sobie, że drzemie w nich wielki potencjał, który trzeba po prostu wydobyć. A zrobił to właśnie Schubert.
Borussia pokonała Stuttgart, Eintracht, Herthę, Wolfsburg, Augsburg, dwukrotnie Schalke i zremisowała z odważnie grającym beniaminkiem z Ingolstadt. W Lidze Mistrzów wyniki również zaczęły wyglądać lepiej. Na początku była jeszcze porażka z faworyzowanym i naszpikowanym gwiazdami Manchesterem City, ale później dwa remisy z mistrzem Włoch, Juventusem, co odebrano jako sukces. O charakterze 44-letniego trenera świadczy fakt, że z podziału punktów ze „Starą Damą” nie był zadowolony. – Jestem bardzo zadowolony z naszej gry, ale nie cieszę się z końcowego wyniku. Od samego początku było jasne, że chcieliśmy wygrać to spotkanie. Chcieliśmy spokojnie rozgrywać od tyłu i wysoko zaatakować naszych rywali. Przez większość czasu nam to wychodziło. Dłużej utrzymywaliśmy się przy piłce i stworzyliśmy sobie kilka okazji do strzelenia bramki, ale ich nie wykorzystaliśmy – twierdził. Jak to się stało, że klub nagle zaczął grać na miarę, a może nawet powyżej przedsezonowych oczekiwań?
Andre Schubert uznał, że w zespole nie potrzeba rewolucji. Podążył ze przekonaniem, że wystarczy tylko delikatnie przestroić mechanizm, by to wszystko grało i śpiewało. Nie zmienił ustawienia, drużyna nadal gra systemem 4-4-2. W ataku kąsają Lars Stindl i Raffael, z tym że tych dwoje otrzymuje dużo większe wsparcie ze strony skrzydłowych, których zadaniem teraz jest schodzenie do środka. Dotyczy to zwłaszcza Fabiana Johnsona, który teoretycznie jest lewoskrzydłowym, a w praktyce pełni funkcję fałszywego napastnika. Postawienie na ofensywę jak najbardziej się opłaciło, bo w dziewięciu meczach pod wodzą nowego szkoleniowca drużyna strzeliła aż 24 gole. Nie było zatem rewolucji, ale jest ewolucja, także w tabeli. Kluczowy jest również atak pozycyjny, który ma cechować jego zespół. Nawet w starciach z mocniejszymi rywalami, na przykład w rozgrywkach europejskich pucharów, to drużyna łysego szkoleniowca ma kreować i prowadzić grę. Dużo zależy więc od stoperów – Domingueza i Christensena – bo ich rola już nie ogranicza się tylko do destrukcji.
Nikt chyba nie ma już najmniejszych wątpliwości co do tego, że trener urodzony w Kassel to już nie tylko trener tymczasowy, choć oficjalne stanowisko klubu się nie zmienia. Albo inaczej – to najlepszy „tymczasowy” na świecie. Odmienił obliczę drużyny. Uważa się go za cudotwórcę, choć on sam wypiera się tego określenia. – Czy jestem czarodziejem jak Harry Potter? Nie mam blizny na czole. Nie mamy magicznej różdżki ani zaklęć. Dzień w dzień ciężko pracujemy i na szczęście mamy takich magików jak Ibrahim Traore – uspokaja uśmiechnięty Schubert. Teraz wszystko zależy jednak nie od niego, ale od dyrektora sportowego BM, Maxa Eberla, który już niedługo będzie prawdopodobnie podejmował decyzję o tym, kto przejmie schedę po Lucienie Favre. Chyba nikt nie ma jednak wątpliwości, że jeśli zrezygnowałby z usług 44-latka, byłby wariatem. Już niedługo od nazwy trener tymczasowy będziemy mogli odjąć drugą, dość haniebną część.