Sezon 2011/2012 jest dla Liverpoolu pełen rozczarowań. Rozgrywki jeszcze się nie skończyły, a włodarze „The Reds” już znaleźli pierwszego winnego. Wczoraj z Anfield odszedł Damien Comolli.
Francuz to człowiek niezwykle inteligentny i doświadczony. Biegle mówi po francusku, angielsku i hiszpańsku, w futbolu siedzi od dawna, a z piłką brytyjską związał się już w 1996 roku. Do Arsenalu, w którym pracował jako skaut, ściągnął go Arsene Wenger. Comolli odkrył takie talenty jak Kolo Toure, Eboue czy Clichy. Jego wielki rodak zaszczepił w nim również miłość do różnego rodzaju statystyk, od których sam nie stroni. W 2004 Francuz wrócił do ojczyzny, do Saint-Etienne, ale spędził tam tylko rok. Znowu wyjechał na Wyspy, znowu do północnego Londynu, ale tym razem celem jego podróży była siedziba Tottenhamu. To on w dużej mierze odpowiada za ściągnięcie Bale’a, Assou-Ekotto, Modricia czy Kaboula. Zwolniony został z powodu słabych wyników osiąganych przez zespół pod wodzą Juande Ramosa i wrócił do Saint-Etienne.
Pracował tam aż do listopada 2010 roku, kiedy otrzymał telefon z Anfield. Był jednym z pierwszych nabytków nowego właściciela, Johna Henry’ego, a został dyrektorem futbolu ds. strategii. W marcu 2011 roku awansował na stanowisko dyrektora sportowego. Zajmował się transferami, a szukając zawodników, używał metody znanej z… „Moneyball”. Dla niewtajemniczonych – jest to film oparty na faktach i książce o tym samym tytule, opowiadający o Billym Beanie (prywatnie przyjacielu Comolliego), menedżerze bejsbolowego klubu Oakland Athletics. Beane, w telegraficznym skrócie, wybierał graczy do zespołu na podstawie metody matematycznej wymyślonej przez Billa Jamesa. Polegała ona na analizie indywidualnych statystyk każdego zawodnika podczas gry i dobieraniu na ich podstawie celów transferowych. Amerykanin odniósł wymierny sukces, ponieważ z jednym z najbiedniejszych klubów osiągał przez kilka lat dobre wyniki. Sielanka skończyła się, gdy inni menedżerowie postanowili skopiować pomysł i zaszczepić go w swoich ekipach.
I rzeczywiście, Comolli zaczął z wysokiego C. Pierwszy jego transfer, Luis Suarez, okazał się z perspektywy czasu bardzo udany, a teoretycznie mogło być jeszcze lepiej, bo Urugwajczyk był przymierzany do gry obok Fernando Torresa. Hiszpan jednak w ostatni dzień okienka transferowego zwiał do Chelsea i nie było czasu na mozolne przeglądanie liczb w poszukiwaniu odpowiedniego następcy. Padło na Andy’ego Carrolla, który był mimo wszystko jednym z celów transferowych, ale został przepłacony, choć również, a może przede wszystkim dlatego, że na 15 milionów mniej od „El Nino” wycenił Anglika John Henry. Carroll na razie mimo wielu otrzymanych szans się nie sprawdza, choć ma dopiero 22 lata i być może jego talent wkrótce wybuchnie. Comolli mógł za to popisać się w lecie, kiedy na Anfield nastąpiła istna rewolucja, można powiedzieć, francuska. Rewolucja nieudana.
Żaden z nowo sprowadzonych piłkarzy nie zachwyca, żaden. Bardzo dobrze zapowiadał się Jose Enrique, ale ostatnio dostosował się do formy kolegów i najlepszy występ zaliczył chyba w bramce, w której stanął na chwilę po czerwonej kartce dla Reiny w meczu z Newcastle. Craig Bellamy gra całkiem nieźle, ale z jakiegoś powodu częściej wchodzi z ławki, niż zaczyna mecze w podstawowym składzie. Charlie Adam popadł w przeciętność i zaczął łapać kontuzje. Szkot to już nie ten sam zawodnik, który w zeszłym sezonie w pojedynkę prawie utrzymał Blackpool w Premier League, i którym zachwycała się cała Anglia. Coates na razie wyraźnie przegrywa rywalizację ze Skrtelem i Aggerem, a gdy tego drugiego zabrakło z powodu kontuzji, wszyscy przekonali się dlaczego. Jordan Henderson był zapowiadany jako niesamowity talent i przyszła gwiazda ligi, tymczasem innemu zdolnemu młokosowi, który kosztował wielkie miliony, czyli Philowi Jonesowi, nie dorasta na razie do pięt, ale jest oczywiście nadzieja, że to się zmieni.
Jednak absolutnym niewypałem okazał się Stewart Downing. Zawodnik, który kosztował prawie 20 milionów funtów, miał być gwiazdą i jednym z symboli nowej ery Liverpoolu. No i jest. Od czasu swojego przyjścia na Anfield Anglik gra beznadziejnie, fatalnie, nieskutecznie, po prostu źle, czyli tak jak przez większość sezonu jego drużyna. Comolli, po przestudiowaniu zapewne tysięcy liczb i setek wykresów dotyczących jego występów, twierdził, że Downing jest szybki, potrafi dryblować, zalicza niemało asyst i strzela gole. No to mamy żywy dowód, że nie zawsze to, co na papierze, przenosi się później na boisko. Anglik przez cały sezon w 36 meczach strzelił dwie bramki i zaliczył jedną asystę. W lidze jego dorobek wygląda jeszcze „okazalej”. Okrągłe zero goli i zero asyst! Wynik jak na skrzydłowego godny pozazdroszczenia. Naprawdę trudno jest rozegrać ponad 30 ligowych spotkań w sezonie i ani razu nie trafić do siatki i nie wykonać ani jednego decydującego podania, nie stanąć choćby na linii strzału czy nie dobić piłki do pustej bramki z kilku metrów. Anglik chyba niedługo pobije jakiś niechlubny rekord, a i tak, paradoksalnie, są niemałe szanse na to, że kibice reprezentacji Anglii będą mieli tę wątpliwą przyjemność oglądania go w akcji.
Te wszystkie niewypały i, jak się wydaje na chwilę obecną, przepuszczone miliony, spowodowały, że Comolli z klubu wyleciał. Co prawda mówił, że do Francji wraca z powodów osobistych, ale chyba nawet on sam w to nie wierzy. Oczywiście Kenny Dalglish również ponosi pewną odpowiedzialność, bo wszystkie transfery przyklepywał, ale przecież Szkot to chodząca legenda Liverpoolu, którą trudno tak po prostu zwolnić, a poza tym za nowych zawodników sprowadzonych do klubu bardziej odpowiada dyrektor sportowy. W końcu od tego jest. Decyzja o wyrzuceniu Comolliego wygląda też na przemyślaną, przecież kogoś na takim stanowisku nie zwalnia się z dnia na dzień, pod wpływem impulsu. Tym bardziej po wygranym meczu i w przededniu najważniejszego spotkania w sezonie, półfinału FA Cup. Oczywiście zdobyty Puchar Ligi to miły dodatek i w końcu jakieś trofeum, ale przyniesie ono Liverpoolowi kilka dodatkowych spotkań w słabo poważanej Lidze Europy, co w rywalizacji ligowej raczej nie pomoże. Tylko zdobycie FA Cup, ewentualnie gra w finale, może w jakiś sposób uratować ten sezon na Anfield.
W którą stronę pójdzie teraz Liverpool? Prezes klubu, Tom Werner, chce, żeby szedł naprzód, w końcu taki zespół chce się równać z najlepszymi, a nie, bez urazy, z Sunderlandem czy Evertonem. Może jednak nie warto iść do przodu i zamiast tego kierunek całkowicie zmienić? Werner twierdzi też, że ktoś na miejsce Comolliego przyjdzie i Dalglish nie będzie o wszystkim decydował sam. Podobno Johnowi Henry’emu marzy się zatrudnienie legendy futbolu i jednego z twórców sukcesów obecnej Barcelony, Johana Cruyffa. Innymi kandydatami mają być były dyrektor sportowy „Blaugrany”, Txiki Begiristain, a także Louis van Gaal, który przecież zespół z Camp Nou trenował. Wszyscy trzej na pewno dobrze wiedzą, jak działa klub ze stolicy Katalonii. Czyżby zatem włodarzom „The Reds” marzyło się stworzenie podobnego systemu u siebie? Oczywiście trudno oczekiwać, że Liverpool z dnia na dzień stanie się drugą „Barcą”, choć i tak na pewno zaszłyby radykalne zmiany. Niewykluczone również, że po prostu ludzie z Merseyside uważają tych panów za wspaniałych fachowców, ale trudno uznać za zbieg okoliczności to, że każdy z nich jest w jakimś stopniu związany z Barceloną. Jedno natomiast jest pewne – na Anfield czasy, kiedy stosowano skauting rodem z bejsbola, kiedy piłkarzy zastępują kilometrowe słupki z liczbami i tysiące wykresów, bezpowrotnie minęły.