Niepisaną tajemną recepturą recenzowania – obiektywnego! – czegokolwiek jest takie ułożenie treści, by możliwie jak najpóźniej wydać werdykt, nie zanudzając przy tym wcześniej czytelnika. Recenzje zazwyczaj zaczyna się dość tajemniczo, nie zdradzając puenty czytającemu. Tym razem będzie jednak inaczej. Mało jest dobrych książek o tematyce futbolowej – toną one przeważnie w morzu komunałów, truizmów oraz papierowych postaci. Patrząc na te najlepsze na polskim gruncie pozycje, mogę ułożyć specyficzną piramidę – Andrzej Iwan mnie zaintrygował, a zarazem przeraził, mistrz Stefan Szczepłek ustanowił pewien standard, ale Marek Wawrzynowski absolutnie mnie zniszczył – stłukł niczym szybę na tysiąc drobnych kawałków i do tej pory nie mogę się pozbierać.
Siadałem do czytania „Wielkiego Widzewa” zaintrygowany, i to potrójnie. Pierwsza fala mojej ciekawości zbiegła się z samym oczekiwaniem na książkę Wawrzynowskiego, którą prasa od początku zapowiadała jako „zjawiskową”. Równocześnie przypadkowo trafiłem na archiwalny film dokumentalny – bodajże na TVP Sport – dotyczący właśnie gry łódzkiej drużyny z czasów jej największej świetności. Obraz zaciekawił mnie wyjątkowo – ukazywał on bowiem pewne niezaprzeczalne fakty, które z jakiegoś powodu wydawały się deprecjonowane i pomijane, tak jakby odbijały się komuś czkawką od niemalże 30 lat. Mówi się o wielkiej Legii okresu Deyny, o mitycznym Górniku jeszcze bardziej mitycznego Lubańskiego. Widzew przeważnie stał sobie na uboczu, dla piłkarskich laików będąc nie mniejszą enigmą niż ta niemiecka dla pracowników Uniwersytetu Poznańskiego podczas II wojny światowej.
Ostatnim, trzecim elementem mojej fascynacji łódzką epopeją były odwieczne futbolowe wojny słowne toczone pomiędzy mną a moim ojcem, który po wsze czasy na piedestale stawia Górnik Zabrze, nie przyjmując do wiadomości żadnych innych argumentów. Tak oto przygotowany i uzbrojony wsiadłem do wehikułu czasu Marka Wawrzynowskiego i muszę stwierdzić, że było cholernie warto. Po przeczytaniu ostatniej strony człowieka aż ściska w środku, że ta opowieść już się kończy, że książka – oraz sama historia wielkiego Widzewa – nie ma drugiej, trzeciej, a nawet piętnastej części. Świat, który autor nakreśla w swojej opowieści, jest wręcz namacalny, a głębia szczegółów niemalże porażająca. Dziennikarz parę lat zbierał materiały do swojego dzieła – nie waham się użyć tego określenia – i to widać. Opisy postaci, miejsc i zdarzeń są żywe, cytowane wypowiedzi bohaterów tamtych zdarzeń ciekawe oraz barwne, pełne tak zwanego mięsa.
Sama książka ukazuje wiele fascynujących aspektów funkcjonowania nie tylko samego klubu piłkarskiego, ale mechanizmu egzystowania piłki nożnej w ogóle jako sportu w ówczesnym systemie. Widzew na tamtej piłkarsko-geopolitycznej mapie państwa nie miał większej racji bytu, swój wspaniały los zawdzięczając jedynie obrotnym działaczom, samemu będąc rozbitym pomiędzy resorty górnictwa (Górnik), wojska (Legia) czy milicji (Wisła). Marek Wawrzynowski dokładnie określa niesamowity poziom wizjonerstwa człowieka, który stał za sukcesem tamtej drużyny, czyli Ludwika Sobolewskiego. W książce jest fragment opisujący wizję samego klubu w przyszłości według działacza łódzkiej drużyny. Mimo iż ten nigdy wcześniej nie był i nie widział „jak to się robi na Zachodzie”, nakreślił perfekcyjny model funkcjonowania drużyny według standardów, które do dziś są powszechnie obowiązujące w największych gigantach światowego futbolu.
Co stało za sukcesem tamtego Widzewa? Wypadkowa wielu czynników i nie powinienem ich zdradzać – podróż po fascynującej krainie Wawrzynowskiego musicie odbyć absolutnie sami, empirycznie. Jedyne, o czym mogę napomknąć, to złość i odrzucenie. Właśnie te dwie cechy napędzały ekipę trenera Jezierskiego – porównywaną przez autora do „Parszywej dwunastki”. Szara, siermiężna oraz przemysłowa Łódź stała się miejscem, gdzie troje panów, Sobolewski – Wroński – Jezierski (oraz jego następcy) niczym Karol Borowiecki, Maks Baum oraz Moryc Welt – bohaterowie książki Władysława Reymonta – rozpoczęli własną wędrówkę do ziemi obiecanej.
Polub Bloody Football! na Facebooku
Analogii jest zresztą więcej, nie tylko klimat miejsca i liczba protagonistów – panowie z Widzewa mieli różne charaktery, ale przyświecał im jeden cel – zdobycie futbolowego świata. I jak bohaterowie powieści Reymonta – oraz świetnego filmu Andrzeja Wajdy przy okazji – osiągnęli szczyty dzięki zdradzie własnych ideałów, tak działacze Widzewa swój sukces zawdzięczają charakterowi, niezłomnemu duchowi walki oraz wykluczeniu. Doświadczony przez życie pies gryzie najmocniej.
Praca, którą wykonał przy tworzeniu książki Marek Wawrzynowski, jest wręcz tytaniczna. Dziennikarz dotarł do dziesiątek aktorów tamtych wydarzeń, nie tylko tych z naszego podwórka – rozmawiał on bowiem m.in. z legendami Liverpoolu oraz Juventusu – Ianem Rushem, Markiem Lawrensonem, Liamem Bradym czy Marco Tardellim. Co ciekawe, pamiętają oni ów wielki Widzew doskonale, wyrażając się o nim z wielką czcią i należną mu estymą. To potwierdza jedynie tezę, że historia, której opowiedzenia podjął się Wawrzynowski, jest absolutnie wyjątkowa. Widzew Sobolewskiego wyprzedził swoją epokę, tworząc klub niczym nieustępujący europejskiej czołówce.
Ci z Was, którzy myślą jednak, że „Wielki Widzew” jest typową hagiografią świętych, srodze – ale pozytywnie – się rozczarują. Książka jest niczym nieretuszowana fotografia – obraz pięknej aktorki, ale bez udziału Photoshopa, gdzieniegdzie widać zmarszczki i pieprzyki. Tak samo jest z bohaterami tej opowieści. Przedstawieni są oni z całym bagażem własnych zalet i wad, tam, gdzie trzeba, autor nie waha się napisać prawdy, choćby byłaby ona smutna czy brzydka. Od pierwszej do ostatniej strony losy złotych lat łódzkiej drużyny opisane są obiektywnie, bez zamiatania brudów pod dywan, co jest bardzo mocną stroną dzieła Marka Wawrzynowskiego.
Anegdoty są soczyste, widać reporterską rękę dziennikarza, a nie tylko literacki kunszt. Jestem pod wrażeniem – jak już pisałem wyżej – ogromu danych, które autor zebrał. Książka wręcz naszpikowana jest ciekawostkami, wesołymi zdarzeniami, smutnymi losami niektórych piłkarzy, obrazkami typowymi dla PRL-owskiego ustroju. „Wielki Widzew” poza sukcesami drużyny porusza problem nieumiejętności przystosowania się piłkarzy do życia po życiu, czyli od momentu, gdy zawieszą buty na kołku. Wawrzynowski ciekawie opisuje losy widzewiaków, które przecież są bardzo różne – zestawiając choćby tragicznie zmarłego Stanisława Burzyńskiego z pełnym sukcesów życiem Zbigniewa Bońka.
Żyjemy w bardzo rozpieszczających czasach dla piłkarskich kibiców. Zapanowała moda na biografie piłkarzy – i w ogóle sportowców – które przybliżają nam kulisy tak ukochanej przez nas dyscypliny, pozwalając powąchać szatnię od środka. Tym bardziej cieszy, że pojawia się coraz więcej ciekawych pozycji dotyczących naszego rodzimego podwórka. „Wielki Widzew” spełnia wszelkie znamiona pozycji wielkiej – książka dopracowana jest pod każdym względem, Anglicy nazwaliby ją „complete package”. Na początku przytoczyłem dwie inne obowiązkowe dla fana futbolu pozycje – „Deynę” Stefana Szczepłka oraz „Spalony” Andrzeja Iwana. Jeśli obie książki wyznaczyły pewien poziom, zenit polskiej opowieści futbolowej, to „Wielki Widzew” Marka Wawrzynowskiego rozbił właśnie sufit. Biegiem do księgarni!
*Autorem zdjęć jest Mieczysław Świderski, za udostępnienie ich dziękuję Markowi Wawrzynowskiemu. Fotki służą jako materiał promocyjny, kopiowanie ich bez zgody autora zdjęć jest zabronione i podlega karze finansowej.